Szwedzi w Warszawie/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII
W którym Kazik Ginter puszcza się na wątłem czółnie do obozu polskiego.

Trudno opisać uczucie radości i ulgi, jakiego doznali nasi peregrynanci, gdy po całodziennem nieomal błądzeniu po podziemiach, znaleźli się nakoniec na wolnem powietrzu, pod gwiaździstem sklepieniem niebios. Każdy z nich lżej odetchnął i cieszył się swobodą. Jak słusznie zauważył pan Rafałowicz, na wschodzie niebo już bielało i świt się robił. Wiatr, jak zwykle nad ranem, zerwał się i mile chłodził rozpalone niewywczasem, zmęczeniem i febrą twarze, a Wisła pluskała wesoło. Cisza była zupełna.
— No — mówił pan Rafałowicz — śpieszmy się, nie mamy ani chwili czasu do stracenia.
A pan Żórawski na to:
— Tu się kończy moje przewodnictwo. Dalej sobie acpanowie radźcie sami...
— Jak to, waćpan nas opuszczasz? — spytał pan Rafałowicz.
— Nie... jeno przewodniczyć asanom nie będę. Jako człek rycerski, który się niegdyś żołnierskiem rzemiosłem parał, wiem, że Szwedzi w obliczu nieprzyjaciela musieli gęste ponad Wisłą popostawiać straże.
— Więc cóż?
— A to, że nie wiem jak wy się tam dostaniecie do Mostowej ulicy. Tedy ja sobie będę szedł w straży tylnej, jako ciura obozowy i patrzeć, jako to asan hetmanisz. Bo i to też rzec należy, że niesłychanem to jest, by łyczek i rajca miejski hetmaństwa się podejmował.
Ale pan Rafałowicz nie słyszał już tej końcowej uwagi starego burgrabiego, gdyż doskonale pojmując, że jeżeli uda im się przemknąć ponad Wisłą, to tylko pod zasłoną nocy, ruszył żwawo naprzód, nie tracąc ani chwili czasu. Na szczęście straże tu były nieliczne i nad świtaniem przed chłodem i znużeniem gdzieś pokryły się po kątach a przytem po uliczkach nadbrzeżnych już ruch się zaczynał i tym sposobem niepostrzeżeni i niezaczepiani wydostali się na ulicę Mostową. Strachu i kłopotu przytem było nie mało, zwłaszcza z Maciejową, która otyła i niemłoda poprostu iść nie mogła i zadyszana mocno, na połowie drogi ustała.
— O, laboga, laboga! — jęczał Maciek — jakie też to matuś mają kiepskie nożyska!

A matuś na to podparła się pod boki i nuż gadać:

— Stulisz mi ty gębę zaraz, smarkaczu! Czy chcesz, żebym ci łba porządnie nadarła za nieuszanowanie dla nóg twojej rodzicielki! Widzisz go, jak mi się zwydrzył. Jeno przyjdziemy do domu, to ci takie lanie za to sprawię, że popamiętasz ruski miesiąc.
— Za co? — pytał naprawdę przestraszony Maciek.
Szczęściem wdał się w tę sprawę pan Rafałowicz, mówiąc:
— Cicho byś jejmość była, jeszcze straży uwagę zwrócisz! I za cóż to masz bić twego syna? czy za to, że cię z karceresu szwedzkiego uwolnił? Dalej Maciek, weź pod rękę twoją matkę i ruszajmy.
Maciek, który był, mimo swej cienkości, chłopcem niezwykle silnym, widząc że matka naprawdę ustaje, nie namyślając się wiele, wziął ją na plecy i tak niósł, stękając od czasu do czasu:
— O, laboga, laboga, jaka też to matuś ciężka! Ledwo uradzić mogę.
Narzekał ale szedł za innymi. Najbardziej to się martwił Kazik, bo nigdzie najmniejszej nawet łodzi dostrzedz nie mógł, a dzień się robił coraz większy. Dopiero przy końcu Rybaków spostrzegł niewielkie czółno i na niem starego rybaka Andrzeja, który zwijając sieć, zabierał się widocznie do połowu ryb. Poszedł do niego z panem Rafałowiczem i już razem poczęli go namawiać i prosić, by Kazika przewiózł na Pragę. Stary Andrzej spojrzał surowemi i spłowiałemi oczami na pana Rafałowicza, a potem na Kazika i spytał:
— A po co on na Pragę ma jechać?
— Potrzeba mu.
— Furda! niby to ja taki głupi! Naszych tam już nie znajdziecie, bo tej nocy, jako wiem dokumentnie, przeprawili się przez Wisłę pod Ujazdowem, a pan Czarniecki stoi kole Pulkowa ze swą dywizyą. Niby to ja nie wiem. Ale cóż to jegomość masz taką powalaną opończę?
