T. Lenartowicz (Konopnicka, 1898)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | T. Lenartowicz |
Pochodzenie | Ludzie i rzeczy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wiele się u nas mówiło i dawniej i w ostatnich czasach o rozgoryczeniu poety. Miał się Lenartowicz jakoby zapomnianym czuć, jakoby niedość cenionym widzieć, miał się jakoby uskarżać na obojętność ogółu cierpko i dotkliwie.
Nie przeczę, iż tak było. Momenty takie przychodziły, musiały przychodzić na ten umysł nad miarę wrażliwy. Ale były to tylko momenty. Podstawowy jego nastrój to była pogoda, harmonijne czucie z czuciami owego, o zapomnienie pomawianego ogółu i jakiś rodzaj smętnej rezygnacyi, który melancholią swoją pokrywał i łagodził cierpkość dysonansów.
— Jestem kowalem własnej doli... Faber sum... — ta zwrotka, często powtarzana w listach poety, kończy zazwyczaj skargi jego i jego rozżalenia. A i to pod uwagę wziąć trzeba, że odległość powiększa zazwyczaj każde nieporozumienie odejmując możność bezpośrednich, natychmiastowych wyjaśnień. W tej perspektywie, jaką tworzyła odległość owa pomiędzy nami a poetą, najmniejsze zaniedbanie wyrastało na złą wolę, najmniejsze zapomnienie na krzywdę. Co mówię, często nawet mniej do miary zastosowana pochwała przybierała pozory szyderstwa, ironii, tak dalece wzrok oddalonego zaostrzał się, i samem wytężeniem zmęczony, w barwach nieistniejących widział stosunki życia.
Oto dowód.
— Do pism warszawskich, że nie pisuję — pisze Lenartowicz w styczniu 86 r. — powód najważniejszy omyłki drukarskie, które tak parodyują każde słowo, że to do rozpaczy doprowadza — czasem wszakże nietylko bywa zecerów wina, ale i złośliwości kolegów szanownych. I tak, proszony przez redakcyę X, posłałem na nowy rok wiersz, naśladowany z greckiego (Homera) następny:
Pochwalne głosy słychać zdaleka.
Jak się tu stary obyczaj święci,
Opowiadają słudzy, klienci.
Niechże w otwarte wrota ubogim,
Fortuna wchodzi ze złotym rogiem,
I nie opuszcza pańskich podwoi;
Niech spichrze przednią mąką się bielą,
Amfory winem oko weselą,
Niech zaprząg mułów wytrwałonogi
Niesie za miasto, gdy ta nad niemi
Potrząśnie z lekka lejcy długiemi,
I niech do Chios wiezie z powrotem
Gdzie w gineceum, piękna, szczęśliwa,
To raz purpurą, drugi raz złotem,
Igiełką cenną szatę przeszywa.
I w gronie młodych siedząca służek
Śpiewa i nóżkę stawia toczoną
Na wykładany ambrą podnóżek.
— Owóż co z tego zrobiono, przeczytaj najłaskawiej, a przekonasz się, że korektor, widać, źle usposobiony dla autora, a sam znający się na miarach wiersza, poprawia, i zamiast:
Drukuje:
Znaczy, lokai, kamerdynerów i t. p. ma siedzieć owa młoda synowica możnego pana! Jest to parodya, obmyślana nie przez zecera! Ale skądże taka niechęć i taka złośliwość podawania mnie na pośmiewisko — nie pojmuję! Ręce opadają i chociaż dźwigam się, jak mogę, ani wiem, do kogo się zwrócić. Ot, za długo żyję i wyraźnie stałem się zawalidrogą.
— Czy pracowałem i jak, pokaże się kiedyś, a wtedy osądzą, czy zasłużyłem na traktowanie, jakiego od warszawskich współziomków doświadczam. Jednej godziny nie straciłem, a zawsze z myślą zwrócony ku wam; za to dziś odbieram szyderstwa i parodye — lepiej nie mówić.
