Tajemnica Tytana/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
d.

Izba oskarżeń przy sądzie przysięgłych, uznając Piotra Landry winnym zadania uderzeń i ran, które spowodowały niemożność pracy przez trzy tygodnie, odesłała sprawę przed szóstą izbę policyi poprawczej.
Wnioski prokuratora w zasadzie bardzo logiczne, potępiły nieszczęśliwego cieślę.
— Panowie sędziowie! kończył swą mowę prokurator. Zapewne przy tej okazyi wystąpi tu obrona z tezą niewłasnowolnego pijaństwa... Powie wam, że Piotr Landry, w chwili gdy bił i zadawał ciężkie rany uczciwym kolegom cieślom tak jak i on, był bezprzytomny; nie posiadał świadomości swoich czynów, iż upił się pomimo woli i niewiedząc o tem... Może nawet ten system obrony poprą przychylne świadectwa, którym nawet nie chcę czynić zarzutów gdyż wiem, że pobudki ich są szlachetne...
Dla mnie odpowiedź będzie łatwa, mogę ją dać już w tej chwili... Przeszłość Piotra Landry mówić będzie za mnie...
Człowiek, którego widzicie przed sobą, przed czterema laty zasiadał na ławie oskarżonych...
Spełnił zabójstwo. W uniesieniu, w przystępie szalu, zabił podle młodego człowieka bezbronnego i ufność w nim pokładającego, któremu ściskał ręce i którego nazywał swoim przyjacielem...
Opłakana przyjaźń!... Pocałunki Judasza!...
Wtedy tak jak dziś, chciano dowieść absolutnej niewinności, stawiano zasadę nieodpowiedzialności za czyny popełnione w stanie niepoczytalnym... Ta zgubna teorya prawie zupełny wtenczas odniosła tryumf!... Zbójca został skazany tylko na lat dwa więzienia....
A teraz zobaczmy następstwa tej pobłażliwości i tej lekkiej kary!... Oto Piotr Landry stoi znów przed wami!... Popełnił znów zbrodnię, tak słabo kiedyś odpokutowaną, i z pewnością dziś jeszcze na tej samej opierając się zasadzie, spodziewa się uniewinnienia, a przynajmniej znów tak śmiesznej kary...
Zapewniam was panowie, iż zaraz usłyszycie, drugą edycyę tej obrony jaka się pod temi sklepieniami rozlegała przed czteroma laty... ale jestem pewny, że panowie nie będziecie pobłażliwi dla zbrodni, i nie ochronicie jej puklerzem bezkarności!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Adwokat Piotra Landry, usłyszawszy mowę prokuratora, spuścił głowę i pomyślał sobie:
— Nie ma co robić!... moje zadanie skończone!... sprawa przegrana...
W istocie, prokurator królewski, z nadzwyczajną zręcznością, naprzód usunął wszystkie środki obrony i zniszczył przychylne usposobienie, jakie mogła przynieść sędziom opinia wezwanych świadków.
Sprawa jednak była bronioną, a nawet w sposób bardzo świetny; świadkowie jeden po drugim zeznawali, że w ich sumieniu i przekonaniu, Piotr Landry był zupełnie niewinnym, ponieważ nieostrożność starego podmajstrzego wszystko złe spowodowała....
Nic to jednak nie pomogło...
Prokurator królewski, w krótkich słowach, skończył zwycięzko to co tak świetnie rozpoczął, i karygodność podsądnego stała się jasną jak słońce.
Sąd skazał Piotra Landry na pięć lat więzienia, z oddaniem na następne lat pięć pod ścisły nadzór policyi.
Po wysłuchaniu wyroku, nieszczęśliwy padł przybity na ławę podsądnych.
— Dziesięć lat! — szeptał kryjąc w ręku twarz z siłą — to całe życie!...
Obrońca jego pochylił się ku niemu.
— Odwagi, mój przyjacielu — szepnął mu do ucha — pozostaje ci jeszcze możność apelowania...
Cieśla podniósł głowę i zapytał:
— Czy w apelacyi mogę spodziewać się uniewinnienia?...
— Zapewne, wszystko jest możliwe...
— Sądzisz pan, że uwolnienie jest prawdopodobne?..
— Czy istotną prawdę chcesz wiedzieć?...
— Tak...
— A więc nie!... nie spodziewam się zupełnego uwolnienia... ale myślę, że sąd może obniżyć karę o jeden lub dwa stopnie...
— Czy to zrobi?...
— Za to nie ręczę...
— A więc, na cóż się to zdało?...
— Przypuszczając nawet, że dojdziemy tylko do konfirmacyi wyroku sądu, appelacya ma dla ciebie zawsze swoję dobrę stronę...
— Jaką?
— Tę, aby ci dać więcej czasu dla urządzenia się przed uwięzieniem.
Piotr Landry wzruszył głową.
— Na co to? — powtarzał on. — Czy to się nazywa być wolnym, widzieć przed sobą otwarte drzwi więzienia, które cię czeka?... lepiej skończyć natychmiast...
— Jesteś panem swej woli, mój przyjacielu, zastanowisz się i dasz mi znać...