Pytał, dotykając się istotnie strasznie zawalanego żupana pana Rafałowicza, ale ten odpowiedział:
— Co tam moja opończa! Wiesz-że napewno, że pan Czarniecki stoi pod Pulkowem?
— A wiem, bom go sam wczoraj widział.
— A gdzież jest Król Jegomość?
Andrzej zmrużył jedno oko i patrząc z ukosa spytał:
— Niby, jaki Król?
— A jużcić nasz, Jan Kazimierz.
— Aa!... czyja wiem? powiadają, że w Ujazdowie, ale ja nie wiem i niech mi jegomość czasu po próżnicy nie zabiera.
Odwrócił się z niechęcią, mrucząc coś pod nosem, obejrzał się dokoła niespokojnie i zabrał się do swoich sieci. Ale pan Rafałowicz nie ustąpił i począł nalegać, by Andrzej powiózł Kazika do Pulkowa.
— Skoro niepodobna dostać się do Króla, — mówił pan Rafałowicz do Kazika — to trzeba żebyś dostał się do pana Czarnieckiego. Z tego co opowiada Andrzej, widać, że Król będzie następował od Ujazdowa na zamek, a pan Czarniecki na bramę Nowomiejską. Jego tedy trzeba ostrzedz.
Racya była słuszna i dla tego to pan Rafałowicz chciał, żeby Andrzej powiózł Kazika do Pulkowa, czyli, jak już wtedy nazywać poczynano, do Bielan. Ale Andrzej nie bardzo był rad tej propozycji. Drapał się po głowie, ruszał wąsami, oglądał się dokoła i mruczał:
— Tak, to tak, ale jak nas Szwedy obaczą to pewnikiem uśmiercą, a jak złapią — to powieszą. A zresztą ja nie czasowy i ryby muszę łowić. Za czas stracony kto mi zapłaci?
Słowa te rozgniewały pana Rafałowicza najprzód, a potem pana Żórawskiego. Pierwszemu szło o to, by Kazik jak najprędzej popłynął, dopóki jeszcze szary mrok panuje i mgły białe unoszą się nad Wisłą, więc zbliżywszy się do rybaka, spytał:
— Czy wiesz, kto ja jestem?
— A cóż nie mam wiedzieć? pan rajca Rafałowicz?
— No więc... możesz być pewny, że będziesz zapłacony.
— Ej!... — machnął ręką Andrzej — gruszki na wierzbie. Żali w takich czasach jak dzisiejsze, mogę ja u jegomości i za taki czyn domagać się zapłaty? Wszak Szwedy...
Ale przerwał mu pan Żórawski. Zbliżył się do Andrzeja, stanął przed nim z wąsami nastroszonemi i mruknął:
— Masz tu, łyczku jakiś, dukata i płyń mi zaraz, bo inaczej i dukata nie dam i tym oto mieczem łeb ci zetnę. Rozumiesz?
Słowa te poskutkowały odrazu i Andrzej zląkłszy się groźnej figury pana Żórawskiego, rzekł:
— Dobrze, dobrze, mój jegomość, zaraz płynę. Co nie mam płynąć? Ja tak tylko gadałem, ale skoro panowie dają dukata, zaraz jedziemy. Któryż to z waszmość panów ma ze mną płynąć?
Kazik wysunął się naprzód i rzekł:
— Ja.
— A! pan Ginter? znam waćpana — mówił Andrzej — trzeba mi było odrazu powiedzieć, że to waćpan jedziesz i już byśmy płynęli.
A pan Żórawski mówił do Kazika:
— Weź od Maćka szwedzką szpadę i jeżeli ten łyczek (tu wskazał palcem na Andrzeja) będzie chciał zdradzić, to pchaj mu ten rożen w samo serce!
Andrzej, wysłuchawszy tego i widząc szpadę w rękach Kazika, zawołał:
— Ale tu nikt o zdradzie nie myśli i co tu może być za zdrada. Co też wielmożny pan gadają.
— No! no! — groził pan Żórawski — już kiedyś ty, łyku jakiś zatracony, w tak ważnej sprawie — myślał jeno o pieniądzach, to ja ciebie mam za ostatniego łyka i za hetkę pętelkę. I czegóż stoisz i ślepie wybałuszasz na mnie? Mgły się oto rozchodzą...
Spojrzał na białe mgły, które się kłębiły, rozpływały, skupiały w fantastycznych kształtach ponad Wisłą i całkiem zakrywały brzeg przeciwny i Pragę na nim, umilkł i mówił do siebie:
— Hm! otóż wszystkie mary zamkowe wypełzły teraz na świat Boży, by harce przed wejściem słońca, wśród mroków świtu, wyprawiać. Osobliwości! osobliwości! I któż mi teraz zaręczy, że i ten człowiek (tu wskazał palcem na Andrzeja) nie jest marą? Oczywiście jest to mara, cień tylko persony, który przybrał na się posturę rybaka Andrzeja, boć przecie żaden człowiek, który ma choćby krzynkę rozumu, nie byłby tak gadał, jako on gadał. Tak, tak, to musi być mara i my wszyscy tu jesteśmy wśród tych białych mgieł świtu, marami.