A oto drugi, z innej sfery działalności.
— „Racz najłaskawiej sprostować wiadomość kroniki „Kurjera“, co do figurki Brodzińskiego, że o żadnej wystawie takowej w Paryżu nic nie wiem i że jeśli znalazła dobre przyjęcie, to chyba w kółku znajomych współziomki naszej, mieszkającej w Paryżu, właścicielki tej małej robótki[1]. Ja myślę, że to także na szyderstwo, wiadomość tę „Kurjer“, wyczytawszy coś w „Bibliotece Warszawskiej“, przesadnie odmienił. Napisałem ja im ostre słówko i po chłopsku!“
I jeszcze, z ostatniego, na tydzień jaki przed śmiercią pisanego listu:
— „Do Galicyi, wyrwałem się, że pojadę, a ci rozkrzyczeli po gazetach... Głupi nie jestem do tyla, żebym nie znał siebie i wagi swojej. Dziwię się więc i podejrzywam, że to pisanie o moim przyjeździe jest pewnym rodzajem ironii, i doprawdy nie radości, a przykrości doświadczam. Za co, za co, za co? Za książeczkę nie bardzo poprawnych wierszów? Nie, to chyba ironia!“
Ale były i inne, bardziej uzasadnione gorycze. Oto urywek listu z r. 1887.
— „Dla Boga, racz się dowiedzieć, co się stało z moim listem do hr. K., czy odebrał go, czy nie odebrał. Interes jest ważny dla mnie, bo idzie o odpowiedź, czy mu się podoba moja grupa (Stargane struny lutni), której fotografię przesłałem, i czy zgodzi się, żeby była odformowana w bronzie za cenę choćby tylko odlewu. Szkoda byłoby, gdyby się zmarnowała, a zmarnieje, gdy stąd, na co się zanosi, wyjadę. Nic mi się nie wiedzie i każda przędza rwie się w ręku... Tyle pracowałem w ostatnich czasach, i żeby też najmniejsze poparcie... nic i nic. A cóż za kraj taki? Ha, trudno. Za to mi kiedyś napiszą epitaphium, pełne użaleń“...
A owo jeszcze:
— „Wiersze moje, jak „Modlitwa“, „Hymn do Bogarodzicy“, wydrukowano, jako pozostałość po Wacławie... Jeden z moich wierszy: „Cztery rzeczy do rzeczy“ wydrukowano w wydaniu pośmiertnem Pola, (widać tak zła rzecz ta nie była!). Kiedyś znów użyto mojego imienia dla jakiejś złotej księgi. A co chcesz? Wina leży na nieobecnych. Faber sum...“
I jeszcze:
— „O wpływie liry mojej niema co i mówić. Lira moja żadnym wpływem się nie cieszy. Wieś, lud, jak w kalejdoskopie przesuwający się przed oczami duszy mojej, nic o mnie nie wie; inteligencya zaś policzyła mnie pomiędzy jątki, efemerydy, które powstają nad wodą przed wschodem słońca i w jedną minutę po wschodzie zdychają. Trochę to podrażniło moją miłość własną; ale w końcu powiedziałem sobie: a może to i prawda!... — Więc kiedy mnie o wiersze zaczepiają, czemu nie drukuję, złość mnie porywa i niecierpliwość, którą na samego siebie obracam. Bo na cóżby się zdała ironia odpowiedzi tam, gdzie, jak się pięknie wyraża Juliusz Słowacki: „Skończona wielka tragedja powagi.“ Jest też o czem mówić! O gawędach nędznika, braciszka zmartwychwstańców, głupca, nie posiadającego żadnych kwalifikacyi, intryganta, odepchniętego przez młodzież. Wszakże lat temu trzy (pisze w 1887 r.) Wielmożny W w ten sposób podał mnie na wzgardę publiczną.
