Szwedzi w Warszawie/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV
Jako Maciek został nazwany przez oberstlejtnanta Gizę gburem.

Jak długo spali, sami nie wiedzieli. Pomieścili się w dwóch izbach. W pierwszej, w której znajdował się otwór, prowadzący do podziemi i zakryty wizerunkiem Matki Boskiej, na ławie i na stole położył się pan Rafałowicz i Żórawski, a pod ścianą, na podłodze, Kacperek. W drugiej, mniejszej, na starej ławie legła Maciejowa, a obok niej na ziemi, owinąwszy się w swą białą opończę, Maciek.
Wszyscy zmęczeni tylu przygodami spali jak zabici, i tylko w ciszy tych izb rozlegały się ich miarowe i głębokie oddechy, oraz chrapanie Maćka, gdy nagle zbudziła ich straszliwa wrzawa i huk, powtarzający się raz poraz i tak silny, że cały dom się trząsł, a ze ścian i sufitu tynk odpadać zaczął. Maleńkie szybki w oknach dźwięczeć poczęły, a kilka z nich wyleciało i z brzękiem się rozbiło. Obraz Matki Boskiej, zawieszony na ścianie, spadł z łoskotem.
Na ten trzask i huk wszyscy się zerwali na równo nogi, przerażeni mocno, prócz jednego Maćka, który nakrywszy się na głowę opończą, spał po dawnemu.
Pan Rafałowicz, zerwawszy się ze stołu, na którym leżał, posłuchał przez chwilę straszliwego huku i zawołał:
— To pan Czarniecki szturmuje do bram Nowomiejskich. Co tu czynić? Kazika jakoś nie widać.
Kacperek, który obudziwszy się, siedział pod ścianą i przecierał oczy, otrzepując się z tynku, który go całkiem zasypał, podniósł się i chciał coś rzec, gdy nagle ze straszliwym łoskotem ogromna kula żelazna wpadła na dziedziniec kamieniczki i odbijając się o bruk, uwięzła w ścianie naprzeciwko. Cały dom się zatrząsł, wszystkie szybki z okien wyleciały, a zaraz też rozległ się krzyk Maćka:
— O, laboga, laboga! zabijają! matuś, wstawajcie! Rety, rety, o ludzie rety!
A pan Żórawski już stał na środku izby i przypasując miecz, co go był zabrał zabitemu Frytjofowi, mruczał:
— Niby to tak, że strzelają, ale żali człowiek może być pewnym, że to wszystko nie jest omamienie? Wiadomo, że dyabły gdy chcą, to takie harce wyprawiają, że aż człek może ogłuchnąć. Ale na szatana najlepszem lekarstwem jest znak krzyża świętego.
To rzekłszy, podniósł wolno rękę i żegnając się, mówił:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego, zgiń, przepadnij maro!
Kacperek tymczasem otrząsł się z tynku, przeżegnał się także i zbliżywszy się do pana Rafałowicza, rzekł:
— Pójdę ja obaczyć, co się tam dzieje.
— Jakto pójdziesz? dokąd pójdziesz?
— Wyjrzę na ulicę, a może naszych zobaczę, to im powiem...
— Gdzie ty tam naszych zobaczysz! z armat biją, to są jeszcze daleko.
— Nie widzi mi się, bo przecież słychać głosy ludzkie.
Pan Rafałowicz nadstawił uszów i w rzeczy samej, wrzawa tysiąca głosów ludzkich wyraźnie słyszeć się dawała. Pomyślał tedy chwilkę i rzekł:
— Ano, idź obacz. Tylko strzeż się, by cię nie zabili.
— Ha, cóż! — odrzekł Kacperek, nadziewając czapkę — jak zabiją, trudno. Raz kozie śmierć!
To powiedziawszy, przeżegnał się i wybiegł z izby. Po jego wyjściu pan Rafałowicz zajął się przedewszystkiem uciszeniem Maćka, który nie przestawał krzyczeć, w czem wtórowała mu jego matka, głośno odmawiająca „Kto się w opiekę.“ Tymczasem huk się wzmagał z każdą chwilą i przemienił się w jeden nieustanny grom, od którego cała kamieniczka trzęsła się jak galareta, a po dachu kule tak dudniły, jakby kto groch siał. Pan Żórawski z mieczem u pasa, z rękoma na tył założonemi, przechadzał się po izbie i mruczał ciągle:
— Ani chybi, to omamienie. Któż to słyszał, żeby taki huk był? Jać przecie stary jestem żołnierz i z panem Chodkiewiczem byłem pod Chocimem i wiem, co to jest bitwa. A przecież jakem Żórawski, herbu Ostoja, takiej wrzawy nigdy nie słyszałem. Oczywista rzecz, że to jest omamienie.
