Tajemnica Tytana/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAJEMNICA TYTANA.
POWIEŚĆ
(w dwóch tomach).
PRZEZ
Ksawerego Montepin.
PRZEKŁAD Z FRANCUZKIEGO.
WARSZAWA.

Nakładem Redakcyi „Biblioteki Romansów i Powieści“
ulica Niecała Nr. 12.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 13 Ноября 1884 года.




Drukiem A. PAJEWSKIEGO, ulica Niecała Nr. 12.


TAJEMNICA TYTANA.

Część pierwsza.

I.
Gribouille.

W epoce, w której działy się opisane tu wypadki, Paryż nie był jeszcze chory na ową gorączkę niszczenia i odbudowywania się, która go od lat kilkunastu pochłania. Było to wtedy miasto na tyle obszerne iż mogło w swoich murach pomieścić bardzo dobrze, całą ludność bogatą i biedną, czego dziś uczynić nie jest w stanie. Budowano i wtedy, ale z wielkiem umiarkowaniem i każdy nowo wzniesiony budynek był prawdziwem zjawiskiem nietylko dla właściciela, przedsiębiorcy i robotników, ale nawet dla tej części miasta, którą miał upiększać.
Piętnastego listopada 1839 roku około drugiej godziny po południu, w dzień jasny a nawet ciepły, kompania robotników ciesielskich w liczbie od dwunastu do piętnastu, szła położyć wieniec na pięknym sześciopiętrowym domu przy bulwarze Beaumarchais. Robi się to zwykle przy zakończeniu roboty ciesielskiej.
Rano już przynieśli oni z sobą ogromny bukiet sztuczny kwiatów związany suto wstążką; nie pozostawało więc już nic więcej jak tylko w dowód radości z ukończenia trudnej pracy i dla uczynienia zadość zwyczajowi tradycyjnemu umieścić takowy na najwyższym punkcie dachu.
Czynność ta nie przedstawiająca zwykle żadnego niebezpieczeństwa, wymaga tylko od spełniającego ją, pewnej lekkości, śmiałości i utrzymania równowagi. Młody ośmnastoletni cieśla o włosach blond, delikatnej różowej cerze jak u kobiety, pragnął mieć ten zaszczyt umieszczenia bukietu na gmachu, i prośba jego przyjętą została przychylnie przez towarzyszów.
Ucieszony puścił się ku domowi, niosąc na plecach dużą wiązkę gęsto przybraną wstążką i kwiatami; lekką nogą przeszedł pomieszczone jedna nad drugą drabinki, doszedł do poprzecznych belek, przebiegł po nich jak po schodach i począł iść z zadziwiającą pewnością po stropie dachu.
Niezadowolony jednak tym pierwszym tryumfem chciał jeszcze dać dowód swojej śmiałości albo raczej lekkomyślności. Ze zręcznością małpy wdrapał się na komin. Dosięgnął aż do wierzchołka, na którym stał przez chwilę w równowadze, potem nachylił się nad przepaścią w postawie bardzo podobnej do tej jaką artysta nadał Geniuszowi Wolności umieszczonemu na szczycie kolumny Lipcowej na placu Bastylii.
Pozostali na dole towarzysze chociaż obdarzeni silnemi nerwami, na widok szaleństwa tego osłupieli z przestrachu....
— Do pioruna! — rzekł jeden z nich — chciałbym, aby to bydle bezmyślne prędko już było na dole między nami!
— Nie lubię widzieć nic podobnego! Ładna rzecz stać tak na jednej nodze na siódmem piętrze a pod sobą mieć tylko próżnię!...
— To robi ten sam efekt co uderzenie kułakiem w brzuch; aż mnie mrowie od stóp do głowy przechodzi!
Widać że i drudzy towarzysze śmiałka doświadczali tegoż samego uczucia, bo zaczęli jednogłośnie ze wszystkich sił krzyczeć na niego.
— Gribouille ośle jeden! nie zleziesz ty mi zaraz ztamtąd! Bałwanie!
Ale ich głosy pomimo, że donośne i bardzo wyraźne, nie mogły być słyszane na tak wielkiej wysokości....
Nacieszywszy się swoim tryumfem młody człowiek nazwany a raczej przezwany Gribouille, przywiązał mocno bukiet na wierzchołku komina, i zabierał się do odwrotu, lecz w chwili gdy już miał wracać tą samą drogą niebezpieczną, którą przyszedł, zrobił fałszywy krok, stracił równowagę i zniknął z przed oczu patrzących.
Koledzy jego wydali jednocześnie okrzyk przerażenia, i rzucili się wszyscy w drugą stronę domu, myśląc że znajdą nieszczęśliwego młodego człowieka, rozciągniętego na bruku w postaci massy skrwawionego błota, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa nic się stać nie mogło innego, chyba jakiś cud który by go mógł ocalić....
Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, kiedy nie ujrzawszy go na ziemi podnieśli w górę oczy, i spostrzegli nierozważnego zuchwalca zaczepionego głową na dół o dziesieć lub dwadzieścia stóp co najwyżej od wierzchołka komina.
Był to jeden z tych wypadków, który można nazwać cudownym a który sprawił, że na żelaznym haku, przeznaczonym do utrzymania drabinki, a zapomnianym przez mularzy w ścianie ślepej zaczepiło się odzienie Gribouilla, który w skutek tego pozostał zawieszony w przestrzeni.
Młody człowiek żył; — nawet nie miał żadnej rany, żadnego zadraśnięcia, mimo to wszystko za zabitego uważać go było można, bo jego ocalenie przedstawiało wielkie trudności, a nawet prawie zupełne niepodobieństwo.
Ściana nad którą wisiał, jako szczytowa skończonego gmachu przeznaczona była na to, aby się na niej oparł w przyszłości inny budynek sąsiedni; biegła więc w górę wprost jedną linią i nie miała nigdzie najmniejszego gzemsu, zagłębienia ani otworu....
Zdawało się niemożliwem przyjście z pomocą nieszczęśliwemu, a jedyny środek dostania się do niego, jedyny który przedstawiał pewne szanse powodzenia, był ten aby połączyć pięć lub sześć dużych drabin i siłą ludzką przystawić je do ściany. Ale trzeba dużo czasu, na wynalezienie i powiązanie drabinek, a tu nie można tracić ani minuty, odzienie młodego chłopca było zapewne i tak zniszczone, darło się pod jego ciężarem coraz więcej i lada chwila mogło się rozerwać zupełnie....
Nieszczęśliwy rozumiał doskonale swoje położenie. — Wydawał jęki żałosne, a przez swoje poruszenia gwałtowne powiększał i przyśpieszał rozwiązanie przewidzianej chwili.
Już się tłum gromadził na bulwarze przy domu.... Już ciekawi, niewiadomo w jaki sposób dowiedziawszy się o strasznym dramacie rozgrywającym się między niebem a ziemią, napełniali ulice, z których można było takowy obserwować.
— Do drabin!.... — krzyczeli wszyscy pozostali na dole cieśle oprócz jednego. — Do drabin!....
— Przybędą za późno!.. — mruknął ten który nic nie mówił.
Poszedł jednak za towarzyszami, ale zamiast złączyć się z niemi w pracy do której porwali się z gorączkowym pośpiechem, wziął linkę, przekonał się, że była mocną, owinął ją wokoło bioder i pobiegł na górę.
— Dokąd idziecie Piotrze Landry? — spytał go jeden z cieśli.
— Idę sprobować ocalić Gribouilla — odpowiedział spokojnie.
Towarzysze wzruszyli ramionami z powątpiewaniem.
— To warjat! — rzekł półgłosem ten, który go się pytał — on nigdy nie robi nie tak jak inni, tylko inaczej.... Sam kark skręci a Gribouillowi tyle pomoże co umarłemu kadzidło....
— To już jego rzecz! — odpowiedział filozoficznie stary podmajstrzy. — Każdy jest panem swojej skóry!
Podczas gdy te słowa zamieniano tu na dole, Piotr Landry szedł ciągle coraz wyżej.
Był to człowiek czterdziestoletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły i bardzo mizerny, o włosach czarnych, gęsto przyprószonych siwizną.
Rysy jego były regularne a nawet przebijała w nich dystynkcya i inteligencya. Twarz jego zwykle wyrażała i smutek o którego przyczynach opowiemy w swoim czasie.
Dostał się na najwyższe piętro w kilka sekund, przebiegł belki, tak jak to zrobił przed nim młody jego kolega, zwrócił się do komina, nad którym znajdował się bukiet uwstążkowany, oświetlony jasnemi promieniami słońca.
Tu zatrzymał się tylko tyle ile było potrzeba dla nabrania tchu, i zabrał się do spełnienia ciężkiego i trudnego zadania.
Zadanie to, jak to zaraz zobaczemy wymagało tyle pewności siebie i przytomności umysłu ile siły i śmiałości.
Piotr Landry rozpoczął od przymocowania jednego końca linki do belki znajdującej się przy kominie, następnie drugim końcem przewiązał się w pasie nie zapominając pozostawić wolnym mniej więcej na dwa metry drugiego końca sznuru.
Zrobiwszy to zsunął się nieco niżej na belkę i wkrótce ujrzał tuż pod sobą wiszącego Gribouilla, którego jęki były coraz słabsze, wisząc bowiem głową na dół doznawał coraz większego napływu krwi do głowy.
Tłum krzykiem i radosnemi oklaskami przyjął ukazanie się Piotra Landry, który chwycił oburącz linkę zsunął się w przepaść i w mgnieniu oka znalazł się obok Gribouilla.
— Na miłość boską ratuj mnie.... — mruczał ten ostatni głosem zdławionym i już chrapiącym.
— A po cóż tu jestem, — odpowiedział Piotr Landry, i sam do siebie dodał: — do diabła!... już wielki czas!...
Rzeczywiście wielki był czas!...
Ubranie Gribouilla pod ciężarem jego ciała i przy gwałtownych ruchach, darło się coraz więcej a złowieszcze trzeszczenie zwiastowało, że za jaką sekundę nastąpi katastrofa.
Piotr Landry nie dał upłynąć tej sekundzie. Podniósł za łopatki młodego cieślę, któremu to sprawiło wielką ulgę pozwalając krwi odpłynąć z głowy i podwiązał mu pod ramiona pozostawiony umyślnie koniec linki.
Wszystko to spełnionem było niesłychanie prędko.
— A co! — rzekł wybawca — lepiej ci teraz pewno niż przed tem było!?
— Oh! tak! — odpowiedział Gribouille z głębokiem przekonaniem — teraz mi dobrze, zupełnie dobrze i jestem ci wielką wdzięczność dłużny Piotrze Landry...
— Niepotrzebne gadanie.... miejmy nadzieję, że się to wszystko skończy na strachu i że ofiarą wypadku padną tylko spodnie twoje.... Jednakże rzecz najtrudniejsza pozostaje jeszcze do zrobienia... Słuchaj no! czujesz ty się na siłach pomożenia sam sobie trochę?
— Nie bardzo Piotrze Landry. W tej chwili nie czuję się być zdolnym do wielkich rzeczy... Nic siły nie mam ani w ramionach ani w nogach, nie licząc już, że i reszta nie wiele warta...
— No, ja to rozumiem... Nie było to wesołe mój biedny Gribouille! w głowie ci zaszumiało.... ale sądzę, że będziesz chociaż mógł trzymać się mnie za ramiona.
— O! co to, to może będę mógł...
— A zatem obejmij mnie i ściśnij ze wszystkich sił, czem mnie lepiej ujmiesz tem mi cię będzie łatwiej zanieść tam na górę i wedle potrzeby obracać.
Gribouille zrobił jak mógł najlepiej to co mu kazano i Piotr Landry, ująwszy znowu linkę, rozpoczął wznoszenie się w górę siłą rąk, ciągnąc za sobą Gribouilla.
Tak jak powiedział przed chwilą, twardy to orzech do zgryzienia. Przychodziło mu to tem trudniej, że w całym tym pośpiechu zapomniał na lince porobić węzłów w odpowiednich odstępach a linka luźno puszczona biła go po rękach krwawiąc je i trzeba było nadludzkich wysiłków, aby nie dozwolić na to żeby się z rąk wysunęła.
Po dwóch czy trzech odpoczynkach Piotr Landry zupełnie był wyczerpany, tylko moralna energia i siła podtrzymywały go....
Nie przestawał iść dalej...
Potrzebował najmniej dziesięciu minut na przebycie trzechmetrowej przestrzeni!... a dziesięć minut w tych warunkach to wiek cały...
Nareszcie dosięgnął listwy dachu; przeszedł przez tę listwę i przeniósł Gribouilla...
Obadwaj byli uratowani...
W chwili, gdy niknęli z oczu tłumu, na wszystkich punktach bulwaru Beaumarchais, podniosły się okrzyki radości i zapału, tak jednomyślne i tak doniosłe, że je było słychać na kilka kilometrów w Paryżu.
Prowadzący roboty budowlane przed chwilą przybyły, czekał na Piotra Landry i Gribouilla na tymczasowo położonej podłodze szóstego piętra. Koledzy cieśle również się tam znajdowali.
Okrzyki widzów wzruszonych dały łatwo poznać cieślom co się dzieje tam na górze, porzucili więc bezużyteczną robotę około drabin.
Naczelnik robót uścisnął rękę Landrego, który wcale nie wydawał się dumnym ze swego szczytnego poświęcenia się, tak szczęśliwym uwieńczonego skutkiem, lecz uznawali je wszyscy koledzy, którzy go też ściskali i całowali.
Gribouille, zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Chwiał się a zwykle mocno czerwona jego twarz była w tej chwili bladą jak chusta.
Jeden z cieśli wyjął z kieszeni małą buteleczkę oplataną łoziną i podał ją Piotrowi Landry.
— Co to jest? — spytał ostatni.
— To jest wódka, i to bardzo dobra.
— Dziękuję ci Mateuszu... nigdy nie pijam...
— Cóż znowu!... Jeden raz nie stanowi zwyczaju...
— Zmordowałeś się okrutnie a łyk starego koniaku wzmocnił by cię bardzo! — dodał drugi.
Piotr Landry wstrząsnął głową i odsunął butelkę ruchem tak stanowczym, że Mateusz przestał nalegać.
— A ty Gribouille — odwracając się do młodego chłopca spytał cieśla — palnij sobie!...
Gribouille odpowiedział potakująco, wyciągnął rękę z pośpiechem i przytknął do ust szyjkę od flaszki.
Gdy ją zwrócił właścicielowi była prawie próżną!... krew zaczęła napływać mu do twarzy i nogi zaczynały nabierać pewności.
— Przyjaciele moi — odezwał się budowniczy — jestem upoważniony, przez pana Leona Durand naszego przedsiębiorcę do wyprawienia wam uczty. Wedle przyjętego zwyczaju, uczcić trzeba ukończenie waszej pracy i tryumfalne umieszczenie bukietu....
Wypadek, który przed chwilą się tu wydarzył, a dzięki Niebu, nie spowodował złych następstw, w niczem nie zmienia naszych projektów... Objad jest zamówiony na godzinę piątą!... Będziemy pili na cześć bukietu, na cześć Piotra Landry, którego odwaga i zimna krew przechodzi wszelkie możliwe pochwały!... Idźcie moi przyjaciele, przebierzcie się, a punkt o piątej przyjdźcie połączyć się ze mną w restauracyi — „pod kasztanami” na Bercy!...
— Niech żyje pan Durand!... — krzyknęli cieśle zdejmując czapki. — Niech żyje Piotr Landry!...


