T. Lenartowicz (Konopnicka, 1898)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | T. Lenartowicz |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wydał mi się Lenartowicz młodszym nad wiek swój istotny. Patrząc na jego jasne i wymowne oko, na żywość ruchów, na twarz nerwową, smagławą, na piękny wąs męzki, niktby mu nie dał i lat 60. Także i głos, pełen silnie wibrujących tonów, o niezwykle bogatym, ciepłym kolorycie i bardzo obszernej skali, młodszym był, niżli wiek poety. Nie umiem i nie kuszę się opisać tego serdecznego czaru, który zdawał się promieniować z całej postaci jego. Nie czas też i nie pora mówić, o czem się potoczyła „ta nagła rozmowa, w której dzieje lat wielu chciano zamknąć w słowa“. Tyle tylko powiem, że takiej żywości uczuć, takiego ognia w sądach, takich szczerych uniesień i oburzeń gorących, nie spotkałam ani przedtem, ani potem u ludzi, których czas i przestrzeń oddzieliły od ogniska bezpośrednich wrażeń. Tu znać było, że z ogniska tego uniesiona iskra, płomieniem pali się w piersi, i że z życiem dopiero ugaśnie.
Trąciliśmy w tych rozmowach strun wiele a struny wydały wiele harmonji, ale i wiele zgrzytu. Lenartowicz, pochylony przez stół, z podpartą na ręku głową, rozgorączkowany, z pociemniałym wzrokiem, słuchał i mówił z tą chciwością duszną, z jakąby głodny chleb jadł, albo pił — pragnący. A w tem słuchaniu, w tem pochyleniu się samem, była taka wymowa, taka żarliwość czucia, jakiej też nie widziałam ni przedtem, ni potem.
Charakterystycznym rysem rozmowy poety to mi się wydało, iż, zatoczywszy zrazu szeroki jej widnokrąg, nagle uderzał słowem w punkt jakiś drobny, w szczegół, zbierał w nim promienie duszy, jak w soczewce, i z tego ziarna piasku czynił dyament, roztęczony cudnemi światłami. Dawało to mowie jego i widzeniu rzeczy ogromną dotkliwość i bardzo żywą barwę, świadcząc zarazem, że umysł ten, w sferze abstrakcyi, uogólnień, czuł się nieswojsko i długo w niej przebywać nie nawykał.
Owe słoneczne kłosy dawno już przygasły, a woń akacyi płynęła szeroko przez otwarte okna, kiedy Lenartowicz po tekę sięgnął, aby mi dać poznać „Nieszczęsnych“ swoich.
Dramat ten jeszcze w 86 roku był gotów.
„Napisałem rzecz p. t. „Nieszczęśni“ — donosi mi Lenartowicz w lutym owego roku — którą wydrukuję i — addio! Są tam gorzkości. Ano, trudno. Niezawsze można być miodowym. Rzecz ta stanie się głośniejszą, a wielu powie, że nie ja pisałem. Niech idzie. Od sfer „Błogosławionej“ odbiegłem w głębokie cienie.“
W marcu tegoż roku pisze: „Proszę o nowy adres, a przeszlę coś z moich „Nieszczęsnych.“ Ponure to malowidelko!“ W maju zaś dodaje: Moi „Nieszczęśni“ jest to coś bardo drastycznego, na co edytora pewniebym nie znalazł; a ponieważ własna kieszeń dość pusta, pozostanie to zatem, jak i „Sokrates“ ad feliciora tempora w mojej starej tece. I może lepiej tak, bo zakończę żywot pod szarą sukmaną lirnika, a nie w płaszczu z iskier i z płomieni, w które mnie moja dziwaczna proteowa natura przestrajała.“
Poeta namyślał się, wahał, i tak zeszło do 92 roku.
A było to przed samą lwowską zamierzoną podróżą, której nie doczekał. I tak, nie miał pociechy oglądania w książce dzieła, które mu ulubionem było i na którem wielkie nadzieje budował.