∗             ∗
W trzy dni po wyroku, Piotr Landry idąc uściskać Dyzię, do wdowy Giraud, zobaczył wielki żółty afisz przybity na drzwiach ogrodu, należącego do domku w Belleville.

Ten afisz żółty wstrząsnął nim... Wiedział co oznacza, ale nie miał odwagi go czytać.
Pierwsze wyrazy wdowy były następujące:
— Mój poczciwy Piotrze, to już jutro... Zaraz zrana przyjdzie komornik i woźni, wreszcie cała klika. Sprzedadzą meble, krowy, kozy, kury, króliki i zawiozą mnie fiakrem do Clichy, gdzie jak powiadają, jest osobny oddział dla płci pięknej... Nie trzeba aby nasza ukochana dziecina była obecną przy tej obrzydliwej operacyi, toby ją mogło zmartwić... zabierzesz ją ze sobą dziś wieczorem...
Piotr Landry nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął głową na znak zgody, i w kilka godzin później, ponury, milczący, z sercem zbolałem i pełnemi oczyma łez, oddalał się od Belleville, trzymając za rękę małą Dyzię, która płakała rzewnemi łzami, bo zmartwienie spowodowane rozłączeniem z wdową Giraud, nie dało jej myśleć o radości towarzyszenia ojcu, którego kochała z całą czułością, jaka w serduszku dziecka, w jej wieku, znaleść się może.
W głębokim smutku upłynął tydzień dla ojca i córki.
Piotr Landry, nie mogąc się zdecydować na powtórny sąd publiczny, i na to, aby usłyszeć powtórnie grzmiące i groźne słowa prokuratora królewskiego, pozwolił upłynąć terminowi appelacyi...
Zbliżała się chwila, w której albo dobrowolnie miał się stawić do więzienia, albo też być doń odprowadzonym przez agentów bezpieczeństwa publicznego.
Od okropnego wieczoru w restauracji „pod kasztanami“ w Bercy, nie pracował już wcale. Skromna sumka jego oszczędności wyczerpała się; był bez grosza, chociaż pan Raymond, wynagrodzony przez przedsiębiorcę, odmówił przyjęcia piędziesięciu franków pożyczonych na zaspokojenie nikczemnego Ravenouilleta. Piotr Landry przyjął z poddaniem to co go czekało, a jednak od tej chwili życie jego było złamane już zupełnie i bez nadziei. Do szaleństwa doprowadzało go tylko to, gdy pomyślał o Dyzi, o jej przyszłości... A myślał o tem ciągle, dniem i nocą...
— Co się stanie z Dyonizą?...
Cieśla bezprzestannie zadawał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi.
Był bez rodziny, bez pieniędzy, bez przyjaciół; — gdzieżby w takich okolicznościach, mógł znaleźć anielską duszę, któraby się podjęła wychowania biednej małej dzieciny, a przyjmując zobowiązanie, chciała jej dać pożywienie ciała i duszy, i otoczyć ją tą czułością macierzyńską, tyle potrzebną dziecku ile chleb i słońce?
Zapewne, był ostatni ratunek, i cieśla wiedział o nim dobrze.
W Paryżu, istnieje znaczna liczba zakładów dobroczynnych, tak szeroko praktykujących miłosierdzie... Dyzia mogłaby naprzykład być pomieszczoną, w znanym domu — „Dzieci zaniedbanych“, ale tego środka Piotr Landry nie uznawał. Człowiek pochodzący z ludu, miał wszystkie przesądy tegoż ludu. Zakłady o których mówiemy wzbudzały w nim ten wstręt, jakim klasa robotnicza przejęta jest do szpitali... Zdawało mu się, że jak tylko jego córka, przestąpi próg jednego z tych schronień, będzie w jednej chwili straconą dla niego...
To jeszcze nie wszystko: domy przytułku, zakłady dobroczynne, których chwalić niepotrzeba, a których dosyć nachwalić się niepodobna, wyrabiają w wychowańcach swoich przekonania, iż z czasem trzeba będzie iść do służby aby zarobić na życie, i w tym kierunku ich kształcą. Tymczasem lud paryski lubi pracę, ale nie cierpi służby, i Piotrowi Landry krew się burzyła na myśl, że jego córka mogłaby być sługą kiedyś.

