Tętniące serce/Część I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Turniej egzaminowy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwny zachodził stosunek pomiędzy małą dziewczynką ze Skrołyki, a jej ojcem. Zdawaćby się mogło, że oboje są wyciosani z jednego kawałka, bo oto umieli wzajem czytać swoje myśli.
W Svartsjö mieszkał nauczyciel, stary wysłużony wojak. Uczył dzieci mieszkające na samych krańcach parafji, nie miał, jak kościelny, szkoły, ale był powszechnie bardzo lubiany przez uczniów swoich. Nie zdawały sobie całkiem sprawy z tego, że idą do szkoły, po to, by się uczyć, ale biegły do nauczyciela jak na zabawę, ciekawe każdego dnia osobno na to, co im nowego powie.
Przyjaźń niezmącona panowała pomiędzy oboma nauczycielami, ale zdarzyło się pewnego razu, że młodszy chciał zwrócić uwagę starszemu, iż należy iść z duchem czasu i zaproponował mu, by porzucił w nauce czytania przestarzałą metodę sylabizowania. Kilka już razy Svartling nakłaniał starego wojaka do podobnych zmian, ale tenże pomijał to milczeniem. Tym razem jednak obruszył się:
— Przewróciło ci się, widzę w głowie, — zawołał — od kiedy zbudowano dla ciebie szkołę! Otóż powiadam ci, że moje dzieci czytają równie dobrze, jak twoje, mimo, że uczę po izbach czeladnych.
— Wiem o tem! — odparł Svartling — Nigdy też nie twierdziłem co innego. Chcę tylko powiedzieć że należy dzieciom oszczędzać trudności...
— No i cóż dalej? — spytał stary wojak. Kościelny poznał po głosie jego, że się czuje dotknięty i zabrał się do odwrotu.
— To prawda, — rzekł łagodnie — że ułatwiasz dzieciom naukę, że nigdy się nie uskarżają na trudności...
— Może chcesz przez to powiedzieć, że im ułatwiam zanadto naukę? Może ich nie uczę wcale? — krzyknął stary i uderzył pięścią w stół.
— Cóż ci się. to dzisiaj stało, Tybergu? — spytał kościelny — Wszystko co powiem, bierzesz z najgorszej strony!
— Czemuż mi ciągle robisz docinki?
Wmieszali się inni do rozmowy, załagodzili spór i obaj nauczyciele rozstali się w takiej samej, jak dawniej przyjaźni. Ale słowa kościelnego przyszły znowu na myśl Tybergowi, podczas gdy samotny wracał do domu i zawrzał takim samym, jak poprzód gniewem.
— Jak śmie ten mądrala twierdzić, że dzieci moje uczyłyby się więcej i lepiej, gdybym postępowcał z jego tam jakimś duchem czasu? — pomyślał — Sądzi oczywiście, żem już za stary, tylko nie ma odwagi powiedzieć tego otwrarcie!
Nie mógł strawić tej sprawy i przyszedłszy do domu wytoczył rzecz całą w rozmowie z żoną.
— Nie rób sobie nic z paplaniny kościelnego! — powiedziała żona — Młody nosa zadziera, a stary plony zbiera! Zawszę to powtarzam. Jesteście obaj doskonałymi nauczycielami i basta!
— Ba... cóż mi z twojej przychwałki? — powiedział — Inni sądzą całkiem inaczej!
Przez parę dni był tak przygnębiony, że aż litość brała patrzeć.
— Czyż nie mógłbyś mu udowodnić, że nie miał racji? — spytała żona.
— Jakże mu to udowodnię? — zdziwił się — Cóż masz na myśli?
— Myślę, że jeśli rzeczywiście pewny jesteś, iż twoje dzieci umieją tyle co jego...
— Jestem tego pewny! — zawołał.
— W takim razie zażądaj, by jego i twoje dzieci zostały razem wyegzaminowane.
Stary wojak zrobił taką minę, jak gdyby słowa, żony nie uczyniły nań żadnego wrażenia, ale nurtowały one w jego umyśle i po kilku dniach otrzymał kościelny list z propozycją zmierzenia wzajemnie zakresu wiedzy uczniów obu szkół.
Nic przeciw temu nie miał Svartling, chciał tylko, by turniej egzaminowy odbył się w czasie świąt Bożego Narodzenia, bo wówczas można mu było nadać charakter uroczystości świętalnej dla dzieci, co nie wymagało osobnego zezwolenia rady szkolnej.
— Nie jest to wcale głupi pomysł! — mruknął kościelny — To mi zaoszczędzi w tym kwartale wypracowań za karę!
I rzeczywiście nie było ich potrzeba, bo dzieci szkół obu rzuciły się do nauki aż grzmiało, mimo że była zima.
W drugi dzień świąt miał się odbyć turniej. Szkolną salę przystrojono wieńcami z jedliny i pozapalano wszystkie świece i świeczki, pozostałe z nabożeństwa w kościele dnia poprzedniego, a w wieńcach tkwiło tyle jabłek, że starczyło po dwa dla każdego dziecka. Chodziły nawet pogłoski, że rodzice i opiekunowie, przybyli na popis zostaną ugoszczeni gorącą kawą.