— „Co wy o mnie wiecie? — pisał mi kiedyś — Lirenka i Lirenka! Ale najżwawsze moje ptaki nie wyleciały jeszcze w słońce, i może nie wylecą nigdy!“
Czy się w tem powiedzeniu poeta nie mylił — sąd zawczesny. To pewna, że z swojej natury lirnika w dramacie wyzuć się nie zdołał, i że najpiękniejsze fragmenty „Nieszczęsnych“, są właśnie fragmentami lirycznemi. Więc kiedyśmy się tak, kartka po kartce, w czytanie owo wgłębili, przyszła kolej i na drobne, ostatniemi czasy pisane, a pełne jakiegoś bolesnego naprężenia uczuć rzeczy, o których tu nie zamierzam mówić. Wymienię tylko odę, przeznaczoną do międzynarodowej księgi, którą de Gubernatis ku czci Kolumba wówczas właśnie składał.
Miał Lenartowicz wielki dar czytania. Jego giętki, podatny ulotnym odcieniom głos, wyrazista mimika ruchliwej twarzy, gest mówiący, wstrzemięźliwy, skromny, składały się na przedziwne zobrazowanie poezyi owych przed duszą słuchacza. Zcicha czytał, właśnie jakby mówił, mało co pomagając sobie ruchem pięknej ręki a nie było, rzec można, wyrazu, któryby wyrazu nie miał.
Przy czytaniu owem zauważyłam jednak znaczne zdenerwowanie poety. Głos chwilami się łamał i łkaniem nabrzmiewał, a ręka drżała tak, że papier w niej szeleścił, jak na mocnym wietrze; co w tej wielkiej ciszy przedzachodniej, jaka nas otaczała, dziwnie dotkliwem było.
Chcąc tedy przerwać to oczarowanie, które wyczerpywało poetę, zwróciłam uwagę jego na stojący w pobliżu posążek ks. Adama Czartoryskiego, i to nas przerzuciło w świat inny.
Z góry zaznaczyć trzeba, iż rzeźby Lenartowicza szerzej są znane i wyżej cenione we Włoszech, niż u nas. U nas uważa się je niemal za kaprys poety; tam za istotną sztukę, za równoległy do poezyi prąd twórczości jego.
Za co je uważał sam poeta? Czasem za jedno a czasem za drugie.
„Błogosławiona zdolność zajęcia palców — pisał kiedyś do mnie — bo ona daje wypoczynek duszy. Lekarstwo moje na nic się ludziom nie przyda; ale mnie bardzo. Nie mogę żyć w świecie rzeczywistym, tworzę więc sobie inny i żyję w nim, jak ów wyśmiewany rycerz smutnej twarzy. Prócz rzeźby, nauczyłem się, a raczej przypomniałem grać na drumli, i skracam sobie tą cygańską muzyką zimowe wieczory.“
Były więc chwile, w których rzeźbę swoją narówni niemal stawiał ze swojem graniem na drumli, a oboje to miał za lek na tęskliwe godziny, na zmęczenie duszne.
„Wolałbym kopać glinę, niż ją lepić — pisze dalej — wszakże łatwiej o miskę gliny, niż o grzędę, i przeto „benwenutuję“ potrosze.“
Innym jednak razem chwytał za swoje rzeźbiarskie narzędzia w chwilach podniecenia energii artystycznej, rozbudzonej potrzeby działania, plastycznego uzewnętrznienia namiętnej żądzy ideału, to znaczy w chwilach, które po wszystkie czasy uważane były za momenty twórczych natchnień. Jeśli więc wtedy imał się gliny, nie pióra, to dowód, że pewna sfera aspiracyj jego w taki tylko sposób zaspakajaną być mogła; że zatem owo oddanie części sił rzeźbie nie było w Lenartowiczu kaprysem, ale wynikiem głębokich, nieprzepartych podniet.
Podniet takich były całe szeregi; ja wskażę z nich jedną.
Od wielu już lat Lenartowicz mało drukował z tego, co mu się pieśnią dobywało z duszy. „Śpiewam sam sobie“ — pisał mi kiedyś z goryczą, bardzo zrozumiałą i bardzo dotkliwą. „Przestałem się liczyć, nie wywieram wpływów“ — pisał innym razem z tym smutkiem, który ma beznadziejne dźwięki.
