Tętniące serce/Część III/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Noc letnia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dniu, kiedy odbywała się uczta u Oli Bengsta. Jan siedział w domu i dopiero wieczór wyszedł i usiadł swoim zwyczajem na kamiennych schodach przed drzwiami.
Nie był, coprawda chory, ale czuł się słabym i znużonym. W izbie nagrzanej silnie słońcem przez cały dzień panował straszliwy zaduch, chciał tedy zaczerpnąć świeżego powietrza. Na dworze nie znalazł jednak ochłody, jak to zmiarkował odrazu, lecz siedział dalej głównie dlatego, że mógł tu napatrzyć się różnym pięknym rzeczom.
Czerwiec był niezwykle gorący i suchy, to też zaczęły się pożary lasów, niszcząc w tych okolicach wielkie nieraz przestrzenie. Jan widział wyprost przed sobą, ponad grzbietem pasma gór, po drugiej stronie jeziora piękne, blado-szafirowe zwały dymu.
Za chwilę ujrzał dalej, ku południowej stronie połyskujący jasno, kędzierzawy pióropusz, a gdy zwrócił oczy ku zachodowi w kierunku Storsnipy, zobaczył i tam wznoszące się szare, gęsto płomieniami przetykane obłoki. Zdawało się, że świat cały przepadnie w ogniu.
Z miejsca, gdzie siedział nie widać było płomieni, ale nieprzyjemnie zrobiło mu się na myśl, że pożar szaleje po lesie i szerzy się bezkarnie. Pocieszał się tem, iż posuwa się jeno linją lasów, nie ogarniając zabudowań, chat i folwarków.
Powietrze duszne było i Jan z trudem chwytał je w piersi. Zdawało mu się, że spaliło się już dużo powietrza i może go całkiem zbraknąć. W regularnych odstępach napływały fale zgorzelizny i odór ten drażnił go w nosie. Dobrze tylko, że nie dolatał on z bliskiego jakiegoś miejsca w Askadalarnie, ale płynął zdaleka, od wielkiego ogniska, pożerającego jedle, mech i susz w odległości kilkumilowej.
Słońce dawno już zaszło czerwono, zostawiło jednak tyle purpury, że niebo nią było umalowane. Nietylko od strony zachodniej różowiło się wszystko, ale w czerwień objęło cały widnokrąg, a jednocześnie woda jeziora duwneńskiego stała się czarną płaszczyzną, po której snuły się purpurowe i złote błyski.
Czerwona noc. Nie można nocy takiej myśleć o ziemi, wszystko, co niskie, przestaje istnieć, widzi się tylko niebo i wodę niebo odbijającą.
Jan siedział przed domkiem swym, zapatrzony w przecudny obraz, nagle jednak uczynił pewne spostrzeżenie. Było to złudzenie, niewątpliwie widział rzecz nieistniejącą, ale najwyraźniej zauważył, że sklepienie niebieskie opadło w dół. Oczom jego przynajmniej wydało się dużo bliższem ziemi, niż zawsze.
Widział to wyraźnie, nie mógł pojąć, by było prawdą i nie wiedział w co wierzyć. Wielka, bladoróżowa kopuła opadała coraz to niżej i niżej. Razem z tym ruchem dym i gorąco zwiększały się coraz to bardziej i Jan doznawał wrażenia, że ginie. Czuł już żar, co bił od spadającego i topiącego się z gorąca niebieskiego sklepienia.
Słyszał on dużo o tem, że świat musi zginąć. Najczęściej wyobrażał sobie, że nastąpi to przy waleniu gromów, błyskawicach i grzmotach, oraz trzęsieniu ziemi. Sądził, że góry walić się będą w morze, a fale oceanów zaleją doliny ku wytraceniu wszystkiego, co żyje.
Nigdy jednak się spodziewał się, by ziemia miała w ten sposób skończyć, zostać pogrzebana pod sklepieniem niebios, a ludzie skonać od dymu i skwaru.
Była to śmierć gorsza ponad wszystkie inne.
Odłożył fajkę, chociaż do połowy ją ledwo wykurzył, ale nie ruszał się ze swego miejsca. Cóż bowiem mógł uczynić? Przeciw temu niczem bronić się nie było sposobu, ni miejsca do ucieczki nie stawało. Nie pomogłaby na to broń, ni oręż nijaki, ani też kryjówka, w którąby się zaszył. Nawet ten, któryby mocen był opróżnić wszystkie jeziora i morza dla ugaszenia płonienia niebieskiej kopuły nie dokazałby tego cudu. Gdyby wyrwać góry ze ziemi, spiętrzyć jedne na drugie i uczynić z nich słupy dla podparcia, nie utrzymałyby niezmiernego ciężaru spadającego sklepienia świata i w pyłby się rozpaść musiały.
Jedno tylko dziwne było wielce. Zda się, prócz niego nikt wokół nie zauważył wcale, co się dzieje, nikt się nie zaniepokoił.