— Że jednak jest coś we mnie, nad czem zamyślał się Chenier przed pójściem na gilotynę, więc niespokojna dusza rządzi się zdaniem Imci pana Zabłockiego, i nie dbając na chmury panów krytyków, górne płodzi kalembury. Bez żartów! Z wpływem moim, z miłością braci dla mojej liry, dawno się pożegnałem. Piszę, cieszy mnie czasem słówko udane, ale już nie mam chęci biegania z dziećmi mojemi po jałmużnę serc. Kocham pieśń, jak za młodu, ale słuchacze moi — na mogiłach. Dziśby mnie nie słuchano, ja za długo żyję; może po śmierci będą łaskawsi. Chociaż wątpię.“
Ale po tym wielkim wybuchu oburzenia, sarkazmu i goryczy, przychodzą skargi ciche, niemal że dziecięce, i przeciągają długim korowodem, podobne owym żałobnym, ze starych fresków postaciom, z których każda niesie czarę łez pełną, ze zdroju własnej boleści nabraną. Nie sam się już pieśniarz w nich skarży. Skarży się w nich i ludzkie serce samotne a tęskniące, żywe a zranione głęboko, skarży się i owa zawiedziona ufność i nadzieja, którą, po wszystkie dni swoje chowając, tak często poeta na szwank narazić musiał, i owa melancholia wieczornej zorzy, która na zmierzchy dnia i na zmierzchy życia jednakie cienie kładzie.
— „Czasem — pisze Lenartowicz w 1888 r. — wywłóczę z moich pożółkłych z przed lat 38 i 40 papierów wiersz jaki, który się tam dziwnie wpośród was wydawać musi. Gdybym był w swoim czasie drukował, powiedzieliby: romantyk — i miałbym jakieś miejsce w literaturze, a jest tego sporo, jak widzę. Ale cóż, zdawało się, że drukując swoje gminne, trwalsze sobie imię zapewnię, aż tu pokazało się inaczej.
— Pracowałem dużo w glinie, w ziemi, a dziś jestem stary, ślepy włóczęga... Ktoś odezwie się z kraju, list przywiezie okazyą, pisany przed 6 miesiącami — bo u nas zwykle przez okazye piszą — ot i cala pociecha!
... Z rodaków nie mam tu nikogo, z kimby słowo zamienić. Żaden pustelnik na Tebaidzie nie czuł się tak, jak ja, samotnym. Mówię o swoich, bo z włochów prędzej się znajdzie jaka życzliwa dusza. A w kraju czyby mi było lepiej? I tam byłbym obcy. Rówieśni moi wymarli...
Na moją marmurową pustynię zabiegają czasem niegodne wróble, sroki, papugi złośliwe, zawłóczą się bestye gryzące... Sokoły prawie nigdy. Lecz gdy się pojawi kto z przejezdnych, choć odwykłem, cieszę się, jak głupi bech, i każdemu wierzę, a z tego potem rosną przykrości, żale i sny niespokojne. O, ludzie są złośliwi, każdy sędzią drugiego się stawia...
— Tak mi gorzko, i ciężko, i samotnie, i nieznośnie — pisze dalej w owym liście — że już mi chyba cienie wieczne nie pomogą... Od kilku dni oka nie zmrużyłem, tak jestem cierpiący na piersi i wnętrzności... Wrastam oto w ziemię, z której nie wyrosnę...
— Na dobre ślepnę... Oczy okropnie bolą, a co dalej, łatwo przewidzieć: los to Bohdana, Pola Wincentego i innych dziadów z lirą i bez liry. A no, dziej się, dolo!...
— Gdyby nie niedomagania na zdrowiu, pojechałbym do Paryża na Szwajcaryę, żeby sobie świat przypomnieć. Grosz, ot, znalazłby się może, choć mi moją pensyjkę miesiącami wstrzymują: ale siły brak. Jakieś zawroty głowy, jakiś smutek niewypowiedziany, wyrzuty sumienia, że wiek przeszedł niepożytecznie... Ej, niedługo już chyba będę się błąkał po dniu i po dziennikach..."