To było prawdą. Jego „Śmierć Sokratesa“, jego „Mefisto“, jego „Jan III“, jego „Branka“ pozostały prawie że wcale nieznane.
— „Gdyby się te prace moje zatułały do was, imienia autora nie stanowiłoby kilka strofek wiersza, powtarzanego przez artystki z teatru... Dziś nie wiedzą nawet, czy żyję, a to do tego stopnia, że, czytając nazwisko, zapytują Kurjera, czy Lenartowicz nie jest pseudonimem Kondratowicza...“ skarży się poeta w jednym ze swoich listów, jak człowiek skrzywdzony i głęboko krzywdę swą czujący.
Jak na to zaradzić? Jak przemówić znów głosem żywym, budzącym echa, donośnym? Jak znaleźć drogę do serc dalekich a drogich, jak ukoić pragnienie podziału myśli i uczuć, które umie być tak niezbytem i tak dojmującem, że najsilniejszych przeraża. Jedyną radą na to było stworzenie nowego języka do wysłowienia uczuć tych i myśli, stworzenie nowych znaków, nowego wyrazu na życie duszy i na siły duszy. Językiem tym i tym wyrazem stała się dla Lenartowicza rzeźba.
Okoliczności raczej, niż wybór, tę właśnie sztukę ze wszystkich podsunęły oglądającemu się za nową formą twórczości poecie. We Florencji przebywał podówczas Wiktor Brodzki, — a mam ten szczegół od niego samego, i on to pierwszy pokazał Lenartowiczowi, jak się z gliną obchodzić należy. Im obu zdawało się zrazu, że to rozrywka tylko; wprędce jednak duch poety rzucił się, jak płomień, w tę nową, otwartą sobie drogę artystycznych kreacyj, a rozrywka stała się umiłowaną pracą. Razem z poczuciem osiągnięcia pewnej doskonałości w kunszcie, przyszła fantazya, rzeźwość myśli, rozmach, coś, jakby druga młodość. W listach Lenartowicza znajduję niejeden urywek, pełen zapału, wskrzeszonej wiary w siebie i rozbudzonych nadziei.
Było to coś, jakby nowe życie, owa „Vita nuova“ wielkiego florentczyka, w której duch utęskniony znalazł też sobie swoją „gentile donna“ i z uniesieniem oddawał się rozkoszy wnikania w jej istotę. I nie dziw. Poezya podawała kielichy cierpkie, gorzkie. Była to biesiada samotnika, który przy stole swoim nie ma, komuby rzekł: W ręce twoje, bracie! Rzeźba uśmiechała się urokiem plastycznej skończoności, dla której osiągnięcia twórca nie potrzebował pośrednictwa żadnego „edytora“ i której droga za góry, za morza na ściężaj była otwarta.
— „Wyprawiam do Warszawy — pisze mi Lenartowicz w jednym z listów — dwie małe moje figurki bronzowe, które cyzelując, opasany fartuchem, ręce mam oliwą pomazane. Mali moi koledzy (chłopaki bronzowni) kręcą się koło mnie, i to mi przyjemność sprawia. Wszystko ma swój rytm: i obracanie koła, i stukanie młotków, a fabryka, to także lutnia, i to seryo gadająca o poezyi pracy. E’ viva Dio....“
A w innym:
— „Siedzę po całych dniach z garścią wosku w ręku, z którego ulepiłem Danta, figurę, jak mi powiadają włochy, bardzo udaną: ja wiem, że lepsza od wszystkich moich poprzednich. Przez cały czas żyłem z tym wielkim wygnańcem i dużo mi naopowiadał.“
W słówku tem, rzuconem od niechcenia, uchwycony jest szczęśliwie cały charakter rzeźb Lenartowicza: opowiadają, mówią, są mówiące. Jeśli na zdobywanie techniki przez długie i mozolne studya nie zawsze pozwalała gorączka tworzenia, jeżeli stawał temu na przeszkodzie i wiek poety, i dwoisty prąd jego twórczości; jeśli w rzeźbach jego nie dość wytłómaczony jakiś szczegół anatomiczny, jakaś linia, jakiś fałd draperyi, to psychiczna, wyrazowa strona kreacyi nie szwankuje nigdy, albo prawie nigdy. Rzeźbom Lenartowicza daleko do wykończenia, na jakie się dziś pierwszy lepszy szkolarz zdobywa, ale ich duch prosty, surowy ustrzegł je od tego wymuskanego modernizmu i szyku w formie, a od banalności i konceptu w treści, które to oboje rozpanoszone są wszechwładnie w klasycznych niegdyś Włoszech. Dość przejrzeć choćby tylko florenckie pracownie, aby się o tem przekonać, a i na rzymskiej via Marguta to samo obaczyć można.