Główną rzeczą pozostał jednak ów turniej egzaminowy. Po jednej stronie sali siedziały dzieci Tyberga, po drugiej dzieci kościelnego. Szło o to, by dzieci walczyły o sławę swych nauczycieli, bo Tyberg miał pytać dzieci Svartlinga, a Svartling dzieci Tyberga. Jeśliby jedna ze szkół nie mogła odpowiedzieć na jakieś pytanie, lub rozwiązać zadania, miała to uczynić szkoła druga. Potem miano zliczyć wszystkie dobre i złe wyniki i wydać wyrok, która ze szkół jest lepsza.
Kościelnemu przypadło zacząć pytać i wszyscy dobrze słyszeli, z jaką sobie poczynał ostrożnością. Ale gdy się przekonał, że ma do czynienia z dziećmi, umiejącemi dużo, naciskał je coraz to silniej. Dzieci Tyberga dawały odpowiedzi wprost świetne, żadne nie zawahało się na chwilę i z mnóstwa pytań żadne nie spaliło na panewce.
Teraz przyszła kolej na starego Tyberga pytać dzieci kościelnego.
Ochłódł on już całkiem z gniewu, był nawet bardzo uradowany świetnym wynikiem egzaminu swych dzieci, to też przyszedł mu do głowy figiel. Zrazu postawił dzieciom kościelnego kilka zwyczajnych pytań, ale nie mogąc długo utrzymać powagi, wpadł w nastrój, w jakim był zawsze w swojej szkole.
— Wiem dobrze, — powiedział — że liczyłyście się, moje dzieci, dużo więcej, niż ci uczniowie, którzy mieszkają na samym krańcu parafji, w zapadłym kącie. Znacie nauki przyrodnicze i różne inne rzeczy. Chciałbym się jednak przekonać, czy które z was może powiedzieć, jakich kamieni najwięcej znaleźć można w strumieniu Motali?
Ani jedno z dzieci kościelnego nie podniosło palców w górę. Przeciwnie, po drugiej stronie sterczał las rąk. Wśród dzieci kościelnego znajdował się Olof Olson, który sam dobrze wiedział, że jest najtęższą głową w gminie, a dalej Hindrik Björnson, pochodzący ze starego, mądrego kmiecego rodu, lecz żaden nie umiał dać odpowiedzi na to pytanie. Siedziała tu jeszcze Karin Svens, pilna dziewczyna, która nie opuściła w życiu ani jednej lekcji i zachodziła w głowę, z jakiego powodu kościelny zataił przed swymi uczniami owe dziwne własności kamieni strumienia Motali.
Siedziała tu również Klara Fina Gulleborga ze Skrołyki, której ojcem chrzestnym było samo słońce, ale i w jej głowie panowały te same ciemności nieprzeniknione, co w głowach wszystkich innych dzieci Svartlinga.
— Musimy tedy — powiedział Tyberg — spytać dzieci z drugiej szkoły, chociaż dziwi mnie mocno, że pośród tylu chłopców i dziewcząt, obdarzonych rozumem i sprytem, niema ani jednego ucznia, któryby dał odpowiedź na tak łatwe pytanie.
W tejże chwili obróciła się Klara ku swemu ojcu i spojrzała Janowi w oczy w ten sposób, jak to czyniła zawsze w chwilach, gdy nie mogła sobie z czemś ciężkiem poradzić. Jan stał tak daleko od córki, że nie mógł jej w żaden sposób podszepnąć odpowiedzi. Ale gdy dziewczyna wpatrzyła się w oczy ojca, wyczytała w nich wszystko.
Szybko podniosła rękę i z wielkiego zapału wstała.
Zwróciły się na nią oczy wszystkich uczniów i uczenie jej szkoły, a kościelny uśmiechnął się zadowolony, że z pytaniem nie trzeba będzie zwracać się do dzieci Tyberga.
— Najwięcej jest kamieni mokrych! — zawołała, nie czekając, aż zostanie zapytana, na co zresztą nie było już nawet czasu.
W tej chwili pewną była, że powiedziała coś niezmiernie głupiego i popsuła opinję całej szkole. Opadła tedy na ławkę, skuliła się i omal, że nie zesunęła się na ziemię, by zejść ludziom z oczu.
— Doskonale! — zawołał Tyberg — Wybornie powiedziała Klara Fina Gulleborga! Szczęście to dla was uczniowie tej szkoły, że jedno przynajmniej z dzieci dało odpowiedź należytą, inaczej bowiem zostałybyście pobite, mimo całej masy wiadomości, jakie wam wpoił nauczyciel.
Śmiech zabrzmiał ogólny pośród dzieci obu stron sali, a śmiali się też dorośli. Jedni uczniowie wstawali, by wyśmiać się należycie, inni kładli się twarzami na ławkach w tym samym celu i odrazu przepadła powaga i porządek.
— Wyrzućmy teraz ławki i zatańczmy wokoło drzewka! — zawołał Tyberg.
Nigdy jeszcze w szkole nie panowała taka wesołość, ani też poza nią, jak onego dnia turnieju.