II.
Wdowa Giraud.

Przedewszystkiem — jeszcze raz powtórzył budowniczy — bądźcie punktualni!
— O! co się tyczy tego, możesz pan spać spokojnie... Nie ma obawy aby kogo brakowało. Żeby wesoło przepędzić czas z przyjaciółmi, dobrze zjeść, dobrze wypić, na koszt zacnego przedsiębiorcy — nikt się nie opóźni... Staniemy do apelu wszyscy jak jeden!
— No to doskonale.... moi drodzy o piątej pod „Kasztanami.”
— O piątej pod „Kasztanami” — powtórzyli robotnicy, dążąc każdy w swoją stronę do domu aby zmienić zwykłe ubranie na świąteczne.
Piotr Landry pozostał sam z kierownikiem robót.
— Czy masz mi co do powiedzenia, mój kochany Piotrze — zapytał budowniczy.
— Mów śmiało w czem mogę ci być pomocnym.
— Tak panie Raymond... mam prośbę do pana. Chciałem prosić pana, abyś mi pozwolił nie przyjść na objad, który wyprawia pan Durand dla swoich robotników.
— Jakto! — wykrzyknął — chciałbyś nie przyjść na obiad.
— Tak, panie Raymond, jeżeli rozumie się nie wydaje się to panu nieprzyzwoitością...
— Co to znaczy, Piotrze Landry, czy pogardzacie waszymi kolegami? to byłoby źle! bardzo źle z waszej strony!
— A! niechże mnie Bóg uchowa! — zawołał cieśla — ja nikim na świecie nie gardzę!... Kocham i szanuję moich kolegów, i wiem doskonale, że każdy z nich jest wiele więcej wart niż ja...
— To już nie rozumiem co znaczy wasze żądanie?
— Ja panu powiem panie Raymond... Zebranie będzie wesołe, wszyscy się będą dobrze bawili, nieprawdaż?
— Tego się spodziewam przynajmniej!
— Otóż to właśnie jest powód. Z ludźmi wesołymi trzeba być samemu wesołym... A na nieszczęście mnie wcale nie wesoło i daleko mi do radości, pasowałbym tam do nich, jak garbaty do ściany!...
— Smutek jakiś widać macie Piotrze Landry?...
Tak panie Raymond, smutny jestem jak orszak pogrzebowy....
— Może kto w rodzinie waszej jest chory niebezpiecznie?
— Ja niemam żadnej rodziny, panie Raymond. Na całym bożym świecie, mam jedną tylko małą córeczką i Bogu najwyższemu dzięki! moja Dyzia ma się zupełnie dobrze.
— Możeście stracili kogo z najbliższych przyjaciół?
Uśmiech pełen goryczy na ustach Piotra Landry był całą jego odpowiedzią.
— Z przyjaciół — powtórzył — tych nigdy nie miałem...
— Więc cóż za przyczyna smutku waszego?
Cieśla zdawał się namyślać zanim da odpowiedź.
Budowniczy dodał śpiesznie.
— Zwracam waszę uwagę mój Piotrze, że pytam was o to nie przez prostą ciekawość, lecz dlatego jedynie, że polubiłem was i szczerze wam życzę..
— O! ja to wiem dobrze — odpowiedział Landry — dziękuję panu bardzo za jego dla mnie życzliwość, ale cóż robić... niemogę! Smutku mojego przyczyna to troski których wyjawić panu nie mogę...
— Jeżeli tak mój przyjacielu, to odpowiem ci już tylko wprost na pytanie jakieś mi zadał przed, chwilą..... W innych okolicznościach, możebyś mógł sobą rozporządzać dowolnie, ale dziś po tem co się stało przed chwilą, jesteś pod pewnym względem bohaterem dnia, a twoja niewytłomaczona nieobecność zasmuciłaby wielu zacnych ludzi, którzy mają siąść z tobą do stołu!... Nie można żyć tylko dla siebie samego na tym padole płaczu, trzeba myśleć i o drugich. Nie macie prawa zasmucać waszych kolegów, którzy was kochają i liczą na was.
— Jeżeli tak — wyszeptał cieśla — to cóż robić, muszę przyjść na to zebranie....
— Tak, trzeba być i to koniecznie.
— To wystarcza panie Raymond, jak trzeba to trzeba.
— I będziecie weseli wraz z nimi?
— Będę się starał panie Raymond, zrobię co będę mógł...
— To nie dosyć pewne, Piotrze Landry... ja wymagam stanowczego przyrzeczenia....
— Dobrze! niechaj i tak będzie. Przyrzekam panu wszystkie moje cierpienia ukryć w głębi duszy i nie okazywać ich nikomu...
— To dobrze... Pamiętajcie dotrzymać słowa bo gotów jestem przypomnieć wam obietnicę jeśli tego będzie potrzeba.... No a teraz do widzenia Piotrze Landry, podajcie mi rękę i bądźcie zdrowi... Do widzenia... wieczorem...
— To za wiele zaszczytu dla mnie! — jąkał cieśla podając swoją spracowaną dłoń budowniczemu, potem dodał: — do widzenia wieczorem, panie Raymond....

