Tętniące serce/Część I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Egzamin |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Klara, Fina, Gulleborga miała lat sześć, kiedy pewnego dnia powszedniego poszła wraz z Janem do szkoły w Östenby, gdzie odbywał się właśnie egzamin.
Była to pierwsza prawdziwa szkoła w całej parafji, a wszyscy cieszyli się bardzo z jej posiadania. Przedtem musiał kościelny Svartling, pełniący funkcje nauczyciela, zadowalniać się wędrówką z jednego dworku do drugiego i wodzić ze sobą swych uczniów.
Aż do roku 1860, kiedy to ukończono nareszcie budowę szkoły, musiał co dwa tygodnie zmieniać lokal szkolny i często padło mu uczyć w izbie, gdzie gospodyni gotowała jedzenie, gospodarz stał u warsztatu i heblował drzewo, tuż obok leżeli nie mogący się już podnieść staruszkowie, pod ich zaś łóżkami kury gdakały, lub wysiadywały jaja.
Mimo to nauka szła zawsze dobrze, bowiem kościelny Svartling zaliczał się do ludzi, którzy umieją w każdych warunkach utrzymać ład i porządek. Niemniej rozkosznego doznał uczucia w chwili rozpoczęcia swych czynności w izbie wyłącznie na naukę przeznaczonej, wolnej od owych zwykłych, a uciążliwych dodatków. Pod ścianami nie było już łóżek, ani szaf, ani szafami, okien nie zasłaniały wysokie warsztaty tkackie, grążąc w cieniu szkołę, a także nie mogła tu już wepchać się żadna sąsiadka, przynosząca nowinki, paplająca, niby kury co gdaczą, i pijąca kawę.
Tutaj mógł zawiesić na ścianach obrazy z historji biblijnej, rysunki roślin i zwierząt, oraz wyobrażenia królów szwedzkich. Tutaj też miały dzieci niskie, prawdziwe ławki szkolne i nie były zmuszone siedzieć przy wysokich stołach, kiedy to nader często nie sięgały nosami, umieszczonej gdzieś w górze płaszczyzny, na której leżały książki, lub tabliczki.
Tutaj miał nauczyciel katedrę, jak się należy, poza nią półki i szuflady, gdzie mógł chować księgi ze świadectwami i katalogi, a gdy tak podczas nauki siedział wzniesiony ponad poziom klasy, miał minę dostojną, jak nigdy w ciągu całej swej nauczycielskiej karjery. Dotąd siadywał najczęściej na kominie, a dzieci otaczały go półkolem, przysiadłszy na podłodze. Dotąd najczęściej miał poza sobą żar ogniska, teraz czuł się wyśmienicie, stał się człowiekiem osiadłym, miał czarną tablicę, gwoździe do zawieszania map i rycin i nie musiał ich opierać o szafy, stoły, czy ławy, jak to czynił przez czas długi.
Wiedział teraz ile posiada piór gęsich i mógł uczyć dzieci ciągnąć proste kreski i regularne łuki. Zaświtała nakoniec nadzieja, że cała parafja wyuczy się z czasem pisać tak pięknie, jak on sam, wreszcie, na czem mu bardzo zależało, mógł teraz ustawiać uczniów w regularne, wojskowe szeregi, by w porządku po nauce opuszczały budynek.
Wszyscy byli niewymownie zadowoleni z posiadania szkoły, obok tego jednak zjawiło się nowe uczucie. Oto wydało się rodzicom, że dzieci stały im się obce od kiedy zaczęły chodzić do nowego budynku. Wydało im się, że dzieci przeniosły się w jakiś inny, dostojniejszy stan, do którego oni nie mieli dostępu. Uczucie to było uzasadnione, ale niesłuszne, bo przecież wielką to powinno było napawać rodziców radością, że dzieciom dostało się coś lepszego, niż im samym i że mogą sięgnąć wyżej.
Onego dnia, kiedy Jan szedł na egzamin, wiódł on przez całą drogę za rączkę swą małą Klarę Gullę, jak to zawsze miało miejsce i rozmawiali ze sobą po przyjacielsku i szczerze.
Gdy jednak Klara Gulla znalazła się w pobliżu szkoły i zoczyła kupkę dzieci, czekających u wejścia, wysunęła dłoń z ręki ojca i przeszła na drugą stronę drogi, znalazłszy się zaś pod samym budynkiem, zupełnie zapomniała o Janie i przyłączyła się do współuczniów.
Podczas egzaminu siedział Jan ze Skrołyki na krześle w bezpośredniem sąsiedztwie katedry, pomiędzy wysokimi dostojnikami i członkami rady szkolnej. Był on zmuszony zająć to miejsce, inaczej bowiem nie byłby widział nic prócz pleców Klary Gulli, siedzącej pośród najmłodszych uczniów, w pierwszej ławce na prawo od katedry. Gdyby nie to, za nic w święcie nie byłby się ośmielił siadać na tak poczesnem miejscu. Kto jednak był ojcem tak niezrównanego dziecka, jak Klara Gulla, nie miał powodu, uważać się za coś gorszego niż każdy inny parafjanin.
