Szwedzi w Warszawie/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W piwnicy pod basztą „Furty bocznej“ wrzawa i huk był większy, jak w przebytych dotąd lochach. Drzwi drewniane, umieszczone w sklepieniu, przepuszczały lepiej i wyraźniej odgłosy boju, jak w innych podziemiach. Dochodziły tu nawet rozkazy oficerów w krótkich przerwach między jednym a drugim wystrzałem z dział. A działa te grzmiały ciągle, stara baszta aż do fundamentów się trzęsła i tynk i kawałki cegieł sypały się na ziemię.
— Chciałem pana oberstlejtnanta prosić — mówił pan Rafałowicz — ażeby tutaj nakazał żołnierzom, by nie rozmawiali i zachowywali się cicho, ale widzę, że taki tutaj hałas panuje, iż można nawet strzelać, a oni tam na górze nie usłyszą.
W rzeczy samej wrzawa była ogromna, a po drewnianych drzwiach w sklepieniu słychać było nieustanne tupanie nóg przebiegających po nich ludzi.
Pan oberstlejtnant Giza obejrzał się po całej piwnicy i rzekł:
— Proszę ja kogo, więc to temi drzwiami mamy się dostać do środka baszty?
— Temi.
— Hm! proszę ja kogo... ciężka to będzie sprawa, gdyż drzwi są niewielkie i zaledwie dwóch ludzi się w nich zmieści. Ale spróbować nie zawadzi.
To rzekłszy, obrócił się do swych żołnierzy, skupionych w piwnicy i w milczeniu przypatrujących się lochowi, i zawołał:
— Rozwora, biegnij do pana wojewody, żeby mi całą moją chorągiew przysłał. Tu, proszę ja kogo, gorąca będzie przeprawa i kupą trzeba iść.
Rozwora, stary żołnierz-wyga, zawrócił i pobiegł, a pan oberstlejtnant jeszcze raz spojrzał na drzwi i rzekł:
— Przystawić drabiny.
Gdy to uczyniono, pan Giza zawołał:
— Kto na ochotnika pójdzie, proszę ja kogo, wyrąbać te drzwi?
Wśród żołnierzy zapanowało milczenie, źle świadczące o udaniu się tego ryzykownego przedsięwzięcia. A pan Rafałowicz, zbliżywszy się do oberstlejtnanta, odezwał się:
— Jam nie żołnierz i nie znam się na rzemiośle wojskowem, ale widzi mi się, że wyrąbywanie tych drzwi złe mieć będzie skutki.
— A to czemu, proszę ja kogo?
— Dla tego, że rąbiąc, będzie wielki hałas, co zwróci uwagę Szwedów i dość będzie, by tam postawili dwóch ludzi, którzy nam przeszkodzą dostania się do wnętrza baszty.
— Proszę ja kogo... jać to wiem, że jest źle, ale cóż innego czynić?
— Gdyby to można jednem silnem pchnięciem wywalić te drzwi odrazu!
— Silnem pchnięciem, a któż tego dokaże? proszę ja kogo! Czy to możliwe, ażeby drzwi, jako widzę, dębowe i okute żelazem, można było wysadzić? Któż jest tak silny?
Nagle Maciek, który przysłuchiwał się tej rozmowie, rzekł:
— O, laboga, laboga, wielka mi rzecz takie stare próchno wysadzić! O, rety! rety! jest też nad czem bańdurzyć. Niech no mi pan jenerał da do pomocy jednego silnego żołnierza, a jak we dwóch podważymy plecami to próchno, tak odrazu wyleci.
Pan oberstlejtnant spojrzał na Maćka i spytał:
— Proszę ja kogo, zrobisz to?
— A zrobię. Sam bym to zrobił, ale we dwóch zawżdy lepiej i gdyby mię Szwody opadły, to ten żołnierz niech mię broni.
Tedy pan oberstlejtnant rozkazał jednemu dragonowi wleźć na drabinę razem z Maćkiem i mieć się w pogotowiu do obrony. Innym też żołnierzom polecono, ażeby gdy tylko drzwi wysadzone zostaną, rzucili się na drabinę i parli do środka baszty.
Gdy wydano te rozkazy, Maciek za przykładem towarzyszącego mu dragona, wziął gołą szablę, w rękę i wlazł na drabinę. Przyszedłszy, pod samo sklepienie, razem z dragonem obrócili się do niego plecami i jednocześnie silnie podparli drzwi. Zatrzeszczały ale wytrzymały.
— O, laboga, laboga — syknął Maciek — silne są, ani słowa! ale damy im radę. Poczekajno, panie dragon, niech se krzynkę odpocznę i dech złapię. O, rety, rety, jakie też to krzepkie dawniej robiono drzwi! a wydają się jako próchno i zgniłe też są, ale zawżdy mocne.