Przedmiot rzeźby Lenartowicza jest zawsze silnie, choć często naiwnie odczuty. Gdyby mi wolno było wziąć porównanie, pod rękę leżące, powiedziałabym, iż rzeźbił on tak, jak malowali starzy mistrze umbryjskiej szkoły, w rozmodleniu się do ideałów nieziemskich i w pokornej wierze, iż to anioły Pańskie rękę im prowadzą.
Starzy mistrze! To było i zakochanie oczu jego i zapatrzenie się duszy.
Od nich też w prostej linji szła jego twórczość artystyczna i jego niezrównana prostota. On sam czuł się chwilami ich uczniem. To pewna, że Lenartowiczowskie rzeźby nie mają w sobie nic współczesnego, mimo to, że temat ich nieraz współczesnym bywa; a ta archaiczność, ta ich pierwotność, ten brak szkoły, samouctwo i szukanie na własną rękę środków wypowiedzenia się w plastycznej formie, obok wybuchającej z nich poezyi żywej, mocnej, osobliwy urok nadaje tym bronzom, tym gipsom i tym marmurom, na których duch jego piętno swe położył, zapewniając im zupełnie odrębne miejsce w sztuce.
— „Wymajstrowałem — pisze poeta w jednym z listów swoich — figurkę św. Pawła, podobno, że najlepszą z moich dotychczasowych, a na odpoczynek biegałem do Giotta i Fra Angelica... Uczyniłem też do Danta piedestał à la Benvenuto. (Bagatela!).“
Podżartowywał tedy sam z siebie w punkcie, na którym mniejszy artysta i ciaśniejszy umysł pawiłby się w sto oczu, obróconych ku ludziom, czy go podziwiają.
Ale tak to już było u tego „małego mazura od Warszawy“, jak się sam żartobliwie przezywał w swych listach. Żadnej pretensyi, a wysokie aspiracje, dech w niebo poprostu; żadnej pozy, a wmarzenie się w piękność nieginącą; żadnej egzaltacyi, a zapał i ogień aż do strawienia się duszy — oto czynniki jego istoty, jako artysty i jako człowieka.
Przedmiotu rzeźb swoich nie pojmował Lenartowicz inaczej, jak w oświetleniu jakiegoś szczególnego psychicznego momentu, który mu go widnym czynił w całości i we wszystkich częściach.
Nadawało to postaciom jego pewne skoncentrowanie, pewną jednolitość, pewną także jednostronność — zgoda, ale i niezwykłą wyrazową siłę.
Jego Dante, naprzykład, niewielki posążek, o którym wspomniano wyżej, nie jest to Dante z jakiejkolwiek godziny swego życia lub z jakiejkolwiek chwili wielkiego zaświatowego eposu. Chwila ta bowiem i ta godzina ściśle są określone w sobie. Jest to Dante, który tak, jak stoi, tylko co wyszedł z otchłani mąk wiecznych i oczadzony jest jeszcze ich piekielnym ziewem. Lekki ruch rąk przed siebie, lekkie odchylenie w tył głowy, przedziwnie oddają ten zawrót, jaki w nim po widzeniu siedmiorga okręgów potępieńczych został.
— La testa mi torna — zdają się mówić jego usta, szukające tchu, i jego ciężkie powieki.
