Tętniące serce/Część I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Klara, Fina Gulleborga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia Jan ze Skrołyki stał przez kilka godzin z rzędu pod domem, trzymając na ręku swą córeczkę.
I tym razem czekał długo, ale sprawa przedstawiała się już zgołu inaczej, niż wczoraj. Miał towarzystwo, to też ani się gniewał, ani smucił.
Trudno powiedzieć, jak miłego doznawał uczucia, przyciskając do piersi małe, ciepłe ciałko dziecka. Przyszedł do przekonania, że dotąd nawet dla siebie samego był twardy, nieprzychylny i zły, teraz zaś przepajała go radość i szczęście niewysłowione. Nie miał pojęcia, że można doznawać owego szczęścia przezto jeno, iż się kogoś kocha z całego serca, z całej duszy swojej.
Stał pod domem, u samych drzwi, z pewnym naturalnie zamiarem. Miała się stać w tem właśnie miejscu rzecz ważna, a nawet decydująca.
Od samego rana wysilali się oboje z żoną na wyszukanie imienia dla dziecka. Rozstrząsali sprawę bardzo gruntownie i długo, zastanawiali się nad każdem z możliwych imion, ważąc wszystko co przemawiało za, lub przeciw, ale nie mogli dojść do żadnego rezultatu.
Nakoniec powiedziała Katarzyna:
— Niema innej rady, tylko musisz stanąć z dzieckiem pod domem i uważać na przechodzące mimo kobiety. Pierwszą, jaka się pokaże, spytaj o imię i to imię właśnie, czy będzie proste czy pańskie, damy naszemu dziecku.
Ale domostwo leżało na uboczu, zdala od drogi, przeto nie zdarzało się wielu przechodniów... ba... często nie pokazał się nikt przez cały dzień.
Dnia tego mgła przysiadła góry, nie padał jednak deszcz i nie wiał wiatr, przeciwnie nawet, zrobiło się dosyć parno.
Gdyby nie to, że Jan trzymał na ręku swą córeczkę, niezawodnie dawnoby stracił nadzieję zobaczenia przechodnia i rzekłby sobie poprostu:
— Mój Janie Andersonie, pamiętajże, iż dom twój stoi zdala od ludzkich osiedli nad jeziorem duvneńskiem w kotlinie Askaladarny i że tutaj w pobliżu jest tylko jeden folwark jak się patrzy, pozatem zaś mieszkają jeno rozsiani po cudzych gruntach komornicy, rybacy i latacze sieci. Skądżeby się tu wzięło pańskie imię dla twej córki, a podłego nie weźmiesz przecie!
Ale sprawa dotyczyła jego córki, przeto nie wątpił, że wkońcu powiedzie mu się byle tylko czekał cierpliwie. Spozierał ku jezioru i nie zważał wcale na pustać wokoło, nie chciał brać w rachubę dziczy tej zapadłej kotliny. Wszakże może się zdarzyć, że spodoba się jakiejś wytwornej damie z niedalekiej huty duwneńskiej przeprawić na tę stronę jeziora. Jan pewny był nawet, że musi to nastąpić i to umyślnie z powodu jego córeczki.
Dziecko spało przez cały czas, mógł tedy stać pod drzwiami, jak długo mu się podobało i na jak długo starczyło mu cierpliwości. Gorzej było z Katarzyną, nie mogła sobie dać rady i raz po raz pytała, czy kogo nie widać. Jej zdaniem, nie powinien już dłużej wystawać, bo dziecku mogło się stać coś złego.
Patrzył w kierunku wierchu Stornsnipy, wychylającego się stromą ścianą z pośród lasów brzozowych i poletków pól askaladarneńskich, co wyglądał na potężną basztę forteczną, pilnującą, by nie dotarł do doliny ktoś niepożądany. Mogło się zdarzyć, że jakaś wykwintna dama, podziwiająca ze szczytu okolicę, w drodze powrotnej zabłądzi i znajdzie się blisko jego domku.
Uspakajał tedy, jak mógł, Katarzynę. Nic nie zagrażało ani jemu, ani dziecku, a że stał już tak długo, to przecież może postać jeszcze trochę.
Ni śladu człowieka dostrzec nie mógł, ale coraz to większej nabierał pewności, że skądś przyjdzie rada, byle tylko jeszcze trochę poczekał. Nie mogło się stać inaczej. Czyżby się zdziwił, gdyby nagle zjawiła się pośród lasu, poszywającego stoki gór, królowa w złotej karecie po to jeno, by córeczce jego nadać swe imię?
Minęła znowu dobra chwila, a Jan zaczął miarkować, że nadchodzi wieczór. Trudno więc było czekać dłużej na dworze.
Katarzyna spoglądała co moment na zegar, wiszący na ścianie, i wołała, by wracał, bo późno.
— Jeszcze małą chwilkę zaczekaj! — odrzekł Jan — Właśnie widzę kogoś w dali!
Przez cały dzień mgła wisiała nad światem, teraz jednak słońce przejrzało przez nią i ozłociło promieniami dziecinę.
— Nie dziw mi wcale, że chcesz spojrzyć na małą, zanim pójdziesz spać! — powiedział Jan do słońca — Warto popatrzyć na takie dziecko... ani słowa... warto!
Słońce wydobyło się całe z chmur i rzuciło snop czerwonej poświaty na dziecko, Jana i cały domek.
— Acha... widzę, że chcesz mej córce być ojcem chrzestnym! — powiedział znowu Jan.
Słońce nie dało bezpośredniej odpowiedzi, tylko jeszcze jaśniej zabłysło, potem zaś przysłoniło się znowu welonem chmur i znikło.
Znowu rozległo się wołanie Katarzyny:
— Czy był kto? Słyszałam, że mówiłeś do kogoś. Nie mogę czekać dłużej, wracaj do domu.
— Teraz już mogę wrócić! — zgodził się i zaraz wszedł do izby — Zdybałem pewną znakomitą damę. Ale spieszno jej było bardzo, zaledwo ją mogłem pozdrowić i zaraz się oddaliła.
— Szkoda! Czekaliśmy tak długo! — narzekała Katarzyna — Czy jednak spytałeś jej o imię, może ci zbrakło czasu?
— Spytałem. Miała na imię Klara, Fina, Gulleborga.[1] Tylem się dowiedział.
— Klara, Fina, Gulleborga! — zawołała Katarzyna — To przecież zbyt pańskie imiona dla naszej córki! — Ale nie sprzeciwiała się.
Jan przeraził się tego, co mu się przydarzyło i zdziwił się swej śmiałości, iż sięgnął tak wysoko, by słońce brać za ojca chrzesnego dla swej córki. Ale trudno, ile razy brał na ręce swe dziecko, coś się z nim działo i stawał się zgoła innym człowiekiem.