Siedział na wierzchu drabiny, oddychał głośno i język wywieszał na przypatrujących mu się z dołu żołnierzy. Był rad z siebie i śmiał się, a gdy sobie odpoczął, rzekł:
— No, panie dragon, zabierzmy się do roboty, jeno razem, teraz pewnikiem wylecą.
Podparli znowu oba plecami drzwi, raz i drugi, drzwi jednak wytrzymały, jeno zawiasy i zasuwy rdzą zjedzone puściły nagle i drzwi z trzaskiem wyskoczyły do góry. To tak wstrząsnęło Maćkiem, że zachwiał się na drabinie i jak długi runął z drabiny na ziemię, a raczej na jednego z żołnierzy, który się obalił i potłukł haniebnie, Maćkowi zaś nic nie było, bo zaraz wstał i śmiejąc się, wziął się pod boki i patrzał, jak żołnierze niby koty wdrapywali się na drabinę.
Tak bowiem się stało: dragon, który z Maćkiem wysadzał drzwi, utrzymał się na drabinie i wyściubiwszy głowę przez otwór, począł drapać się do góry, ale zaraz tam Szwedzi go opadli z okrutnym krzykiem i mężnie broniącego się zasiekali. Spadł i on, cały krwią zlany, niepodobny do człowieka.
Ale już pan oberstlejtnant, dobywszy swego miecza, z puginałem w zębach, rzucił się na drabinę, krzycząc donośnym głosem:
— Bij, zabij, kto w Boga wierzy! Za mną dzieci!
I drapał się po drabinie w swych ciężkich butach, choć niezręcznie, ale nadzwyczaj szybko, a za nim żołnierze parli gromadą, a między nimi Kazik i Kacper, obaj czerwoni, krzycząc:
— Naprzód! naprzód!
Tam u góry już wałka wrzała. Pan oberstlejtnant z drugim jakimś żołnierzem wręcz się ścinali ze Szwedami, aż obaj jednym rzutem wskoczyli do środka. Za nimi poszło zaraz dwóch żołnierzy, potem jeszcze dwóch, potem Kazik z Kacperkiem, potem inni.
Byliby jednak ulegli przemocy, gdyby naszych coraz więcej nie przybywało. Rozpoczęła się straszna siekanina, ale w mig Szwedów wycięto, a za resztą uciekających rzucono się w pogoń na ulicę Dunaj. Tutaj to, obok Kazika, który chwyciwszy jakiś porzucony miecz szwedzki, rąbał zawzięcie uciekających, zjawił się nagle Maciek z mieczem zabranym w nocy panu Manderstörna.
Biegł z gołą głową, w swej białej opończy, w której udawał ducha, z twarzą jeszcze nieobmytą od węgli, któremi się poczernił, ze szczecinowatym i najeżonym włosem, krzycząc, w niebogłosy:
— O, laboga, laboga, zmykajcie Angielczyki, bo was zjem!
Dzięki swym długim nogom wysforował się na samo czoło i rąbiąc na prawo i lewo, wołał:
— Kazik, sam tu do mnie, zadamy bobu Miemcom i innym też Angielczykom!
Ale niestety! nie długo zadawał bobu, bo jakaś zbłąkana kula uderzyła go i padł jęcząc:
— O, laboga, laboga, zabili mnie! Kazik, reta!
Lecz Kazik nie miał czasu, bo właśnie z innymi dopadł do rynku i tutaj uderzyła na nich wielka gromada Szwedów, tak że bronić się musieli ciężko, a choć pomoc im co chwila przybywała, nie mogli przecież wydostać się na rynek. Do Kazika dopadł jakiś olbrzymi Szwed, zwarli się raz i drugi, ale młode chłopię nie zdzierżyło cięcia, szabla padła mu na rękę, uwięzgła w niej, Kazikowi zamroczyło się w oczach, zachwiał się i runął jak długi na ziemię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kiedy Kazik odzyskał przytomność, a raczej jak mu się zdawało, obudził się z długiego i ciężkiego snu, najprzód poruszył się i uczuł tak dotkliwy ból w lewem ramieniu, że aż syknął. Zaraz też usłyszał głos, w którym poznał Maćka:
— O, laboga, laboga, Kazik czegoś syka. Matuś, idźcie no obaczyć, co mu tam takiego.
Kazik otworzył oczy, ale nie wiele widział, gdyż łóżko jego osłonione było ciemnemi firankami, ale co go najbardziej zdziwiło, to wielka cisza jaka go otaczała po niedawnej, jak mu się zdawało, wrzawie boju, brzęku mieczów, krzyku ludzi i huku armat. Zaraz też uchyliły się, firanki, padł promień światła i ukazała się poczciwa głowa pani Maciejowej, która z troskliwością zapytała:
— Co ci to, mój chłopcze?