Ostatnie słowa odnoszą się do owej wzmianki o zdrowiu i losie poety, którą w 86 r. podała „Gazeta Polska”, a zanią „Kurjer Warszawski”, — Lenartowicz nie był rad temu.
— „Na co? Po co? — pisze w owym czasie. Ja do współczucia publiki nie roszczę żadnej pretensyi, tem bardziej, że ta publika nie wie nawet, czy ja żyję. Nieznany i nikogo nieobchodzący, co się mam żalić przed ludźmi, którzy narzekań nie lubią. Wszakże i gorzej bywa. Wielu z naszych poetów uznanych i wysoko cenionych, cięższego doświadczało losu, a kto się tem rozczulał? Olizarowski, Wolski, Zmorski, umarli po szpitalach w nędzy. W biedzie i w opuszczeniu umarł także Goszczyński, w nędzy Gosławski. Cóż się więc mnie żalić?... Czym ja lepszy? Czy może ludzie lepsi, niźli byli? Ej, alboż się zobaczymy kiedy w życiu i nagadamy o tych gorzkościach naszych!”
— Kiedy mnie pytają — pisze w dwa lata później — czemu nie jadę do kraju, uśmiecham się i milczeniem odpowiadam. Wolę, że mi oddalenie rzuca czarowne zasłony na to, co jest szarem, ostrem. Ale kiedy sam zostanę, wytężam słuch, wytężam wzrok i mam duszę rozdartą na dwoje.
Samotnym może być tylko anioł, albo szatan; na człowieka zaciężko, a mnie tak przeszły lata...
Mniejsza o własne, acz dolegliwe szpilki i żądła; gorzej z nieosobistemi, z atmosferą, której piersi potrzebują, a której niema. Oddechu! Oddechu! A tu ani rusz.”
...„O sobie cokolwiekbym powiedział — pisze Lenartowicz jesienią 89 r. — będzie to zawsze powtarzaniem jednej i tej samej litanii: „Refugium afflictorum — Ora pro nobis! Stella matutina — Ora pro nobis! Czasem mi się zdaje, że ją ze mną mówią tłumy ludów....
Nie związany z nikim w kraju, kiedy naturalna siła magnetyczna (sen) znieruchomi mnie i podobnym ziemi uczyni, mowa ziemi, z prądami idąca, uderza mi w serce i wtedy zdarza się, że poduszka moja bywa, jakby ją z wody wyżął...”
Dość. Nie mam odwagi poruszać więcej tych strun, których jęk jest zamogilny.
Dwie rzeczy dodam tylko. Pierwsza, iż to, co tu z listów poety przytoczyłam, nie wyczerpuje bynajmniej całej goryczy skarg jego. Poszłam w tem za zdaniem samego poety, który mówi o swej pieśni:
Ale o tej milczenie, co serce przejada.
A druga: że ani jedna z tych skarg nie wypłynęła z pychy, z małodusznej żądzy hołdów i poklasków. Więc, aby to nie było czczem słowem, jeszcze jedna cytata, a niech mi wybaczonem będzie, że o mnie potrąca.
... „Wiersza twego nie wart jestem, ja, który poszedłem drogą najuboższych przez wielką miłość atomów i jak nasz chłopek, powtarzam: alboż ja co wiem, jasne pany? — ale ci dziękuję i przesyłam pióro orle, czarną i białą nicią przewiązane. Pióro to wyrwał sobie ze skrzydła w obecności mojej orzeł-więzień, a kiedy je odrzucił, podniosłem dla ciebie:
Bądźże ty gwiazdą,
Ja będę cieniem,
Bądźże ty głosem,
Bądźże ty głosem,
A ja milczeniem.
Weźże tę Lirenkę,
Weź na swoją rękę,
O to cię proszę,
Tobie matki serce,
Tobie matki serce,
A mnie macosze!