Ale zaraz miał się przekonać, że nie jest to żadne omamienie, bo w tejże chwili jakaś zabłąkana kula wpadła przez okno, ze świstem przeleciała koło uszów Żórawskiego i z głuchym trzaskiem utkwiła w ścianie. Burgrabia spokojnie odwrócił się i patrząc na ową kulę, mówił:
— Nie byłaś przeznaczona, by mię zabić. Widno Panu Bogu potrzeba, bym jeszcze żył na świecie. Ale teraz zdaje mi się, że to wszystko jest rzeczywistość. Mości panie rajco warszawski, to się naprawdę biją?
— Dopiero się waćpan o tem dowiadujesz?
— A dopiero.

— Wielka nowina! Królowa Bona umarła. Cóżeś to waćpan spał dotąd?

Pan Żórawski chciał coś odrzec, gdy nagle w sieni zadudniały czyjeś szybkie kroki, drzwi się z trzaskiem rozwarły i do izby wpadł najprzód Kazik, potem Kacperek, a za nimi tłoczyć się poczęła gromada zbrojnych ludzi, z panem oberstlejtnantem Gizą na czole, którego pan Rafałowicz znał dobrze, a nawet podobno był tam jakimś jego krewniakiem.
Kazik był zziajany, mokry cały, czarny od dymu prochowego, a w ręku dzierżył ogromny samopał. Kacperek też trzymał jakąś kopię i topór miał za pas zasadzony. Obaj byli rozpromienieni, gorejący zapałem, a oczy im się świeciły jakimś ogniem niezwykłym. Pan Rafałowicz skoczył do Kazika:
— Kazik — wołał — jak się masz? Niechże Panu Bogu będą dzięki, że cię zdrowym i całym widzę.
Kazik nic nie odrzekł, bo pan oberstlejtnant Giza wysunął się naprzód i obejrzawszy się dokoła z wielką powagą, rzekł:
— Widzi mi się, że pan Rafałowicz?
— Tak, panie Konstanty, Rafałowicz.
— Bardzo się cieszę, że waćpana oglądam. Ale proszę ja kogo... ten oto chłopiec powiedział, że tu z tego domu... to jest waćpana kamieniczka?
— Moja.
— Proszę ja kogo, to tu ma być wejście do jakiegoś podziemia, którem się można dostać, do środka miasta?
— A oto jest — odrzekł pan Rafałowicz, wskazując na otwór w murze — niestety! do środka miasta dostać się nie można, bo w czasie, gdyśmy zwiedzali, mociumpanie, te podziemia, one się w jednem miejscu zawaliły.
— A tak, proszę ja kogo... opowiadał nam o tem ten chłopiec, wszelako podobno, wyjść temi lochami można pod basztę, zwaną furtą boczną na ulicy Dunaju?
— Można!
— Tedy, proszę ja kogo, prowadź nas waćpan! Z rozkazu tu jestem królewskiego...
— Owszem, poprowadzę waćpana. Chłopcy, idziecie ze mną?
— Rozumie się, że idziemy! — odrzekł jednocześnie Kazik i Kacperek, a Maciek, który stojąc we drzwiach drugiej izby, przysłuchiwał się w milczeniu tej rozmowie, zawołał:
— O, laboga, laboga, jakżebyśmy mogli jegomościa samego ostawić z temi srogiemi żołnierzami. Ja bym też poszedł, ale jakże matuś samą ostawię?
— Ja tu zostanę, mój chłopcze! — rzekł poważnie pan Żórawski — i nie bój się niczego. Idźcie! w Imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Przeżegnał uroczyście chłopców, pana oberstlejtnanta Gizę i żołnierzy i mruknął:
— A strzeżcie się w podziemiach omamień — strzeżcie się omamień! Tam różne mary chadzają i tumanią poczciwych szlachciców i katolików. Ale i to prawda, żeście wy nie szlachta, to może mary was się nie chwycą.
Tak prawił, a tymczasem pan Giza wydawał rozkazy żołnierzom:
— Pójdziecie za mną, a pilnować się dobrze, broń mieć w pogotowiu!
Poczem obróciwszy się do pana Rafałowicza, rzekł:
Proszę ja kogo... podobno tam do otworu w baszcie Furty bocznej jest wysoko?
— A wysoko! prawda! — zawołał zakłopotany pan Rafałowicz bez drabiny się nie dostaniemy. Skąd tu wziąć drabiny?