Tak samo ks. Adam Czartoryski. Mała ta statuetka, wielkiej, jako portret, wartości, jest wcieleniem ściśle określonego momentu psychicznego. „Chciałem zrobić dobrze, nie udało się. Oto jak sobie Lenartowicz moment ten przedstawił, i co wyraźnie czytasz nietylko w wydłużonem cokolwiek obliczu dyplomaty, nietylko w trochę ciężko opuszczonej na fotel postaci, ale nadewszystko w rękach, które mają przedziwną, że tak powiem, fizyognomię, pełną wyrazu zniechęcenia i rozczarowania. Nie zdarzyło mi się poprostu widzieć rąk, z którychby biła taka abdykacja czynu.
W zakresie właściwej rzeźby, oprócz biustów portretowych naturalnej wielkości, tworzył Lenartowicz pomniejsze tylko grupy i posążki, w których i owo niewykończenie, i szkicowość, i usterki techniczne, przy drobnej skali, nikną prawie dla oka; większe natomiast kompozycye swoje wykonywał w płaskorzeźbie, której przecudnych, do rozpaczy mogących doprowadzić wzorów, Florencya tyle dostarcza na każdym kroku. Nie mówię już o jej klejnotach. Nie mówię o wielkich odrzwiach Ghibertiego, o bareljefach Donatella, Andrzeja z Pizy i Łukasza Della Robbia z Campanilli Giotta, nie mówię nawet o Bandinellim. Mówię o pierwszym lepszym starym fryzie z placu Signorii, o pierwszych lepszych drzwiach jakiejś zakrystji, o pierwszym lepszym kawałku muru z Palazzo Vecchio, czy z Loggiów Arcagna.
Płaskorzeźby też dały przewaznie poznać włochom naszego artystę. Znajdzie się pewne pióro, które kiedyś ciekawe w tym przedmiocie relacye ziomkom poda; co do mnie, chcę zaznaczyć tylko, że w Santa Croce, tym Panteonie grobowców florenckich, widziałam trzy płaskorzeźby Lenartowiczowskie. Dwie z nich, w kaplicy Nowicyatu, jeśli się nie mylę, czy może w kaplicy Baroncellich, dzisiaj Giugni zwanej, zamykające, niby odrzwia krypt, wpuszczonych w ścianę, popioły dwóch rodaczek naszych: Zofji z Cieszkowskich Kickiej tudzież Zofji z ks. Czartoryskich ordynatowej Zamojskiej, mają w sobie wiele poezyi i wiele uczucia. Szczególniej ów anioł ulatujący i na skraju bronzowych odrzwiów widny, ma piękną linję i dużo prostoty.
Trzeci bareljef jest tablicą pamiątkową Stanisława Becchi. Ten nie w kościele samym, ale jest wmurowany na prawo od wejścia, w dziedzińczyku cmentarnym...
— „Wykończyłem wielką płaskorzeźbę, którąśmy oglądali u mnie — pisze już późną jesienią ubiegłego roku — i mam coś, jakby nadzieję, że ją miasto kupi. Fiu, co za nadzieja! Ale też włożyłem w to dość oczu i pracy.“
Oczu i pracy — tak. Ale owa z Santa Croce silniejsze robi wrażenie w swej jednolitości. Ta „wielka“ zaś skomponowana jest tak, jak rzymianie z epoki Antoninów komponowali bareljefy swoje, traktując rzeźbę, jak obraz wieloplanowy. Jest tu i pożegnanie Becchiego z młodą żoną, i wyjazd, i boje, i śmierć. Sceny te, pojedynczo piękne, i umiejętnie pod względem perspektywy rozłożone, zawsze są przecież tem, czem rzeźba z natury swojej być nie może i być nie powinna: są poematem epickim o wielu pieśniach i wielu fragmentach. Dlatego ja myślą chętniej wracam do owego florenckiego „Chiostra“ i do owych drzwi grobowych, które zawarłszy, anioł odlatuje na dalekie gwiazdy.
A kiedy to piszę, patrzy na mnie z niewielkiego, ciemnego szkicu w gipsie chłop w sukmanie, z rozciągniętemi rękami pod krzyżem stojący; dar, który czekał mnie na Montebello dwa, trzy lat może, aż i doczekał się wreszcie.