∗             ∗

W roku 1839, brzegi kanału Saint Martin nie podobne były do dzisiejszych.
Nie tylko sam kanał nie był pokryty w całej swojej rozciągłości sklepieniem, na którem staraniem municypalności paryskiej, potworzono liczne gaje roślin i trawniki kwiatów, ale w owej epoce było tu jeszcze mnóstwo szkaradnych domów albo raczej bud starych, zapadłych, na których miejscu stanęły olbrzymio zachwycające gmachy.
Piotr Landry włożywszy bluzę wybieloną i dobrze już zużytą na wierzch swego ubrania, udał się w tę stronę, tu bowiem mieszkał. Przyszedłszy do jednego z tych domów popchnął drzwi, przeszedł ruszające się schody, ciemne nawet w samo południe, i stanąwszy na piątem to jest na najwyższem piętrze domu, wyjął klucz z kieszeni otworzył pokój bardzo nędzny, lecz przedstawiający niejako typ mieszkania biednego robotnika. Opis jego będzie bardzo krótki.
Wyobraźcie sobie maleńką ciupkę czworokątną z sufitem pochyłym jak dach domu, i oświetloną bardzo źle z góry małem okienkiem otwierającem się jak wieko tabakierki.
Ściany nie były pewno bielone od jakich dwudziestu lat, i nosiły na sobie ślady wszystkich poprzednich lokatorów.
Umeblowanie składało się z jednego łóżka, które zasługiwało więcej na nazwę tapczanu, z jednej szafy z prostego białego drzewa, kulawego stołu, dwóch słomą wyplatanych krzeseł i próżnej kołyski.
Kołyska stojąca na pewnego rodzaju podniesieniu zręcznie zbudowanem, wydawała się być jedynym przedmiotem starań i pamięci. W tej ciupie gdzie wszystko było odrażająco brudne, firanki kołyski tej były nieposzlakowanej białości, na wałku je podtrzymującym wisiał wianek sztucznych kwiatów tak dobrze zrobionych, że można je było wziąć za prawdziwe...
To jeszcze nie wszystko, — jeden przedmiot — zresztą zwykle pomiędzy ludem pobożnie przechowywany, i tu wisiał na ścianie. Był to pod szklannem przykryciem bukiet kwiatów pomarańczowych w jakie stroją się nowożeńcy z klasy gminnej. Bukiet, ten przysłonięty był długim czarnym woalem z przejrzystej gazy. Na pamiątkę taką niepodobna było spojrzeć bez mimowolneego wzruszenia.
Piotr Landry zamknąwszy drzwi za sobą, ukląkł przed tem pudłem szklannem do którego podniósł ręce złożone i zdawał się modlić cicho i gorąco.
Wargi mu drżały, oczy napełniały się łzami, które spływały mu po policzkach jedna po drugiej, a jemu nawet na myśl nie przychodziło ocierać je.
Po kilku minutach podniósł się, otworzył szafę, wyjął ubranie nieco starego kroju, ale z cienkiego sukna i nieposzlakowanej czystości. Ogoliwszy starannie siwawą brodę, i ubrawszy się, pozyskał bardzo dobrą minę i swobodniej nosił tużurek niż inni robotnicy wyświątecznieni. Twarz jego zachowała zwykły wyraz głębokiego smutku.
Zegar sąsiedniej fabryki wybił godzinę trzecią.
— Pójdę zobaczyć Dyzię — wyszeptał Piotr Landry. — Nie pozostanę z nią długo, a przyśpieszywszy kroku, zdążę na Bercy na godzinę oznaczoną... — Równocześnie — dodał zapłacę wdowie Giraud za miesiąc bieżący...
Otworzył napowrót szafę, wyjął pięć sztuk pięciofrankowych, włożył w kieszonkę od kamizelki a opuściwszy swoję izdebkę i dom, przeszedł kanał mostem, który jest przedłużeniem przedmieścia du Temple, i udał się na górę ku przedmieściu Belle-ville po stromej pochyłości ulic w tej części Paryża.
Na przeciwnym końcu tej ulicy, znajdował się domek robiący wrażenie chatki wiejskiej.
Ogródek obszaru stupiędziesięciu do dwustu metrów, odgradzał ją od drogi publicznej, a ogródek ten zamiast muru, za parkan służyć mogącego, miał prosty iglasty płot, tak gęsty i tak dobrze najeżony igłami, że przejście przezeń lub uszkodzenie go byłoby niebezpiecznem.
Po za domem rozciągało się podwórze zabudowane, z którego tu dochodziło uszu przechodniów ryczenie krów i beczenie kóz.
Długie klatki z tarcic, oplecione drutem zardzewiałym, dozwalały widzieć mnóstwo pięknych białych i popielatych królików, chrupiących liście kapusty. Dwa lub trzy tuziny kur i kilka wspaniałych kogutów, gdakały i szukały ziarn na gnojowisku.
Całość ta była wydzierżawioną wdowie Giraud, bardzo zacnej kobiecie, utrzymującej się od pewnego czasu tylko z mleczarstwa. Nie miała ona jednakże wielkich zysków, zapewne dlatego, iż była za sumienną i nie chrzciła w domu mleka krów swoich i kóz, zanim je wysłała na rynki Paryża.
Piotr Landry podniósł rygiel i otworzył pierwsze drzwi; przeszedł ogród i wszedł do domu.
Wdowa Giraud, kobieta pięćdziesięcioletnia, niska, krepa, źle zakonserwowana, ale bardzo przyzwoicie i czysto ubrana, siedziała i przez okulary z trudnością wielką dodawała rzędy cyfr, w ogromnej książce przed nią na stole leżącej.
Mała dziewczynka około czterech lat, trochę wątła, ale niezwykle ładna, bawiła się około stołu lalką wartości dwudziestu pięciu sous.
Gdy cieśla wszedł, wdowa podniosła głowę.
— A, to wy Piotrze Landry — rzekła zdejmując okulary i kładąc pióro w kałamarz. — Co to za akuratność... Ale jak to, przecież to dziś nie niedziela? jakim wypadkiem?... czy na wesele idziecie?...
Mała dziewczynka nie pozostawiwszy nowo przybyłemu czasu na odpowiedź, przybiegła do niego jak mogła najprędzej, rzuciła mu się na szyję, wołając głosem drżącym z radości:
— Ojczulek!... ojczulek!.. co za szczęście!...
Piotr Landry mocno wzruszony z oczami pełnemi słodkich, ale zarazem i smutnych łez, przytulił dziecię do piersi a całując je długo, szeptał w tych pocałunkach:
— Tak moje dziecię, tak moja Dyziu kochana, to twój ojciec, który cię więcej kocha niż własne życie... — sto razy więcej!... sto razy więcej!...
Po kilku chwilach tych gorących uścisków, cieśla postawił małą na ziemi i rzekł do wdowy:
— Pytasz mi się pani czy idę na wesele... w istocie nie bardzoś się pani pomyliła... Dziś rano ukończyliśmy robotę ciesielską nowego domu, a przedsiębiorca z tej okazyi wydaje nam obiad na Bercy.
— Aha! rozumiem... Do dlatego wdziałeś pan odświętny tużurek i tę rurę włożywszy na głowę przyszedłeś odwiedzić Dyzię...
— Najzupełniejsza prawda moja dobra pani Giraud!
Cała rzecz w dwóch słowach... Nie pytam się jak się ma moja mała...
— I dobrze robisz!... — przerwała wdowa; — patrz pan tylko jak świetnie wygląda!
— A! co prawda to prawda, ma takie kolory śliczne różowe jak anioł malowany, to moje kochanie — wykrzyknął Piotr Landry całując znowu swoją córeczkę — żeby ją sam Pan Bóg ujrzał toby się do niej uśmiechnął... — po chwili dodał — oto dwadzieścia pięć franków za miesiąc bieżący, moja dobra pani Giraud...
— Dobrze... dobrze... połóż pan pieniądze tam na stoliku... Wiem ja wiem, że pan Landry jest punktualny!...
— I nie myśl pani — dodał cieśla, — że ja się uważam z wami na kwita jak wam za miesiąc zapłacę te marne pieniądze!... o nie!... ani tak głupi ani tak niewdzięczny jestem!... sto talarów miesięcznie a nawet i więcej za waszą miłość i starania podjęte około Dyzi... i to by jeszcze było za mało!...
Wdowa głęboko westchnęła.
— Tak, tak — rzekła — kocham tę małą, kocham ją tak serdecznie jakbym tylko córkę moją kochać mogła, gdybym ją miała... i czuję ile cierpieć będę, ile łez z moich oczów popłynie, gdy mi przyjdzie z nią się rozstać!...
— Rozstać się!... — powtórzył Piotr Landry ze zdziwieniem.
— Niestety! tak... i to może wkrótce...
— Ale dlaczegóżby tak być miało moja dobra pani Giraud?...
— Ah... dlaczego?... — I wdowa znów westchnęła — Pani mi obiecała — kończył dalej cieśla — trzymać do tej pory Dyzię aż ja ją będę mógł wziąć do siebie do prowadzenia gospodarstwa... a do tego jeszcze bardzo daleko! Nadejdzie to dopiero może za jakie lat dwadzieścia co najmniej... Czyś to pani już zapomniała o tej obietnicy moja dobra pani Giraud?...
— Tak, tak... ja doskonałą mam pamięć, i nigdy nie zapominam tego co komu raz obiecuję...
— A więc?
— Cóż chcecie panie Piotrze? — dodała wdowa — są wypadki w życiu, które często w niwecz obracają nasze dobre chęci!... zdarzają się nawet okropne, których nie można było przewidzieć a którym przeszkodzić niepodobna.... Wtedy człowiek nie jest panem swojej woli i robi nie to co chce ale to co musi!... wtedy mimowolnie niedotrzymuje się słowa...
Matka Giraud umilkła.
— Wysilam moją głupią głowę, aby panią zrozumieć — rzekł cieśla — ale wszystko co mi mówicie moja pani Giraud, to dla mnie tak jakby kto po hebrajsku to gadał...
— Słuchajcież — odpowiedziała dobra kobieta — ja wam panie Piotrze opowiem rzecz całą w krótkich słowach; boję się że za tydzień to już dla nikogo nie będzie tajemnicą... Wiecie panie Landry, że nigdy nikomu nic złego nie zrobiłam...
— Nigdy!... przenigdy!... — wyrzekł ojciec Dyzi — jesteś pani najlepszą i najszlachetniejszą kobietą na ziemi, i o tem wie każdy dobrze....
— A więc! taką jaką mnie widzisz, możesz mnie od dziś za tydzeń zobaczyć bez dachu, bez kawałka chleba, zmuszoną wyciągać rękę i żebrać litości publicznej jeżeli nie znajdzie się kto, coby mnie przyjął do siebie i dał miejsce gospodyni....
— Panią, moja dobra pani Giraud!... panią!... osobę tak gospodarną! tak zamożną!?
— Dziwi was to bardzo, nieprawdaż?
— Mało powiedzieć dziwi! Uszom swoim wierzyć nie mogę!
— A jednakże jest to prawda, smutna prawda.
— Ale jakimże to sposobem się stanie?
— Ha! widzicie... miałam różne niepowodzenia. Ludzie mieli do mnie zaufanie, bo wiedzieli, że jestem kobietą uczciwą... dawano mi na kredyt bydło i paszę... wystawiałam weksle i płaciłam je regularnie, chociaż ciężka to rzecz być mleczarką w Belle-ville, szczególniej jeżeli się rzemiosło prowadzi uczciwie... Trzy krowy mi zdechły w przeciągu dwóch tygodni... a były jeszcze nie zapłacone!... Dziewięćset franków! to dla mnie ogromna suma! Zajęto mi rzeczy... Skoro się o tem dowiedział kupiec dostarczający mi paszę, przyszedł upomnieć się o całkowitą należność... Trudno, był w swojem prawie!... nic mu dać nie mogłam... komornicy zrobili swoje... nastąpiły koszta sądowe i to co po nich zwykle bywa... Napisałam do jednego z moich starych krewnych tam w moje strony, prosiłam go o pożyczenie czterech tysięcy... Jest to kawaler i ma majątek... Ciekawam odpowiedzi, która może nadejdzie jutro... Jeżeli przyśle pieniądze wyjdę z interesów, jeżeli odmówi jestem zgubiona, a może nawet jak im się podoba zamkną mnie w więzieniu za długi... sprzedadzą wszystko w imię sprawiedliwości, a ja zostanę bez żadnych środków do życia, jak to wam już mówiłem przed chwilą... Widzicie dobrze panie Piotrze, że w tych okolicznościach, będę zmuszoną oddać ci naszą ukochaną małą Dyzię!,.. Rozumiecie?... prawda?...Co?...
Cieśla rozumiał aż nadto dobrze....
Milczał ale oczy wilgotne i malująca się na twarzy rozpacz mówiły wymownie za niego.
— Ah! moja dobra pani Giraud — wykrzyknął nakoniec — Bóg mi świadkiem, że gdyby mi przyszło dać kwartę krwi własnej na wyprowadzenie cię z kłopotów, nie namyślałbym się ani minuty!...
— Wierzę wam, wierzę, poczciwy panie Piotrze! — odpowiedziała wdowa z melancholicznym uśmiechem — wyście zacny człowiek, ale co tam dużo gadać, krwi waszej dobrze tam gdzie jest, choćbyście jej i garniec oddali w niczemby to nie zmieniło postaci rzeczy...
— Postaram się przyjść jutro chociaż późno po skończonej robocie, dowiedzieć się czy pani dostała odpowiedź od kuzyna i czy ten przystaje na jej prośbę...
— Dobrze, dobrze, przyjdźcie i owszem... opowiem wam koniec, kiedy już znacie początek... Uściskacie przytem waszą córeczkę... Ale prawdę powiedziawszy nie liczę ja wiele na tego mojego krewnego, i wam radzę toż samo, od dziś zacznijcie myśleć co począć z Dyzią, jeżeli ja jej dłużej zatrzymać nie będę mogła...
Cała godzina na tej gawędce upłynęła; nie pozostawało cieśli więcej czasu jak tylko tyle, aby mógł przybyć na Bercy i nie dać czekać na siebie.
Po raz ostatni przytulii do piersi swóją dziecinę, uścisnął rękę matki Giraud i oddalił się z sercem ściśnionem, z nieopisanym niepokojem pytając samego siebie, gdzie znajdzie dla swojej córeczki schronienie pewne i serdeczne, jeżeli poczciwa wdowa Giraud nie znajdzie ratunku, jak to niestety jest prawdopodobne, na nieszczęście jakie na nią spada.