Chociaż... zauważyły to jednak jakieś żywe istoty. Coś się poruszało tam w dali, coś się unosiło w górę z ponad grzbietu gór. Na jasnych chmurach dymu zamajaczały liczne, czarne punkty. Punkty te kłębiły się zrazu w górę, potem zaś zszeregowały się w wydłużone linje, przypominające lecący rój pszczół.
Były to naturalnie ptaki. Przedziwnym ostrzeżonęe instynktem porzuciły legowiska nocne, uniosły się na skrzydłach i poszybowały w dal.
Ptaki wiedzą zawsze dużo rzeczy nieznanych ludziom. Zrozumiały, że dzieje się coś niezwykłego.
Noc zapadała, ale nie czyniło się chłodniej, przeciw gorąc rósł z każdą chwilą. Musiało tak być zresztą, bo sklepienie niebios zniżało się ciągle. Janowi zdawało się, że opadło już tak, iż dotknęło sterczącego tam w dali wierzchołka Snipy.
Kiedy już tak być musiało, że świat się skończy lada chwila i niema nadziei na otrzymanie wieści od Klary Gulli, a tem mniej na ujrzenie jej, aż chyba w niebie, zapragnął gorąco doznać przynajmniej tej łaski, by mógł się dowiedzieć, czem ją obraził, aby błąd swój naprawić, zanim wszystko co ma z ziemią związek rozpadnie się w nicość. Cóż to było za przewinienie wielkie, którego mu przebaczyć nie mogła? Dlaczego unicestwiła i zabrać kazała cesarskie insygnja?
W chwili, gdy sobie zadawał to pytanie, spojrzenie jego padło na mały kawałek złotego papieru, leżącego na ziemi. Błyskał i migotał, jakby chciał zwrócić jego uwagę na siebie, ale w tej chwili nie miał ochoty zajmować się takiem głupstwem. Była to resztka którejś z gwiazd orderowych, wypożyczonych od szalonej Ingeborgi. O znikomościach tych przez całą już zimę myśleć nawet nie chciał i pogardził niemi całkiem.
Było coraz goręcej i tamowało Janowi oddech. Koniec świata zbliżał się szybko, więc pomyślał, że dobrze może, iż przyjdzie odrazu, niespodzianie dla ludzi.
Uczuł, że słabnie z każdą chwilą coraz to bardziej. Nie mógł już prosto siedzieć, spełznął tedy ze stopni i wyciągnął się na ziemi.
Źle to może, iż nie uprzedził Katarzyny o tem, co się stanie. Ale nie wróciła jeszcze do domu i zabawiała się wesoło na uczcie u starego sieciarza.
— Może mi się jeszcze uda dowlec do starego Oli? — powiedział do siebie — Radbym się pożegnać z nim serdecznie!
W tej chwili zobaczył, że Katarzyna zbliża się, a z nią idzie Ola Bengsta. Ucieszył się bardzo. Chciał krzyknąć, by się spieszyli, ale nie był w stanie wymówić jednego słowa.
Za chwilę stanęli nad nim i pochylili się ku niemu.
Katarzyna przyniosła wody, dała mu się napić i powoli zaczęły mu wracać siły. Mógł teraz zawiadomić ich, że zbliża się dzień Sądu ostatecznego.
— Tak myślisz? — rzekła Katarzyna — Sąd ostateczny? Masz chyba gorączkę!
Jan zwrócił się do sieciarza.
— A wy Olo Bengsta — powiedział — nie widzicie, że sklepienie niebieskie opada coraz bardziej?
Ola nie odpowiedział, tylko zwrócił się do Katarzyny.
— Tak być dalej nie może! — powiedział — Trzeba koniecznie spróbować tego, o czem mówiliśmy po drodze. Najlepiej będzie, jeśli teraz zaraz udam się do Falli.
— Ależ Lars się nie zgodzi! — odparła.
— Wiecie przecież, że Lars pojechał do szynku. Erykowa, sądzę, zdobędzie się na tyle odwagi...
Jan przerwał w tem miejscu sieciarzowi, bowiem ścierpieć nie mógł, że rozmawiają o rzeczach błahych i codziennych, w chwili, gdy zbliża się wielka chwila.
— Nie mówcież! — prosił — Nie gadajcież! Czyż nie słyszycie trąb archanielskich? Czyż nie słyszycie, jak echa się niosą górami?
Zamilkli na chwilę, by go uspokoić i zaraz można było zauważyć, że słyszą coś niezwykłego.
— Wóz jakiś pędzi od strony lasu! — powiedziała Katarzyna — Cóż to może znaczyć?
Im bliższym stawał się turkot, tem dziwili się bardziej.
— Dziś niedzielny wieczór! — zauważyła Katarzyna — W dniu powszednim nie byłoby to tak dziwne. Któż może jechać wozem przez las późnym wieczorem w niedzielę?
Zamilkła i nadsłuchiwała dalej. Można było teraz wyraźnie rozeznać ślizganie się kół po skałach i tętent kopyt konia, pędzącego galopem po stromem zboczu góry.
— Słyszycie? Słyszycie? — pytał Jan.