A gdy Kazik nic nie odpowiadał, jeno patrzał, rzekła:
— Jeszcze jest nieprzytomny.
— Ale gdzie ja tam nieprzytomny! — zawołał Kazik — jeno dziwno mi, że bitwa ustała.
— Jaka bitwa?
— A ze Szwedami.
— Ej, mój chłopcze — ozwie się na to Maciejowa — już dwie niedziele minęło, jak to tałałajstwo nasi wymietli z Warszawy.
— Więc wypędzili Szwedów?
— Do nogi.
— Chwała Bogu, a mnie się zdawało, że bitwa była jeszcze przed chwilą. Przecie pamiętam jak mię ten Szwed ciął.
— O, laboga, laboga! — zawołał na to Maciek — już Szwedów niema i co ty tam bańdurzysz, mój Kaziku.
— Maciek, to ty tu jesteś?
— A jestem.
— Czemuż do mnie nie przychodzisz?
— Bo nie mogę. Te Angielczyki mię szpetnie postrzelili i pan Żórawski, który jest wielki fizyk, dryjakwią mię leczy i nie każe mi się ruszać. O, laboga, laboga, pedam ci, Kaziku, strasznie mi się ckni, alem rad, żeś ty oprzytomniał, bośmy myśleli, że ty zamrzesz.
— A gdzież ja jestem?
— A gdzieżby? u pana Rafałowicza, który nas wszystkich trzech pozbierał na ulicy i zaniósł do swej kamienicy, a pan Żórawski z moją matusią i panią Hipolitową, która strasznie marudzi, leczą, nas wszystkich. O, rety, rety, jakże mi się ckni.
— A Kacperek, gdzie on jest?
W innej izbie, na piętrze, bo tu było ciasno. Szwed ci mu rozpłatał głowiznę, nikiej stary garnek, ale już jest dobrze i pan Żórawski, który jest wielki fizyk, jeno lubi dryjakwią paść, co się psu na budę nie zdało...
— Nie wydziwiałbyś! — rzekła na to Maciejowa — taki smyk jak ty, nie może rozumieć takiego mędrca jak pan Żórawski. On ma więcej w pięcie rozumu, jak ty w głowie.
— Ale cóż z Kacperkiem? — pytał Kazik.
— A cóż, będzie zdrów. O, laboga, laboga, miałby zaraz pomrzeć, że go tam Miemiec liznął trochę przez głowę. Pan Żórawski, który jest wielki fizyk, jeno dryjakwią lubi paść, peda, że polskie czaszki są twarde nikiej żelazo i to musi być prawda. O rety! rety, jakże mi się ckni okrutecznie. Jak wyzdrowieję, dopiero to będę prał Angielczyków. Prawda matuś?
— Cicho byś był i nie plótł głupstw, bo oto idzie pan Rafałowicz.
Pan Rafałowicz wielce się ucieszył, obaczywszy że Kazik odzyskał przytomność i opowiadał, jak gdy Szwedzi nakoniec zostali wyparci z miasta, jeno w zamku się jeszcze Wittenberg bronił, on, Rafałowicz, pozbierał chłopców i zanieść kazał do swej kamieniczki i jako ich tu leczył pan Żórawski i wyleczył, za co niech mu Bóg da zdrowie.
— Wyleczył, bo wyleczył — mruknął Maciek — ale dryjakwią pasie.
Potem pan Rafałowicz opowiadał, jako pan wojewoda Kijowski, Stefan Czarniecki przyrzekł, iż wstawi się do Króla Jegomości, by nagrodę udzielił wszystkim czterem.
— Mnie to tam nie trzeba żadnej nagrody — kończył pan Rafałowicz — stary już jestem i nie dla nagrody uczyniłem to, jeno przez miłość ku memu miastu i całej Rzeczypospolitej. Ale wy młodzi, to co innego.
— I my nie dla nagrody to czyniliśmy — ozwie się Kazik — i co nam po nagrodzie. Król Jegomość ma inne potrzeby i Rzeczpospolita jest jako pustynia, gdzież może o nas mizerakach myśleć.
I tak się też stało, jak mówił Kazik. Wśród klęsk i nieszczęść, jakie spadały długo jeszcze potem na Rzeczpospolitą, poszły w zapomnienie czyny i poświęcenia czterech peregrynantów. Jeno już później miasto im się wywdzięczyło. Złożyli się co przedniejsi obywatele i porządny kram zakupili Maciejowej, która żyła długo jeszcze potem i patrzała na Maćka, który ożeniwszy się, założył warsztat szewcki na Dunaju Szerokim i dorobił się ładnego grosza. Młody Kazik z czasem został rajcą miejskim, a Kacperek był nawet przez kilka lat prezydentem miasta.