III.
Wodopij.

Restauracya „pod Kasztanami“ na Bercy, zajmuje do dziś jedno z najpierwszych miejsc pomiędzy zakładami tegoż samego rodzaju w okolicach Paryża. Niewątpliwie, że klijentela jej, mniej jest wykwintna i elegancka jak w pawilonie Armenonville, w lasku Bulońskim, ale składa się z ludzi zamożnych, lubiących dobrze żyć i umiejących ocenić dobrze wartość piwnicy i umiejętność kucharza.
W roku 1839 restauracya „pod Kasztanami“ zajmowała mniej wybitne stanowisko, i zaliczała się do tych podrogatkowych garkuchni, w których tradycyonalny salon na sto nakryć, zachęcał mieszczaństwo do wyprawiania tu wesel, styp pogrzebowych i uczt rozmaitego rodzaju.
W chwili gdy na wszystkich zegarach na Bercy biła godzina piąta, budowniczy Reymond, zobowiązany przed przedsiębiorcę do prezydowania tej uczcie, wyskoczył z powoziku przed drzwiami restauracji.
W tejże chwili otoczyli go i cieśle.
— Widzicie moi przyjaciele — rzekł — że mi nic nie możecie zarzucić! Jestem punktualny jak zegarek. A czy jesteście w komplecie?
— Nie brakuje już nikogo więcej jak tylko Piotra Landry — odpowiedziały dwa czy trzy głosy.
— Jeżeli tak to chodźmy na górę... Zanim zasiądziemy do stołu, Piotr Landry nadejdzie.
Jeden ze służących restauracyi w czarnym fraku i białym krawacie, przeszedł pierwszy po schodach wskazując drogę i zastawiony stół dla wesołych współbiesiadników.
Sala wybrana do festynu, była najpryncypalniejszą na pierwszem piętrze. Służyła za przejście do innych salonów, i goście z wyższego piętra musieli przez nią koniecznie przechodzić dla zejścia na dół; ale w tej porze i w dniu powszednim, roboczym, goście mniej byli liczni i ucztujący cieśle nie potrzebowali się obawiać częstych przeszkód. Stół jasno oświetlony przez wielką liczbę świec, przedstawiał się nader obiecująco dla silnych i zdrowych żołądków. Był on zastawiony potrawami raczej pożywnemi niż delikatnemi: olbrzymie pasztety, szynki ogromnych rozmiarów, wielkie szczupaki w galarecie etc. etc. Kilka jeszcze dań gorących było zamówionych, potrawy, pieczenie, jarzyny, legominy, jednem słowem to wszystko co potrzeba, aby uczta była świetna, zdrowa i wspaniała.
Przy każdym talerzu stało po cztery rozmaitych rozmiarów kieliszki, obiecując wykwalifikowanym pijakom częste i gorące libacye.
Jednej tylko rzeczy brakowało na stole to jest karafek z wodą, ale nam sie zdaje i pewno się nie mylemy, ze brak ten był raczej umyślny niż przypadkowy.
Podczas gdy cieśle głośno chwalili tak obfitą zastawę stołu, wszedł Piotr Landry, a jego wejście przyjętem zostało głośnemi okrzykami przez kolegów.
Budowniczy zbliżył się do niego i odprowadzając na bok rzekł:
— No i cóż poczciwy Piotrze! jak się macie?... Miałem wasze słowo... liczyłem na was, a chociaż przybywacie ostatni, jednak nie spóźniliście się... Jakże tam? czujecie się lepiej jak przed tem? Co?... czy mniej jesteście smutni?...
Piotr Landry potrząsnął głową.
— Dziękuję panu, żeś tak dobry i zajmujesz się takim biedakiem jak ja, panie Raymond, jestem panu bardzo za to wdzięczny. Ale smutek mój wcale się nie zmniejszył, i owszem zwiększył się nawet, gdyż w przeciągu tych dwóch godzin przybył mi nowy powód do zmartwienia; ale bądź pan spokojny, będę pamiętał o sobie i koledzy nic nie spostrzegą.
— Mój Piotrze powiem wam prawdę szczerą, wzbudziliście we mnie prawdziwą sympatyę — rzekł budowniczy — odwaga i skromnośc jakich daliście dowody dziś rano, zyskały wam całą moją życzliwość.... Gdybym mógł być wam kiedy w czem pomocnym liczcie na mnie napewno.
Potem nie zostawiając cieśli czasu na podziękowania, odwrócił się do kolegów jego i dodał:
— A teraz do stołu moi przyjaciele! niech każdy siada gdzie się zdarzy, ja rezerwuję tylko dwa miejsca honorowe; sam z obowiązku muszę zająć jedno z nich, ponieważ zastępuję pana Durand, przez którego jesteście zaproszeni, drugie należałoby się z prawa Janowi Remy, przezwanemu Gribouille, który dziś rano uwieńczył nasze dzieło, ale myślę, iż Jan Remy odstąpi chętnie tego miejsca swemu szlachetnemu wybawcy, Piotrowi Landry...?
— Nie tylko, że mu odstępuję mego miejsca — odpowiedział Gribouille z serdecznością — ale gdyby nawet zażądał mojego życia oddałbym mu je z całego serca!
— Brawo Gribouille! — wykrzyknęli koledzy jednogłośnie. — Brawo!... to dobrze powiedziane!... Gribouille dzielny z ciebie chłopak!...
Piotr Landry probował wymówić się od tego zaszczytu, wesoło a życzliwie nakazali mu milczeć; zaczepili w dziurce od tużurka kokardę z takiejże samej wstążki jak ta która była przy bukiecie i poprowadzili go tryumfalnie do krzesła naprzeciw tego jakie miał zająć pan Raymond. W ten sposób znalazł się w pełnem świetle, wprost drzwi prowadzących do głównego salonu. Opisujemy umyślnie te szczegóły, gdyż będą one miały swoje znaczenie.
Wszyscy zasiedli.
— Do broni wiara! — krzyknął pan Raymond, który wesoły z natury, pozwalał sobie często trywialnych choć niewinnych żartów, zresztą stosownych do towarzystwa, w jakiem się znajdował.
Trzech służących z restauracyi w tejże chwili dało dowody swojej zręczności i żarliwości, poumieszczali oni przed każdym z uczestników po talerzu gorącego rosołu.
Przez kilka minut nie słyszano nic więcej jak tylko szczęk łyżek i sykanie tych którzy się parzyli z pośpiechu.
Po tym szybkim wstępie ukazał się podczaszy z butelkami madery. Wszyscy podali swoje kieliszki z wyłączeniem Piotra Landry.
— Nie piję — odpowiedział ten ostatni — a będę pana prosił abyś był tyle uprzejmy i kazał mi podać karafkę wody.
Słowa te zostały przyjęte ogólnem podziwieniem.
— Wody! — krzyknęli koledzy — On chce wody!
— Żabiej ratafii.
— Rosołu kaczego!
— Na co u diabła może mu być woda, potrzebna?!..
— To pewnie do umycia rąk, bo przecież w obec przyjaciół, nie sądzę, aby się dopuścił tej nieprzyzwoitości i chciał pić wodę!
Jakiś głos zanucił zwrotkę sławnej piosenki ludowej.