— Słyszę! — odrzekła Katarzyna — Ale nie wiele mnie obchodzi kto jedzie. Muszę cię przedewszystkiem położyć do łóżka. O tem myślę nasamprzód.
— A ja pójdę do Falli! — oświadczył sieciarz — To ważniejsze od wszystkiego. Do widzenia niedługo.
Starzec ruszył w drogę jak mógł najspiesznej, a Katarzyna weszła do izby posłać Janowi łóżko. Ledwo znikła w domku, łoskot ów, który oboje z Olą uważali za zwykły turkot wozu, zbliżył się znacznie. Jan słyszał dudnienie olbrzymich wozów wojennych, a cała ziemia drżała coraz to silniej. Krzyknął na nią i zaraz wybiegła ku niemu.
— Nie bójże się! — powiedziała — To nic! Widzę już konia, to gniada ze stajni we Falli. Czekaj, podniosę cię i sam zobaczysz.
Podsunęła mu ramię pod plecy i uniosła w górę.
Dostrzegł pośród krzaków olszyny, brzeżących drogę, zarys konia pędzącego szalonym galopem ku Skrołyce.
— Widzisz sam — powiedziała Katarzyna — że to tylko Lars Gunnarson, wracający do domu. Upił się w szynku i nie wie którędy jechać.
W chwili kiedy to powiedziała, zaprzęg przeleciał koło furtki i zobaczyli co się dzieje. Zobaczyli oboje dokładnie, że wózek był pusty, a koniem nie kierował nikt.
Katarzyna krzyknęła i cofnęła rękę tak szybko, że Jan opadł ciężko na ziemię.
— Boże wielki! — zawołała — Czyś widział Janie? Koń go wlecze na cuglach.
Nie czekając odpowiedzi męża, wypadła na drogę, którą przeleciał dopiero co koń.
Jan pozwolił jej iść gdzie chciała. Rad był nawet, że został sam. Dotąd nie znalazł odpowiedzi na pytanie dlaczego cesarzowa gniewa się na niego.
Tuż przed jego oczyma leżał ów mały skrawek połyskującego złotem papieru, a migotał tak, że mimowoli zwrócił nań spojrzenie. Myśl jego skierowała się ku szalonej Ingebordze i wspomniał ów dzień, w którym spotkał się z nią w przystani borskiej.
Nagle doznał olśnienia. Tak... tak... to była odpowiedź, której szukał długo nadaremnie! Teraz wiedział dlaczego jego dziewczyna przez całą zimę czuła doń urazę. Uczynił krzywdę szalonej Ingebordze. Nie powinien był jej żadną miarą odmawiać pozwolenia na wyjazd do Portugalji.
Złe miał, zaprawdę, wyobrażenie o wielkiej cesarzowej, mniemając, że nie zechce widzieć przy swym boku szalonej Ingeborgi. Przeciwnie, pragnęła spieszyć z pomocą takim właśnie nieszczęśliwym istotom jak Ingeborga.
Nic dziwnego, że ją to rozgniewało i że go ukarała! Powinien był zrozumieć, iż państwo jej stoi otworem właśnie dla biednych, opuszczonych i nieszczęśliwych.
Nic się jednakże nie dało uczynić dla naprawienia złego, albowiem nie zjawi się już dzień następny. Ach! Gdyby znów zaświtało — jutro, poszedłby natychmiast do szalonej Ingeborgi i rozmówiłby się z nią. Tak, niezawodnie byłby to pierwszy jego krok.
Zamknął oczy i złożył ręce. Uczuł niezmierną ulgę, kiedy ta troska spadła mu z serca. Śmierć stała mu się nierównie lżejszą, utraciła ów kolec, co sumienie ranił.
Nie wiedział ile czasu minęło aż do chwili, gdy posłyszał słowa stojącej nad nim Katarzyny.
— Cóż ci to Janie? Nie umierajże mi przecie!
Było tyle przerażenia w tonie tych słów, że otworzył oczy.
I cóż ujrzał za pierwszem zaraz spojrzeniem? Oto Katarzyna trzymała w rękach cesarską jego czapkę i laskę.
— Prosiłam właścicieli Falli, by ci to zwrócili! — powiedziała — Lepiej byś znów został cesarzem, niż stracił całą ochotę do życia. Tak wytłumaczyłam i oddali.
Jan złożył ręce nabożnie.
Jakże cudowna jest ta droga dziewczynka, ta wielka cesarzowa? Ledwie uczuł skruchę i postanowił naprawić błąd, a oto natychmiast przywraca go do łask i darzy swą miłością.
Uczuł się zdrowym, rzeźkim, szczęśliwym. Sklepienie niebios uniosło się znowu w górę, powietrze orzeźwiało, żar znikł doszczętnie. Mógł się podnieść bez pomocy i sięgnąć po ukochane insygnja władzy.
— Teraz możesz kłaść się spokojnie do łóżka! — zakończyła Katarzyna — Nikt ci nie zaprzeczy czapki, ni laski, bo Lars nie żyje.