∗             ∗

Prosiemy naszych czytelników, aby jeszcze raz towarzyszyli nam do izdebki, którą już znamy.
Była ósma godzina wieczorem. Świeca, w połowie już spalona umieszczona w szyjce butelki, oświetlała słabo straszną nędzę.
Cieśla siedząc na jednym stołku, jaki był w izdebce, obok małej kołyski w której leżała Dyzia, patrzył na jej sen głęboki i spokojny.
W przeciągu tych ośmiu dni dziecko zmieniło się bardzo. Chorobliwa bladość pokrywała jej zbiedzoną twarzyczkę, a na każdym policzku pokazywały się czerwone plamy, groźne bardzo gdyż zwiastowały one początek rozzwijającej się choroby piersiowej.
Wyraz twarzy Piotra Landry był ponury i zrozpaczony zarazem; nadludzkie cierpienie widniało w jego oczach suchych i nieruchomych, w których błyszczał ciągły ogień gorączki.
— Za dwa dni muszę ją opuścić! — mówił sobie nieszczęśliwy ojciec. — Za dwa dni zamki więzienia odłączą mnie od świata, a Dyoniza zostanie sama, opuszczona, zgubiona!...
Czyby nie było lepiej, sto razy lepiej, dla niej i dla mnie, wziąść ją na ręce zanieść nad brzegi Sekwany i rzucić się wraz z nią w jej zimne nurty?...
Od wczoraj, po raz trzeci, cieśla stawiał sobie to straszne pytanie, i niepodobna było twierdzić, że ostatecznie nie zdecyduje się na to, gdy wtem jakiś niespodziewany, i nagły hałas wstrząsnął nim całym...
Jakaś ręka pewna i śmiała zapukała do drzwi izdebki.
— Kto to może być? — pomyślał Piotr Landry. A ponieważ klucz znajdował się wewnątrz, poszedł do drzwi, otworzył je sam i znalazł się w obec jakiegoś nieznajomego.
Przybyły był mężczyzna wysoki, barczysty, ubrany z elegancyą pełną prostoty. Twarz jego starannie wygolona, prócz wąsów długich, czarnych jak heban, była w górnej części bronzowego prawie koloru, co się często zdarza u ludzi zamieszkujących kraje gorące. Podbródek i dolna część policzków były białe, jak zwykle po świeżem ogoleniu.
Przybyły miał włosy czarne, przystrzyżone jak szczotka, oczy blado niebieskie, prawie szare, i niezawodnie należeć musiał do wyższej klasy społeczeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.