Szwedzi w Warszawie/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
W którym Kazik zapoznaje się w przykry sposób z piernikami pani Maciejowej.

Kazik, załatwiwszy się z onemi limonami, które matka jego, pani Juliuszowa Ginterowa, wdowa po rajcy miejskim, sama zaniosła do kwatery oficera szwedzkiego Landskrony, wyrwał się zaraz z domu, żeby najprzód zobaczyć, co się tam dzieje na rynku, a potem pójść, jak się umówił z Kacperkiem, do pana Rafałowicza. Okrutnie był ciekawy, co to za nowiny ma Kacperek, nowiny pocieszające, co w tych ciężkich czasach było rzadkością wielką.
Biegł tedy żwawo, choć już mrok zapadał, a rzadkie latarki przy domach, z rozkazu Szwedów zaraz po zachodzie słońca zapalane, nie mogły dostatecznie rozświecić zacieśnionych ulic. Kazik czuł się w jakiemś wesołem usposobieniu, bo najprzód Kacperek miał mu coś pocieszającego powiedzieć, potem, że będzie gadał z panem Rafałowiczem, który był mężem statecznym, uczonym i bardzo lubiał takich smyków jak Kazik, a wreszcie, że Szwedowi podstawił nogi przy kramiku Maciejowej, tak że ów żołdak zarył nosem w błoto. Ciekaw też był bardzo, jak się ta przygoda skończyła.
Ale zaraz wesołe usposobienie Kazika pierzchło, gdy zobaczył kramik Maciejowej rozbity na szczątki, a koło niego kręcił się starszy jej syn, czeladnik szewski Maciuś z latarką w ręku, zbierał rozrzucone nici, paciorki, szpilki, jabłka i pierniki i zawodził głośno:
— O laboga! laboga!
Maciuś był chłopak wysoki, cienki jak tyczka, o nogach podobnych do dwóch długich patyków, z szyją jak u żórawia, na której chwiała się główka drobna, szczecinowatym, rudym włosem porosła. Brzydki był jak nieszczęście; oczka miał małe, siwe, głęboko zapadłe, nos pałkowaty i zawsze czerwony jak burak, co zapewne odziedziczył po ojcu, pijaku koronnym. Powolny był nadzwyczajnie, mruk zawołany, ale zresztą chłopak poczciwy z kościami. Stał teraz pochylony nad ruiną dobytku matczynego, rozpaczliwie wymachiwał długiemi rękami, podobny do wiatraku i żałośliwie zawodził:
— O laboga! laboga!
Kazik zbliżył się do niego z tyłu, uderzył go w ramię i zapytał:
— Maciek, co tobie?
Maciuś powoli, systematycznie zwrócił się całem ciałem do pytającego, podniósł latarkę w górę, zaświecił nią w oczy Kazika i wytrzeszczając zabawnie swe małe oczy, krzywiąc się szkaradnie i pociągając nosem, rzekł:
— A! to ty?
— A ja, jak widzisz. Ale czegóż ty tak lamentujesz?
Maciuś zrobił wolno półobrotu, długą swą rękę wyciągnął, wskazując na kram rozbity i rzekł:
— A tego.
— To Szwedy zrobiły?
— Uhu!
— No i cóż, czy się to na co zda jeszcze? czy ocalisz co towaru?
— Nic.
I kiwając żałośliwie głową, pociągając nieustannie nosem, znów począł lamentować:
— O laboga, laboga!
— A gdzież jest matka, pani Maciejowa?
— Matka? — powtórzył Maciuś.
— No tak! gdzie ona jest?
— Wzięli ją.
— Kto ją wziął?
— Szwedy.
I jak gdyby przypomniał sobie całą grozę swego położenia, pociągnął gwałtownie nosem, oczkami zaczął rozpaczliwie mrugać i po dawnemu zawodzić:
— O laboga! laboga!
— Cicho byś był do paralusza! — zawołał gniewnie Kazik — co twoje babskie lamenty pomogą! jeszcze przyjdzie ront szwedzki i zabierze cię do kordegardy i tam cię oćwiczą srodze.