Wodopije źli ludzie są
Dowodem tego potop!”

Pomimo to, jeden z chłopców postawił przed Piotrem Landry żądaną karafkę, a ten nie zwracając żadnej uwagi na wykrzykniki krzyżujące się w około niego, wypił szklankę tego płynu bez zapachu i koloru.
Wszyscy jakby osłupieli na widok takiego zuchwalstwa.
— Wypróżnił szklankę! — wykrzyknął stary podmajstrzy, którego czerwony nos z centkami rubinowemi źle świadczył o jego wstrzemięźliwości.
— I nie skrzywił się nawet, co jest dowodem, że to mu się często zdarza — dorzucił drugi.
— Co to znaczy Piotrze, czyś ty oszalał!...
— A wiesz ty, że żaden wodopij nigdy nie doczekał się późnej starości!...
— Woda zimna, widzisz mój kochany, to trucizna!.. Nic nie ma niebezpieczniejszego dla żołądka...
— A bo to co innego ino woda jest przyczyną wszystkich reumatyzmów, które trapią biedną ludzkość...
— Powiedzcie nam raz przecie Piotrze, czy to tak z upodobania, czy też za pokutę, za grzechy skazałeś się na taki ostry post!?
To pytanie postawione wyraźniej, uciszyło na chwilę złośliwe żarty i ironiczne rady, jakie padały jak grad na biednego cieślę.
Pan Raymond skorzystał z chwili uciszenia się i zabrał głos.
— Ależ moi kochani — rzekł — po jakiego diabła mięszacie się nie w swoje rzeczy? Czy każdy z nas nie jest panem swej woli?... Co was obchodzi sposób postępowania waszego kolegi, jeżeli ono nie przynosi szkody nikomu? Jeżeli jego zwyczaje nie podobają się wam, on pewnie nie ma żadnego zamiaru wam ich narzucać. On pije wodę bo tak mu się podoba. Wy pijecie wino bo je wolicie, lecz każdego zostawcie w spokoju.
— Serdeczne dzięki panie Raymond, żeś przyjął na siebie trud bronienia mnie — odezwał się Piotr Landry. — Byłbym to sam zrobił, tem łatwiej że napaści nie były złośliwe... Ja nie obwiniam nigdy nikogo. Nie pozwalam sobie nigdy monitować i tych dla których butelka jest celem życia i bogiem!... To do nich należy, to ich rzecz.... Kiedy w niedzielę lub poniedziałek spotykam na mojej drodze kolegę chwiejącego się, zataczającego od muru do muru i walającego się po rynsztokach, wychodzącego z szynku, nie powiem abym go chwalił, ale pozwalam mu przejść obok siebie nie czyniąc żadnych uwag... Gdybym był na ich miejscu i robił tak jak oni, nie chciałbym aby się kto nademną natrząsał... Wcale nie myślę uchodzić za krzewiciela wstrzemięźliwości... Lubiłem niegdyś wino i pewnie piłem go tyle co i inni... Jednego pięknego poranku spostrzegłem się, że ono mi szkodzi i przestałem pić. Oto cała historya. Widzicie więc, że nie było warto zajmować się tak długo tą drobną sprawą i zwracać uwagi... Teraz jeżeli chcecie pomówiemy o czem innem, ale pozwólcie, że przedewszystkiem wychylę tę szklankę wody z całego serca za zdrowie pana Raymond i wasze moi przyjaciele.
Mówiąc to cieśla, słowa w czyn zamienił.
To krótkie skromne przemówienie zamknęło usta szydercom.
Od chwili jak Piotr Landry wytłomaczył powody swego hidraulicznego zachowania się i powiedział wyraźnie, że wino szkodzi jego zdrowiu, nie było już o czem mówić i z czego drwić. Zrozumieli to wszyscy, to też nastąpiła natychmiastowa reakcya i cieśle w doskonałej zgodzie wykrzyknęli:
— Niech żyje Piotr Landry, wodopij!...
Od tej chwili, i podczas całego bankietu, nie przestały panować jedność i zgoda między kolegami, wesołość panowała szczera, a ojciec Dyzi tak był uważny na siebie, że mimo wszystkich kłopotów i trosk, które znamy i których jeszcze nie znamy, mógł ujść jeżeli nie za bardzo wesołego to przynajmniej za bardzo miłego współbiesiadnika.
Wypadek nieoczekiwany a bardzo nieszczęśliwy, zasępił koniec uczty tak dobrze rozpoczętej.