Pan Giza uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:
— Nie lękaj się waćpan, drabina jest. Cobym ja, proszę ja kogo, był za żołnierz, gdybym wszystkiego nie przewidział? No, a teraz ruszaj waćpan przodem i pokazuj nam drogę. Dopiero to zadamy Szwedom dajfeldreku!
Zacierał ręce i uśmiechał się i ruszał wyszfarcowanemi wąsami i potrząsał cienką szpadą, którą trzymał w ręku. Mąż to był już niemłody, wysoki, chudy, zawiędły, wygolony starannie, jeno miał wąsy, które wysmarowane jakąś maścią, sterczały niby dwa rogi do góry. Na sobie miał kaftan łosiowy, na nim pancerz lśniący, wielkie karwasze na rękach i buty wysokie jałowiczne na nogach. Wyglądał trochę z niemiecka, ale po rycersku.
Ruszono tedy do loszku, zapaliwszy wprzódy liczne latarki i kagańce, które żołnierze ze sobą nieśli. Żołnierzy tych było pięćdziesięciu, ale w razie potrzeby, jeżeliby loch okazał się dobrym, miano sprowadzić więcej.
Z trudnością spuszczono się po oślizgłych i wązkich schodkach do podziemia, zwłaszcza pan oberstlejtnant Giza, który w swych wysokich butach z ostrogami i w ciężkim pancerzu posuwał się powoli, kilka razy się poślizgnął i gdyby go Maciek nie podtrzymał, byłby z pewnością spadł.
— Proszę ja kogo — gadał — a to psie z przeproszeniem miejsce; ki dyabeł, żeby takie wązkie schody robić!
— O, laboga, laboga, panie jenerale — odpowiadał Maciek — żeby oni wiedzieli, że pan jenerał będzie tędy chodził, toby pewnikiem szersze zrobili schody. O, rety, rety, jakże też to pan jenerał niezgrabny!
Pan „jenerał“ spojrzał się groźnie na Maćka i widocznie dbając o jego pomoc, która w rzeczy samej była bardzo skuteczna, nic nie odrzekł, tylko coś mruknął pod nosem i groźnie ruszył ostremi jak szpilki wąsami. Ale gdy nakoniec zeszli na dół i pan oberstlejtnant uczuł pod nogami mocny grunt, zwrócił się do pana Rafałowicza i wskazując na Maćka, zapytał:
— Proszę ja kogo, co to za gbur?
— To Maciek, syn kramarki Maciejowej z rynku.
— Hm! proszę, ja kogo... znać, że to syn przekupki... gdyby nie to, że czasu niema i tam na górze krew chrześcijańska się leje, tobym tego gbura obłożyć kazał bizunami. No, ruszajmy dalej!
Maciek wysłuchał tej groźby i strasznie markotno mu się zrobiło, ale umilkł i odtąd trzymał się zdaleka od „pana jenerała,“ jak nazywał oberstlejtnanta Konstantego Gizę.
Tymczasem żołnierze powoli schodzili i niebawem cała piwnica sklepiona niemi się zapełniła. Tutaj obok chłodnego, przesiąkniętego wilgocią powietrza, panowała wielka cisza, bardzo miła i słodka po tej okropnej wrzawie i huku, który grzmiał na górze. Wprawdzie i tutaj dawało się słyszeć głucho jakieś dudnienie, jakby gdzieś daleko szły ciężkie wozy. Ziemia wprawdzie drżała pod nogami, od czasu do czasu od sklepienia oderwał się jaki kawałek wapna i rozbił się z trzaskiem na kamiennej posadzce, ale zresztą było cicho.
Pan Giza tymczasem rozkazywał, by ruszono dalej, bo powtarzał ciągle, tam na górze krew chrześcijańska się leje. Sam wziąwszy pana Rafałowicza pod rękę, szedł z nim przodem i wypytywał się o te podziemia i dziwił im się bardzo. Potem opowiadał o Kaziku, jako zjawił się w ich obozie pod Bielanami, jako szczęśliwie trafił na niego, pana oberstlejtnanta Gizę, jako wysłuchawszy chłopca, poszedł z nim do pana wojewody Czarnieckiego i jako ten obiecał Kazikowi, że jeżeli to wszystko prawda, to postara się u króla i sejmu, by młodemu Ginterowi nadano szlachectwo.
Tak gwarząc, przyszli do owej piwnicy, gdzie szczury opadły były Maćka, czasu ich pierwszej peregrynacyi. Ale teraz na widok świateł i trzasku drzwi, szczury poczęły uciekać, a żołnierze przez żarty poczęli wstrętne te stworzenia kłuć pałaszami i dzidami.
Wreszcie znaleźli się w lochu pod basztą, zwaną „Boczną furtą.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.