Maciuś spojrzał wystraszony na Kazika, obejrzał się dokoła trwożliwie, czy w rzeczy samej rontu gdzie w pobliżu niema i odrazu ucichł.
— Gadajże mi teraz — mówił dalej Kazik — co się z twoją matką stało?
— Wzięli ją.
— To wiem, ale dokąd ją wzięli?
— Do zamku.
— Do zamku? o! to źle!… to bardzo źle! — szeptał Kazik na pół do siebie na pół do Maćka — tam jest gubernatorem pan Gildesterna, człek srogi. No i cóż ty myślisz robić?
— A nic.
— Cebula jesteś i koniec! Czego tu stoisz? to wszystko teraz nic nie warte. Wiesz co? chodź ze mną!
Maciek obejrzał się wolno na szczątki kramiku, podrapał po szczecinowatej głowie i jak gdyby widok tej ruiny obudził w nim poprzedni żal, zaczął rozpaczliwie machać długiemi rękami, pociągać nosem i lamentować:
— O laboga! laboga!
— Stulże gębę do stu katów, czy chcesz, żeby cię Szwedy osmagały?
— Nie chcę! — zawołał żywo Maciek, trwożliwie spoglądając dokoła.
— Więc bądź cicho i chodź ze mną!
— Dokąd?
— Zobaczysz.
Maciek swoim zwyczajem leniwie obejrzał się na szczątki kramiku i szlochając, spytał:
— A to?
Kazik chwilkę pomyślał i rzeki:
— Masz racyę, szkoda tego tak zostawić. Masz tu gdzie koszyk?
— Mam… tam! i wskazał na głąb kramiku.
— Więc dawaj go, pozbieramy to wszystko i zabierzemy.
Upłynęło dość czasu, nim Maciek się poruszył, dostał się do kramu i tam pośrodku mnóstwa rupieci, wydobył duży z wikliny koszyk. Kazik niecierpliwił się, nalegał, wołał:
— A żywo! ruszajże się! cap jesteś, mazgaj i cebula zatracona!
Maciek w milczeniu znosił te wymyślania, z obojętnością taką, jakby się one jego nie tyczyły, ale wcale żwawiej się nie ruszał.
Wolno, systematycznie wydobył kosz, otrząsnął go, wyprostował się, pociągnął nosem, odetchnął głęboko i mruknął:
— A tom się zmachał!
— Zmachał się! nie wiem czem! — zawołał Kazik — bodajże cię! — dawajże ten koszyk!
Maciek wolno podniósł kosz, zarzucił na plecy i ostrożnie wyciągając swe długie, cienkie nogi, przeszedł przez różne szczątki i stawiając kosz przed Kazikiem, rzekł:
— Masz!
I znów się przeciągnął, westchnął i szepnął:
— A tom się zmachał!
Kazik już nic nie rzekł na to, mruknął tylko coś pod nosem i począł żwawo zbierać różne przedmioty, rozrzucone po ziemi i wkładać je do kosza. Maciek stał, patrzał na to i nagle ni stąd ni zowąd zaszlochał i zajęczał tak głośno, że się aż rozlegało dokoła:
— O laboga! laboga!
Kazik aż podskoczył z gniewu i przypadłszy do Maćka, wymierzył mu w bok potężnego kułaka pięścią, wołając:
— Stulisz ty gębę, cebulo! zabieraj mi się zaraz do roboty, bo ja tu czasu nie mam bawić się z tobą, ośla głowo!
Maciek spojrzał na Kazika, otrząsnął się po kułaku i rzekł:
— Nie bij!
— Jakże cię nie bić, kiedyś cap.
— A nie cap, jeno Maciej Dratewka.
— Zabieraj się do roboty, bo cisnę wszystko i zostawię cię tu samego.
Na tę groźbę Maciek nakoniec schylił się i począł powoli zbierać pierniki, motki nici i wstążek, orzechy, i układać to wszystko do kosza. Nie szła mu ta robota, bo ciągle wzdychał i szlochał, ale wreszcie zebrano co się dało i kosz został tem wszystkiem w trzech czwartych napełniony. Gdy to zrobiono, Maciek przeciągnął się, odetchnął głęboko i szepnął:
— A tom się zmachał.