IV.
Gość niewypłacalny.

Jużeśmy powiedzieli w poprzednim rozdziale, że aby się dostać do małych gabinetów i saloników restauracyj, trzeba było przejść przez dużą salę, w której zasiedli cieśle.
Od czasu do czasu widziano jednego i tego samego służącego noszącego półmiski i butelki, zbliżającego się tajemniczo do jednego z sąsiednich gabinetów a sądząc z wynoszonych, opróżnionych talerzy można było domyśleć się o dobrych apetytach, jakie tam panowały.
Zresztą wszystko było spokojnie, tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć przeze drzwi głośne śmiechy kobiece, i zwrotki śpiewane przy winie, ale hałas ten był tak słaby, że nań w dużym salonie nikt nie zwracał najmniejszej uwagi.
Naraz zrobiło się jakieś większe poruszenie przy drzwiach; służący zakładu w liczbie trzech czy czterech, wbiegli nagle do gabinetu, rozległ się odgłos żywej sprzeczki, i właściciel zakładu pośpieszył we własnej osobie za swoją służbą.
Pan Raymond zatrzymał go w przejściu.
— Co się to znaczy — spytał go — myślanoby, że tam się jakieś nadzwyczajności dzieją....
— Nie panie, nic nadzwyczajnego — odpowiedział restaurator — ale bardzo nieprzyjemna scena, która niestety nader często się u nas powtarza... Jakiś pan, dosyć dobrze ubrany, choć z miną nieco podejrzaną przyszedł z dwoma donnami obiadować tu. Pan dobrze rozumie, że nie można żądać od gości zapłaty z góry. — Pokaż mi pan ile masz w kieszeni pieniędzy!.... — Żądanie takie odstręczyłoby całą klijentelę przypadkową, która najczęściej jest najlepszą. Trzebaby zamknąć budę w takim razie! Ten jegomość w krótkim czasie skonsumował sporo: jadł zwierzynę, nowalijki, napił się dobrego wina... Rachunek jego wynosi z pięćdziesiąt franków!... Cóż ztąd kiedy podanego rachunku nie chciał zapłacić pod pretekstem, że nibyto zapomniał wziąć pieniędzy ze sobą... Rozumie pan dobrze, że to wykręt, któremu wiary dać nie można!... — Przyjdzie jutro zapłacić — mówi — ale szukaj wiatru w polu! Zaproponowano mu, że się za nim pośle do domu po pieniądze... Odmawia z miną czelną... Wrzeszczy!... Grozi!.... Dwie jego damy krzyczą też jak najęte a to wszystko jest wielce nieprzyjemne dla zakładu porządnie prowadzonego i szanującego się.
— Cóż pan zrobisz? — spytał pan Raymond.
— Użyję ostatecznego środka, który zresztą dosyć często pomaga — odpowiedział właściciel zakładu — ostatni raz sam go wezwę do zapłacenia, a potem poślę po policyę, aby go wzięła do kozy!...
— To bardzo pięknie — rzekł pan Raymond — ale jeżeli ten jegomość nie ma w istocie pieniędzy, co panu z tego przyjdzie?
— Najpierw to mi przyjdzie, że nie będę bezkarnie oszukiwany. A potem widzisz pan, tego rodzaju ludzie mają zwykle jakąś ciemną przeszłość, którą na wszystkie sposoby ukrywają. Policya i komisarz to na nich postrach okrutny. Oni doskonale wiedzą, że jak się raz w pazury policyi dostaną, już się z nich tak łatwo nie wyrwą. To też gdy widzą, że już z niemi źle, bodaj z pod ziemi wydobędą pieniędzy... albo się rozstają z jakim źle nabytym klejnocikiem... albo piszą do przyjaciela... dawnego wspólnika, od którego pod postrachem wydania jego dawnych sprawek, wyłudzić zdołają dosyć pieniędzy na zapłacenie rachunku.
— Tak, — odrzekł budowniczy, uśmiechając się z przymusem, ale zdaje mi się, że pieniądze takie w każdym razie z niebardzo czystego źródła pochodzą....
— O! ja nie przeczę, ale to mnie nic nie obchodzi. Nawet nie umywam rąk po ich dotknięciu. Należy się — płacą mi... a reszta, nie moja rzecz...
— To niby racya i ja rozumiem, że pan masz słuszność za sobą. Ale na pana miejscu, wolałbym lepiej stracić pięćdziesiąt franków, niż sobie robić tyle kłopotu.
— Ależ panie, czyż to jest możliwe — wykrzyknął restaurator.
— Czyż pan nie jesteś panem u siebie?...
— Rozumie się, że jestem panem, i sama suma jest rzeczą małej wagi.
— A zatem...
— Niechnoby się dowiedziano, że ja żywię wybornie i dobrowolnie wypuszczam bez zapłaty takich łotrów jak ten pan, wszyscy łajdacy zgłodniali i jak to najczęściej bywa smakosze z całego Paryża i przedmieść a nawet diabli wiedzą zkąd zlataliby się do mnie, zjadali moje nowalijki i wysuszali moją piwnicę!.... Nie pozostałoby mi nic więcej jak tylko pojutrze zlikwidować moje interesa. Kłaniam uniżenie! Wezwę go po raz trzeci i ostatni. Potem niech płaci, albo niech idzie do kozy!
I restaurator udał się do gabinetu.
Wszystko to obudziło i podniosło uwagę cieślów.
Nadstawili uszów i za chwilę usłyszeli głosy podniesione, krzyki, kłótnie i wrzaski.
Trwało to kilka sekund, potem drzwi się gwałtownie otworzyły i osoba z powodu której cały ten hałas i skandal powstał, weszła do salonu wcale nie tryumfalnie. Mężczyzna jakiś krzycząc z całych sił, i klnąc na czem świat stoi, wyrywał się z rąk dwóch służących, którzy go trzymali każdy za jedną rękę, podczas gdy trzeci popychał z tyłu zmuszając aby szedł dalej.
Właściciel zakładu zamykał pochód.
Dwie osoby nieokreślonego wieku należące do płci żeńskiej (której wcale nie robiły zaszczytu) szły ostatnie jęcząc i skomląc przeraźliwie, zasłaniając wyperfumowanemi chustkami oczy i twarze wybielone i wyróżowane.
Schwytany na gorącym uczynku oszust był człowiekiem około lat trzydziestu, włosy miał gęste i bujne tłusto wypomadowane i podniesione w duży czub nad czołem, z boków w kręcące się loki zafryzowane. Jego blada twarz oliwkowa, otoczona była gęstemi czarnemi faworytami à la Bergami. Wąsy tegoż samego koloru świecące od pomady cienko wyciągnięte i haczykowato zakręcone, ocieniały górną wargę. Oczy czerwone podejrzanego koloru rzucały straszne błyskawice gniewu.
Ubranie tego amatora objadów zadarmo, przedstawiało najsprzeczniejsze kolory: kurtka jasno niebieska z dużemi złoconemi w deseń guzikami; kamizelka czerwona kaszmirowa; krawat atłasowy szmaragdowo-zielony; spodnie morelowe, huzarskiego kroju.
Całe to ubranie było zupełnie nowe i odpowiadało bardzo dobrze wyrażeniu restauratora: „jakiś pan, dosyć dobrze ubrany”.
Na widok tak licznie siedzących biesiadników około dużego stołu w salonie, zuchwały ten łotr zatrzymał się nagle, pomimo złączonych usiłowań trzech służących, którzy go ciągnęli i popychali naprzód, i wykrzyknął donośnym głosem:
— Panowie! biorę was za świadków niegodnego postępowania nędznego tego truciciela, zadającego gwałt przyzwoitemu człowiekowi, dla tego jedynie, że ten zgubił swoją sakwę czyli inaczej, że został okradziony!... Panowie widzicie jak mnie maltretują, duszą, ciągną!... To nie koniec na tem! oho... będzie to miało swój ciąg dalszy!... Bogu dzięki jest jeszcze sprawiedliwość!...
— Co pan tam gadasz — przerwał restaurator — właśnie dla tego, że jest sprawiedliwość ja pana zmuszam do pójścia pomimo jego woli... Przed komisarzem pan się wytłomaczysz... Dalej w drogę do kozy!... Oszczędź mi pan przynajmniej fatygi posyłania po czterech ludzi i kaprala.
Właściciel zakłady mógłby był długo jeszcze tak mówić bez przeszkody. Oszust nie słuchał go już. Z dziwną i natężoną uwagą przypatrywał on się Piotrowi Landry, siedzącemu wprost naprzeciw niego, a którego twarz wyrazista i melancholiczna w jasnem świetle pozostawała. Patrząc tak uparcie na niego, człowiek ten zdawał się sięgać pamięcią w wspomnieniach dawnej bardzo przeszłości.
Nagle żywy ogień zabłysnął w jego oczach, fjzyognomia ta ruchoma i przebiegła rozjaśniła się w jednej chwili i zupełnie inny przybrała wyraz.
Ruchem gwałtownym wyrwał się z rąk służby restauracyjnej, przybrał dumną postawę i odezwał się tonem imponującym.
— Do miliona djabłów... błazny jakieś, puście natychmiast. Przed chwilą dziwnym wypadkiem nie mogłem wam zapłacić mało znaczącej sumy... W tej chwili rzeczy mają się inaczej... Obchodźcie się więc ze mną ze wszystkiemi względami jakie mi się należą a o których od kilku chwil zapomnieliście! Właściciel restauracyi złagodniał natychmiast.
Dał znak swoim ludziom, którzy się usunęli o trzy kroki, i spytał grzecznie choć z odcieniom powątpiewania:
— A więc, pan myśli uregulować rachunek?...