Ale już nikt nie słuchał pana Żórawskiego, który z gołą głową, z rzadkim siwym włosem rozwianym przez wiatr świtu, z brodą białą i rozczochraną, z twarzą suchą, jastrzębią, powleczoną bladością od chłodu porannego, i wzrokiem wlepionym w kłębiące się nad Wisłą mgły, wyglądał sam na jakieś widmo, na jakiegoś starego umarłego, który wstał z grobów i tu prawi niestworzone rzeczy o tem, co widział i słyszał.
Pan Rafałowicz zajął się zaraz wyprawieniem Kazika i wziąwszy go na bok, szeptem gadał mu, co ma powiedzieć panu hetmanowi Czarnieckiemu.
— Mój chłopcze — mówił — niech cię Bóg prowadzi i czuwa nad tobą i sam to dobrze wiesz, że ta wyprawa może cię na śmierć narazić, ale pamiętaj, że to co czynisz, czynisz dla dobra Rzeczypospolitej. Bądź ostrożny i miej oko na Andrzeja, który nie jest pewny. A przybywszy do obozu pana Czarnieckiego, staraj się z nim obaczyć i powiedz mu wszystko. My teraz udamy się do mojej kamieniczki, tam się zamkniemy i czekać bedziemy w wieści od ciebie, nie wyściubiając głowy. Ruszajże, bo jeno patrzeć jak słońce wejdzie i mgły rozproszy. Niech cię Bóg i Najświętsza Panienka Częstochowska ma w swej opiece!
To rzekłszy, rozrzewnił się mocno i począł ściskać i całować Kazika, a łzy mu jak groch padały na pomarszczoną przez lata twarz. Kazik zato z wesołą miną prawił:
— Niech się jegomość nie boi, wszystko będzie dobrze. Już ja sobie dam radę. Gdyby nawet czółno Szwedzi dostrzegli, to wpław pójdę. Pływam przecie jak ryba.
Roześmiał się i wskoczywszy do czółna, zdjął czapkę i kłaniał się wszystkim i wołał:
— Do widzenia! Kacper, bądź zdrów! Maciek, pamiętaj o mnie! No, panie Andrzeju, jazda!
A Maciek, widząc odpływającego Kazika, rozrzewnił się także i nuż lamentować:
— O, laboga, laboga, mój Kaziku, już ja ciebie nie obaczę! O, rety, rety, Szwedzi cię uśmiercą pewnikiem! O mój Kaziku, Kaziku, moje oczko...
Ale te narzekania, wygłaszane, grubym i donośnym głosem, przerwał szorstko Kacperek:
— Cichaj, cebulo! Drzesz się, jakbyś tu sam był i jakby Szwedzkich straży nie było. Pani Maciejowa, przykażcież mu milczeć, bo nam jeszcze biedy napyta.
Tedy pani Maciejowa szturgnęła Maćka i groźnie zawołała:
— Stulisz mi ty gębę, zatraczeńcze jakiś? Chcesz, żebym ci łba nadarła. Zaraz mi bądź cicho, bo chociem stara i zmęczona, takie ci sprawię rznięcie, że mię popamiętasz!
Umilkł tedy Maciek przed obawą matczynego rznięcia, a tymczasem Kazik, kłaniając się, odbił z Andrzejem od brzegu. Czółno pchnięte dwoma silnemi wiosłami, odpłynęło od brzegu, wsunęło się na prąd wody i powoli poczęło niknąć w szarej mgle. Zrazu widać go było jak cień jakiś, potem zupełnie zakryte zostało przez mgłę.
Zebrani nad brzegiem patrzyli na to, aż wreszcie pan Rafałowicz zrobił w powietrzu znak krzyża świętego, westchnął, obtarł łzy z twarzy i rzekł:
— Zacności chłopiec! Szczęśliwa matka, która takiego syna się dochowała. No, a teraz ruszajmy dalej!
Szczęśliwie dostano się na Mostową ulicę, gdzie już ludzie chodzili i dla tego licznie rozstawione straże szwedzkie na murach na przemykającą się gromadkę nie zwróciły uwagi. Nie upłynęło i dwa pacierze, gdy wszyscy cali i zdrowi znaleźli się w kamieniczce pana Rafałowicza, i znużeni nieprzespaną nocą i tylu wrażeniami, jak mogli się pomieścili i zasnęli snem kamiennym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.