— Czem?
— A tem.
— Baran jesteś! cóż to? trochę rupieci pozbierać, to u ciebie robota?
— A ino!
— Nie gadaj, zabierajmy kosz, ty weź za jedno, a ja za drugie ucho.
— Zaraz.
— Śpiesz się!
— Niech sobie odpocznę.
— A bodajże cię Szwedy ubiły! Po czem ty będziesz odpoczywał?
— Spociłem się.
— Spociłeś się?
— Tak, — krzyż boli.
I oglądając się dokoła, znów począł nosem pociągać, oczkami ruszać i nagle jak nie ryknie na cały rynek:
— O laboga! laboga!
Kazik aż podskoczył i już nie wiedział co robić, ale na szczęście rozległy się miarowe kroki żołnierzy, idących rontem.
— Ront idzie! — syknął Kazik — bierz kosz i uciekajmy!
To poskutkowało. Maciek porwał koszyk i wyciągając swe długie nogi, machając ręką, puścił się tak szalonym pędem, że Kazik, który trzymał kosz za drugie ucho, ledwie był w stanie nadążyć. W jednej chwili znaleźli się na Wązkim Dunaju.
Tak ubiegłszy kilkanaście kroków, Maciek, czując, że już niebezpieczeństwo spotkania się z rontem minęło, nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że Kazik, nie spodziewając się tego, wpadł na kosz i głową zanurzył się między pierniki, nici i wstążki.
Maciek wolno odwrócił się i spostrzegłszy towarzysza w takiej pozycyi, ciężko wydobywającego się z kosza, począł się piskliwym głosem śmiać.
— Hi! hi! hi!
Ale Kazik wygramolił się nakoniec z kosza i opłakaną miał fizyognomię, bo natknął się twarzą na jakiś miększy piernik, który mu się przylepił do nosa. Ujrzawszy to, Maciek aż chwycił się oburącz za brzuch i zanosił się od śmiechu:
— Hi! hi! hi!

Kazik wściekły od gniewu, otarł z twarzy rozpłaszczony piernik i przyskoczywszy do Maćka, zapytał gniewnie, ściskając pięście:
— Czego się szewska smoło śmiejesz?
— Z ciebie.
— Ze mnie? dla czego!
— Boś żółty na gębie. Hi! hi! hi!
Kazik, niewiele myśląc, wymierzył mu pięścią jeden i drugi potężny raz pod bok i rzekł:
— Masz! masz! śmiejże się teraz!
— Nie bij — mruknął Maciek.
— Czego stoisz? weź kosz, bo dalibóg nie wytrzymam. Po coś stanął?
— Żeby odpocząć.
— Po czem?
— Zmachałem się!
— Weźmiesz ty koszyk? bo inaczej, jak mię widzisz, zostawię cię tu na środku ulicy samego i rób sobie co chcesz.
Na tę groźbę Maciek westchnął, wziął kosz leniwie i już teraz wolnym krokiem szedł naprzód. Ale niebawem na rogu ulicy Piwnej, a jak ją wtedy nazywano, św. Marcina, zatrzymał się, kosz postawił i mruknął:
— A tom się zmachał!
Ale Kazik już nic nie mówił, tylko gniew tłumił w sobie, bo widział, że z upartym i leniwym Maćkiem nic nie poradzi. Milczał więc i w ten sposób, posuwając się wolno, zatrzymując się co kilka kroków, przyczem Maciek wzdychał i połą od żupana obcierał pot z czoła, dostali się nakoniec do kamienicy zamieszkałej przez pana Rafałowicza.
— Chwała Bogu! — szepnął Kazik — bo dalipan, dłużej już bym nie wytrzymał z tym gamoniem.
Nie mało jeszcze było kłopotu, nim kosz wywindowali na trzecie piętro, ale przecie trudnego tego dzieła dokonali, na wielkie wzdychanie i jęki Maćka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.