— Chcę wam dać przynajmniej — odpowiedział dziwaczny ten człowiek — dobrą i pewną gwarancyę, która wam z pewnością wystarczy.
Restaurator skrzywił się i podrapał lekko w głowę jednym palcem prawej ręki.
— Gwarancyę dobrą i pewną! — powtórzył — ho! ho! zkąd byś ją pan wziął u djabła?
— Nie będę daleko jej szukać — odpowiedział awanturnik — bo widzę tu nawet, przy tym stole zacnego człowieka, który mnie zna doskonale... Ten zacny człowiek znajduje się w pośród swych kolegów, szlachetnych żołnierzy pracy tak samo jak i on! Jest otoczony ogólnym szacunkiem!... Jego uczciwość będzie panu rękojmią mojej!.. Nie przypuszczam abyś pan miał fantazyę powątpiewania o świadectwie tak niedwuznacznem....
Oczy właściciela zakładu, zwróciły się teraz z żywą ciekawością ku stołowi cieślów, i starały się odkryć, w pośród współbiesiadników tego, którego poręczeniem niewypłacalny gość chciał się osłonić.
Robotnicy ze swej strony, badali jeden drugiego. Wszyscy zarówno zdawali się być zdziwieni, wszyscy jednakowo zaintrygowani.
Oszust wskazał gestem na osłupiałego Piotra Landry, i wykrzyknął:
— Odwołuję się do ciebie, bez skrupułu mój stary kolego, i liczę na twoją przyjaźń, tak jak mógłbyś liczyć w podobnych okolicznościach na moją... Powiedz prędko temu dzikiemu restauratorowi, który tak źle sądzi ludzi z pozoru, że ty mnie znasz i w razie potrzeby poręczysz za mnie.
Żadne słowa nie byłyby w stanie określić pomięszania i zakłopotania ojca Dyzi, skoro spostrzegł wszystkich oczy zwrócone na siebie, na skutek odwołania się łotra wprost do niego. Zachował jednakże tyle zimnej krwi, iż ze szczerem zdziwieniem spytał się:
— Czy to naprawdę do mnie się pan zwraca?... Wistocie, trudno mi w to uwierzyć....
— Jakto, czy to do ciebie? Ależ tak! Jeżeli wypadkiem nadzwyczajne podobieństwo w błąd mnie nie wprowadza!.... Wszak ty jesteś czeladnikiem ciesielskim? I nazywasz się Piotr Landry?...
— Ja się w samej rzeczy nazywam Piotr Landry, ale...
— Ale ty mnie nie poznajesz? — przerwał dziwny człowiek.
— Przyznaję się... i mógłbym przysiądz, że pana widzę po raz pierwszy w życiu...
— Wybornie! doskonale!... ja wiem dla czego to... Moje wąsy i moje faworyty są jedyną przyczyną, że cię pamięć zawodzi! Byłem ogolony jak panna w owym czasie od którego się nasza najszczersza przyjaźń datuje, i ty to dobrze powinieneś sobie przypomnieć, że przez lat dwa od 1836 do 1838 nie rozłączaliśmy się ani na jeden dzień i noc, tak byliśmy nierozerwalni że każdy mógł o nas powiedzieć: Ravenouillet i Piotr Landry, oto dwóch zuchów wybornie do siebie pasujących!... myślanoby że to dwaj bracia!
Cieśla zbladł jak śmierć, o mało nie stracił przytomności. Ale zbierając wszystkie siły wyjąkał głosem drżącym, któremu napróżno chciał; nadać spokój i stanowczość:
— Masz pan racyę, to prawda pamięć mnie zawiodła. Teraz poznaję pana...
— To szczęście! Byłem tego pewny!... Ale dlaczego mówisz do mnie tak zimno, tak ceremonialnie? Chociaż pozycya jaką zajmuję w świecie jest wyższą od twojej, upoważniam cię, do dawnego mówienia mi ty....
Piotr Landry ciągle zsiniały, opuścił miejsce jakie zajmował przy stole, i zbliżył się do Ravenouilleta. Tak go nazywamy gdyż pod takiem nazwiskiem się przedstawił. Dotknął lekko jego ramienia dając mu znak aby się z nim razem na bok usunął, poprowadził go w najodleglejszą, część salonu, w ten sposób aby módz z nim pomówić nie będąc przez nikogo słyszanym.
— Czego chcesz odemnie nieszczęśliwy? — spytał go głosem cichym.
— Czego chcę od ciebie? Pyszne pytanie!... Do licha! Rozumiesz przecie!... Wyprowadź mnie z tego fałszywego położenia w które tak głupio wlazłem! Poręcz za mnie temu łajdakowi restauratorowi.
— To niepodobna...
— Dla czegóż?
— Jestem tu po raz pierwszy w mojem życiu... nikomu nie znany... Wreszcie biedny wyrobnik nie ma kredytu.
— A zatem pożycz piećdziesiąt franków, tu zaraz na miejscu i zapłać mój rachunek. To jeszcze wolę bo to prostsze.
— Pożyczyć pięćdziesiąt franków. Od kogo?
— Ja nie wiem, i to mnie wcale nie obchodzi... To tylko co wiem, że chcę ztąd wyjść, a ponieważ wypadek postawił cię na mojej drodze, liczę na ciebie, a jeżeli nie zrobisz tego co ja chcę w tej chwili, powiem głośno tym szlachetnym durniom, gdzie i przy jakiej okazyi zrobiliśmy naszą znajomość... Do stu diabłów! pięknych się rzeczy dowiedzą!
Piotr Landry zgrzytnął zębami, i ścisnął konwulsyjnie pięście.
— Nędzniku! — powiedział głucho. — Czyżby to zbrodnią było, gdybym cię tu schwycił za gardło i udusił jak psa!?
Ravenouillet zaczął się śmiać.
— Ja nie wiem czyby to było zbrodnią — rzekł po chwili — ale jestem zupełnie spokojny, do tego nie przyjdzie ci fantazya, najprzód są świadkowie którzyby ci przeszkodzili, a następnie że ten, żarcik zrobiłby cię recydywistą, coby było bardzo złem dla ciebie!... Skończmy zatem mój stary kolego i to skończmy jaknajprędzej. Te panny się niecierpliwią i ja sam mam interesa. Potrzebuję oddalić się...
Piotr Landry rzucił na Ravonouilleta spojrzenie nienawiści i wzgardy, ale oszust tylko się uśmiechnął na tę groźbę.
— Panie, to już rzecz załatwiona — powiedział zwracając się do restauratora — mój przyjaciel i ja musieliśmy zamienić z sobą kilka słów tyczących się dawnych wspomnień, rzecz naturalna między serdecznemi, którzy się po dwuletniej rozłące spotykają; ale nasze serdeczne powitanie już się skończyło, a mój przyjaciel bez dalszej zwłoki, zapłaci panu ten mały rachuneczek.
To zapewnienie powróciło restauratorowi wyraz zupełnego zadowolenia.
Piotr Landry nie mając innego punktu wyjścia ze swego położenia, zabrał się do spełnienia żądań oszusta.
Zbliżył się do budowniczego i rumieniąc się ze wstydu, szepnął mu do ucha.
— Panie Raymond, czy niebyłbyś łaskaw dać mi pięćdziesiąt franków zaliczenia, które sobie odliczysz przy obliczeniu się ze mną w przyszłą sobotę?...
— Tak! — spytał budowniczy — a więc naprawdę znacie tego łajdaka!?
— Na nieszczęście! znam...
— I myślicie za niego zapłacić?...
— Muszę koniecznie...
— Strzeżcie się Piotrze Landry... Ta znajomość wcale ci nie przynosi zaszczytu. Albo ja jestem kiep, niezdolny sądzić po fizyognomii albo ten jegomość jest łotrem z pod ciemnej gwiazdy...
— Ja to aż nadto dobrze wiem...
— Wierzajcie mi Piotrze Landry, przestańcie się opiekować tym złym człowiekiem. Pozwólcie niech go poprowadzą do kozy, on na nią zasłużył, to będzie sprawiedliwie....
— Jabym sobie tego bardzo życzył, panie Raymond — westchnął cieśla — na nieszczęście jest to niepodobne.
— W takim razie macie pięćdziesiąt franków, pożyczam ci je z całego serca, ale wolałbym je pożyczyć na każdą inną rzecz...
— Dziękuję, panie Raymond... jest to prawdziwa; usługa jaką mi oddajesz w tej chwili.
Ojciec Dyzi wręczył restauratorowi dopiero co odebrane pieniądze.
Ravenouillet śledził oczyma Piotra Landry; a zobaczywszy ostatnie poruszenie.
— Zapłacono? — spytał.
— Nie mam nic do żądania — odpowiedział właściciel zakładu.
— Bogu dzięki... Mój dobry Piotrze Landry daj mi twój adres, wstąpię jutro rano do ciebie i zwrócę tę małą bagatelkę.
Cieśla wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział — uiszczę się w inny sposób... W rzucę w skarbonkę dla biednych te pieniądze któremi ty gardzisz!....
Do usług waszych panowie... Panny proszę za mną...
Ravenouillet wybiegł na schody a za nim jego godne towarzyszki. Nie mieli jeszcze czasu stanąć na ostatnim stopniu, kiedy jeden ze służących, wybiegł pędem z gabinetu który przed chwilą szanowna trójka zajmowała, z całego gardła krzyczeć: Łapaj!... Na pomoc złodziej!.... trzymajcie złodzieja!....
Jak tylko ten alarmujący krzyk dał się słyszeć, zrobił się na dole hałas i rozpoczęła się walka między Ravenouilletem i tymi którzy go puścić nie chcieli, w kilka minut z wielkim tryumfem, zręcznego łotra siłą wprowadzono napowrót na górę.
Pienił się ze złości, mocno podbite miał lewe oko... Jedna poła nowego surduta niebieskiego była rozdarta, zamaszysty węzeł krawata, znikł zupełnie...
Dwóch policyantów trzymało go za kołnierz.