Klarcia, z miejsca swego musiała widzieć ojca, inaczej być nawet nie mogło. Mimoto nie spojrzała nań ani razu i wydawało się, że dla niej nie istnieje wcale.
Natomiast wpatrywała się bez przerwy w nauczyciela. Zajęty był on właśnie egzaminowaniem starszych dzieci, siedzących na lewo od katedry. Musiały czytać, pokazywać na mapie różne kraje i miasta, rachować na wielkiej tablicy, a nauczyciel miał ledwo czas, rzucić okiem ku malcom po prawej. To też nicby nie szkodziło, gdyby Klara Gulla spojrzała bodaj przelotnie w stronę ojca. Ale ani razu nie zwróciła ku niemu głowy.
Pocieszał się potroszę tem, że czyniły to samo wszystkie inne dzieci. Siedziały spokojnie, z oczyma utkwionemi w nauczyciela i udawały, że rozumki wszystko co mówi... ba... nawet kiedy zażartował sobie, trącały się łokciami i śmiały zcicha.
Rodzice nie mogli się wydziwić, że malcy są tak grzeczne i tak przyzwoicie zachowują się podczas długiego egzaminu. Dziwny to był zaiste człowiek ten kościelny Svartling i dokazać umiał wszystkiego, czego tylko chciał.
Jan zaczął doznawać niepokoju i strachu. Nie wiedział już dobrze, czy ta siedząca w pierwszej ławce na prawo dziewczynka jest jego dzieckiem, czy patrzy na córkę jakiegoś innego człowieka. Trapiło go to tak bardzo, że wstał z krzesła i przesiadł się bliżej drzwi pomiędzy wyrobników i sieciarzy.
Nakoniec skończył się egzamin starszych, a nauczyciel wziął się do malców, które zaledwo posiadły sztukę czytania. Nie miały wielkiego zapasu wiadomości, musiały jednak również odpowiedzieć na kilka pytań. Zaczęto się od stworzenia świata.
Przedewszystkiem spytano je, kto świat stworzył i okazało się, że wiedzą to doskonale. Ale zdarzyło się nieszczęściem, że nauczyciel spytał, czy któreś nie zna jeszcze innego miana, jakiem oznaczamy Boga.
Wszyscy malcy zamilkli odrazu. Twarzyczki ich poczerwieniały, czoła pokryły się fałdami, widać było wysiłek myśli tych małych główek, ale żadne nie mogło znaleźć odpowiedzi na tak niemądre pytanie.
W ławkach gdzie siedziały starsze dzieci, rozpoczęło się poruszanie podniesionemi rękami, strzyżenie palcami, szepty i chichoty. Ale maleństwa zaciskały usta i nie wiedziały co powiedzieć, a Klara Gulla wiedziała tyle co i inne.
— Jest pewna modlitwa, którą odmawiamy codziennie — pomagał nauczyciel — jakże w niej zwiemy Boga?
Klara Gulla doznała olśnienia. Zrozumiała, że nauczyciel chce, by powiedziano, że Boga zwiemy także ojcem i podniosła w górę palce.
— Powiedz tedy, Klarciu, jak zwiemy jeszcze Boga? — rzekł nauczyciel.
Zaczerwieniła się mocno, wstała w ławce, a spleciony sztywno warkoczyk wyprostował się z tyłu głowy, niby ogonek.
— Boga nazywamy także Janem! — powiedziała donośnie i wyraźnie.
Śmiech się rozległ w całej szkole. Wysocy dostojnicy, radni szkolni i rodzice uśmiechnęli się także, a nawet nauczyciel miał minę wzruszoną.
Klara Gulla sponsowiała, a łzy napłynęły jej do oczu. Ale nauczyciel stuknął mocno w podłogę kijem służącym do pokazywania na mapie i zawołał:
— Cicho!
A potem wyrzekł kilka słów wyjaśnienia.
— Klara Gulla chciała powiedzieć: ojcem! Powiedziała zamiast tego: Janem, bo ojciec jej ma na imię Jan. Ale nie powinniśmy się tak bardzo dziwować odpowiedzi małej dziewczynki, bo doprawdy nie wiem, czy jest w całej szkole dziecko, któreby miało tak dobrego, jak ona ojca. Widziałem nieraz, jak czekał na nią przed szkołą w zawiei i deszczu i jak ją niósł do szkoły na ręku, kiedy śnieg zawiał wszystkie ścieżki. Dlatego to nic dziwnego, że mówi: Jan, gdy chce wyrazić coś najlepszego i najwyższego z pośród wszystkiego, co zna.
Pogładził dziewczynkę czule po włosach, a wszyscy uśmiechali się życzliwie i byli mocno wzruszeni.
Klara Gulla siedziała na swem miejscu, nie wiedząc co począć, ale Jan ze Skrołyki szczęśliwym się czuł, jak król, bo znowu stało mu się jasnem, że mała dziewczynka w pierwszej ławce na prawo to jego własne, naprawdę własne dziecko.