V.
Nakrycia srebrne.

Ravenouillet, jakeśmy to już powiedzieli pienił się ze złości, a prawdę powiedziawszy, przerażająca bladość Piotra Landry również straszne robiła wrażenie jak wściekłość Ravenouilleta.
Szacowny łotr drżał nerwowo, chciał jeszcze sprobować swojej czelności, i wykrzyknął głosem, stanowczym.
— Co u diabła!... czy tu kpią ze mnie!... ten złośliwy żart czyż długo się będzie jeszcze przedłużał!... Oburzenie bierze górę nad moją dobrocią i nakoniec będę zmuszony skargę na was podać!
Ten udany gniew i te pogróżki nie zaimponowały wcale służącemu, który podniósł cały ten alarm.
— Nie słuchajcie go! — wykrzyknął tenże pokazując pięść Ravenouilletowi — nie słuchajcie go!... to złodziej!...
— Złodziej... ja!... — wrzeszczał łotr — cóżem ukradł?... upoważniam was do powiedzenia wyraźnie com ukradł!...
Wszystko to co poprzedza, odbyło się z szybkością tak gwałtowną, że restaurator sam nie miał czasu dowiedzieć się o co idzie. Obrócił się więc do oskarżającego służącego z zapytaniem:
— Co on skradł?...
— Trzy srebrne nakrycia, proszę pana.
— Czy jesteś tego pewny?...
— Ma się rozumieć!...
— To fałsz! — krzyknął Ravonouillet głosem coraz piskliwszym. — Ja jestem uczciwy człowiek, niezdolnym ukraść muszce skrzydełka!... wreszcie powinniście znać ilość waszego srebra restauracyjnego... policzcie je... policzcie je natychmiast, a zobaczycie, że wam nic nie brakuje....
— W samej rzeczy, to dobra myśl — rzekł właściciel domu, zachwiany trochę tak wielką, zuchwałością łotra. — Nic nic przeszkadza ażeby policzyć srebro...
— Nie ma potrzeby proszę pana — powiedział żywo służący, wyciągając z kieszeni swego fartucha trzy łyżki, i trzy widelce nowe, świecące, i pokazując je wszystkim: — Nie jestem ja taki głupi, śledziłem tego złodzieja i dopatrzyłem.
— Co to jest? — pytał restaurator, oglądając łyżki i widelce przedstawione przez służącego.
— To jest proszę pana sprawka tego nędznika... trzy nakrycia z fałszywego srebra, pozostawił na stole w brudnych talerzach, ażeby przy sprzątaniu nie spostrzeżono się.... na szczęście mam dobry wzrok.... a przytem nie miałem jakoś zaufania!... prawdziwe nakrycia, z prawdziwego srebra, znaczone pańskiemi cyframi, są w skarpetkach łotra, i założyłbym się chętnie o trzydzieści sous, że je znajdziemy w tej chwili, szukając tam gdzie je wskazałem.
— Jestem zdradzony! — pomyślał sobie Ravenouillet — zuchwałość na nic się już nie przyda! trzeba zmienić ton... trzeba sprobować rozczulenia...
Ruchoma fizyognomia tego nikczemnego łajdaka przybrała w tej chwili wyraz strasznej rozpaczy i błagalnej pokory. Padł na kolana przed restauratorem, wyciągając do niego drżące ręce, głosem przez łzy i łkania tłumionym zawołał:
— Tak, przyznaję, jestem winien... tak... to prawda, jestem zbrodniarzem.... strasznym zbrodniarzem, i wstyd rzuca mnie pod wasze nogi!... Miejcie litość nademną... nie gubcie mnie, pozwólcie mi żyć dla odżałowania... Oddam wam przedmioty na które jakieś fatalne zapomnienie podniosło rękę moją... nie oddawajcie mnie w ręce sprawiedliwości... nie skazujcie na rozpacz, łzy, hańbę, uczciwej rodziny do której należę, a dla której hańba moja byłaby zgubą... Ja nie jestem zatwardziałym zbrodniarzem, i przysięgam wam, na wszystko co jest najświętsze na tym świecie i na tamtym, że to jest pierwszy błąd, którego się dopuściłem...
Na scenie życia Ravenouillet grywał bardzo brzydką rolę z bardzo słabem powodzeniem, ale możemy zapewnić, że w teatrze pierwszorzędne zająłby miejsce.
Wypowiedział swoją długą przemowę tak patetycznie z takiem przejęciem się i taką prawdą iż rozczulił restauratora, który już skłaniał się ku pobłażliwości.
Łotr ciągle klęcząc, odgadł to przychylne dla siebie usposobienie, i na zakończenie tego co tak dobrze rozpoczął, zmusił oczy do wylania kilku łez, których ocierać wcale nie myślał.
Pan Raymond i wszyscy cieśle porzucili stół odstępując w około właściciela domu, dwóch policyantów i więźnia.
Piotr Landry, na którego w tej chwili nikt nie zwracał uwagi, zdawał się być bardzo wzruszonym. Twarz jego co sekunda się zmieniała, stawała się raz siną raz szkarłatową. Grube krople potu spływały mu po czole.
— W imię Boga, bądź litościwym panie! — mówił Ravenouillet głosem łzawym — do dziś dnia, aż do tej chwili byłem człowiekiem uczciwym!... Ja już nie zboczę nigdy z drogi honoru jeżeli mieć będziecie litość nademną...
— Może to i prawda co on tam mówi — szepnął właściciel restauracyi — a potem, to taki kłopot włóczenia się po sądach. Jeżeli to po raz pierwszy spełnił kradzież, myślę że już tego więcej nie zrobi!...
— Niech odda nakrycia i niech sobie idzie!
W mgnieniu oka Ravenouillet był na nogach, twarz mu się wypogodziła, chciał dziękować za łaską, ale nie miał na to czasu.
Piotr Landry powziął ostateczne postanowienie.
Dwoma krokami wszedł w grupę, którą tworzyli jego koledzy, i rzekł głosem pewnym, śmiało, bez wahania.
— Milczenie byłoby w tym razie podłością... powinienem był mówić przed chwilą... nie miałem na to dosyć odwagi... teraz chcę naprawić moją winę. Strzeżcie dobrze tego człowieka, nie puszczajcie go!... To niebezpieczny łotr, to jest złodziej z profesyi.
— Kłamiesz nędzniku! — krzyknął Ravenouillet, pieniąc się z wściekłości — kłamiesz!.... a nawet gdybym był złodziejem, zkądbyś to mógł wiedzieć?...
— Ja znałem tego człowieka w więzieniu centralnem w Poissy gdzie byłem więźniem tak jak i on...
— On się przyznaje! — zawył łotr któremu szał odebrał przytomność umysłu — człowiek, który mnie obwinia jest zbójcą!... był uwięziony za morderstwo!...
Głuchy szmer przebiegł pomiędzy cieślami, i instynktownie rozszerzyło się koło, wszyscy usunęli się od Piotra Landry. Naczelny budowniczy, sam zbliżył się do nieszczęśliwego ojca Dyzi i spytał go:
— Czy to prawda co on mówi?...
— To prawda, panie Raymond, zabiłem człowieka — odpowiedział Piotr opuszczając głowę. — Byłem skazany, sprawiedliwie skazany...
Głęboka cisza zapanowała po tej odpowiedzi, przerwał ją szczęk broni na schodach.
Jeden ze służących pobiegł po siłę zbrojną i kilku żołnierzy z pobliskich koszar pod bronią przybyło w towarzystwie dwóch miejskich policyantów i jednego ajenta policyi tajnej, który się znalazł wypadkiem w pobliżu.
— Patrzcie no!... — zawołał agent — spostrzegając więźnia, to Ravenouillet, inaczej Grinchard l’Ecureuil, Poivrier, Rupin... skończony łotr!... schwytano go nareszcie!... wyborna gratka!... Na odwach go zaprowadzić, a ztamtąd na salę Ś-go Marcina...
Ravenouillet, widząc że mu już żadna nie pozostaje nadzieja, odwrócił się w stronę Piotra Landry; grożąc mu pięścią, wykrzyknął:
— Łotrze!... zgubiłeś mnie!... ale cierpliwości!.. życie jest długie!... ja ci to oddam później!... Popamiętasz ty dzień w którym się spotkamy!...
Słysząc te groźby, agent tajnej policyi przybliżył się do cieśli patrząc na niego z uwagą.
— Ja i tego znam także, powiedział po chwili; to nie jest złodziej i to może nawet uczciwy człowiek... wreszcie spłacił swój dług. Ja już nie mam z nim nic do czynienia...
— No teraz dalej w drogę!...
W chwilę potem, w wielkim salonie nie pozostał nikt prócz budowniczego kierującego robotami i robotników.
Ci ostatni, prócz Piotra Landry i Gribouilla, zebrali się w grupę w przeciwnym końcu i rozmawiali żywo między sobą głosem cichym.
Narada ich trwała krótko, stary podmajstrzy siwy, z nosem centkowanym odłączył się od grupy, przybliżył do budowniczego, nie bez pewnego zakłopotania, odprowadził go na bok i rzeki:
— Panie Raymond, przychodzę do pana z poselstwem od moich kolegów... tylko co mówiliśmy między sobą i jesteśmy wszyscy razem jednego zdania, prócz Gribouilla, że jest tu, między nami ktoś zbyteczny... a my myślemy, że i pan, panie Raymond będziesz naszego zdania...
— Wytłomacz się pan jaśniej — odpowiedział budowniczy, nie rozumiem dobrze co chcecie przez to powiedzieć...
— My chcemy powiedzieć, panie Raymond, że będąc uczciwymi ludźmi z dziada pradziada, nie mając nic wspólnego z prokuratorem królewskim, nie możemy ścierpieć między sobą człowieka, który się dopuścił zbrodni, sądzonego przez sąd, i skazanego: a chociaż jest to smutne zakończenie uczty pana Durand, która tak doskonale się zaczęła, prosiemy aby znany nam wszystkim Piotr Landry oddalił się ztąd natychmiast, albo my ztąd wyjdziemy.... W tem rzecz panie Raymond....
— Więc cóż! jeżeli takie jest wasze postanowienie, wszak jesteście panami tutaj, możecie je wykonać jak się wam podoba?...
— To nam wolno, prawda; ale aby uniknąć na wszelki wypadek kłótni i bijatyki, chcieliśmy prosić pana panie Raymond jako naszego naczelnika, abyś przeprowadził tę rzecz w uczciwy sposób z Piotrem Landry. Panu nie ośmieli się stawić hardo, od jednego słowa usłucha i wyjdzie, a my będziemy mogli znów zasiąść i pić za zdrowie pana Durand i pańskie...
— To się ma rozumieć iż wy sobie życzycie abym ja wypędził tego nieszczęśliwego?...
— Tak, coś w tym rodzaju panie Raymond... jeśli pan łaskaw!
— Z tego to nic nie będzie — odpowiedział stanowczo budowniczy. — Odmawiam...
Stary podmajstrzy zdawał się nie rozumieć tego... — Jednakże — zaczął.
Pan Raymond przerwał mu.
— Tak, stanowczo odmawiam, i radzę wam zastanowić się, zanim popełnicie to bezużyteczne okrucieństwo! Piotr Landry popełnił zbrodnię, przyznaje się sam, ale odpokutował za to, słyszeliście sami jak głośno to wyrzekł agent policyjny; wy sami dobrze wiecie że Piotr Landry nie jest żadnym nędznikiem, ani złym człowiekiem, i widzieliście go dziś rano narażającego odważnie swoje życie dla uratowania swego kolegi! Żaden z was pewnie nie byłby tego zrobił!... Nie prawda?...
Stary podmajstrzy wstrząsnął głową.
— To jest zupełna prawda — odpowiedział wreszcie — i my wcale nie mówimy, aby to była nieprawda, ale my też mamy nasze pojęcia, panie Raymond, i żadne rozumowanie tu nie poradzi!... Nie mamy wcale ochoty aby lokatorowie centralnego więzienia mogli powiedzieć, patrząc na nas gdy pracujemy: „Widzicie wy tych cieśli... to nie musi być nic porządnego... pomiędzy niemi zbrodniarz siedzi!“ Nie, my tego nie chcemy panie Raymond, i jak jestem Jan Maclet tego nigdy nic będzie!...
Budowniczy wzruszył ramionami.
— Postąpcie zatem podług waszych przekonań! — powiedział prawie z gniewem; a ponieważ nic wam nie przeszkadza do wypędzenia tego nieszczęśliwego, wypędźcie go sami!... Ja się w to nie mięszam i umywam od tego ręce.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane prawie głośno i Piotr Landry je usłyszał. Od kilku chwil, rozumiał dobrze iż kwestya jego się tyczyła, odgadywał co się działo. Podniósł głowę, którą miał opuszczoną na piersi; przybliżył się do pana Raymond, i głosem drżącym, ale bardzo wyraźnym wyrzekł:
— Wypędzić mnie!... nie będą mieli trudu!... sam sobie wymierzę sprawiedliwość... i oddalę się dobrowolnie! wiem dobrze że muszę ukryć moją hańbę daleko ztąd, teraz kiedy okropna tajemnica mego życia jest znaną wszystkim!... ja wiem aż nadto dobrze, iż uczciwi robotnicy nie mogą zatrzymać między sobą człowieka, który siedział w więzieniu, i którego wszyscy złodzieje nazywają swoim przyjacielem.
Piotr Landry zmuszonym był przerwać na chwilę; wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Po chwili, rozpoczął znowu, otarłszy drżącemi rękoma oczy łzami zroszone:
— Opuszczę Paryż... pójdę szukać pracy na prowincyi, w jakimś ciemnym zapadłym zakątku gdzie mnie nikt niepozna!.... gdzie krwawa plama mego życia nie pogoni za mną!... Ale przed oddaleniem się od was na zawsze, pozwólcie mi powiedzieć historyę zbrodni jaką popełniłem, będzie ona może nauką dla was i zobaczycie, że jeżeli byłem bardzo winnym, to byłem i bardzo nieszczęśliwym... a może wtedy będziecie mieli dla mnie więcej współczucia niż wzgardy.


VI.
Spowiedź.

Cieśla czekał odpowiedzi od tych do których się zwrócił.
Ani jeden kolega nie poruszył ustami.
Zapanowała cisza; cisza tak głęboka iż możnaby było usłyszeć brzęk skrzydeł przelatującej muchy.
— Mówcie, Piotrze Landry — rzekł pan Raymond — słuchamy... i zapewniam was, że ani jedno słowo z waszego opowiadania nie będzie stracone...
— Ah! — jęknął cieśla — nie będę rozwlekłym... Ja opowiadać nie umiem. Chcę wam jednak skreślić wszystko tak jak było. Jest temu dwie godziny, na samym początku przyjęcia, które tak smutno dla mnie się skończyć miało, kilku z was dziwiło się memu uporowi picia wody... i nic więcej prócz wody...
Odpowiedziałem im, że wino mi szkodzi, że po niem choruję... Nie kłamałem wtedy... Wino jest moim śmiertelnym wrogiem. Ono mnie zgubiło!... Ono jedynie jest przyczyną wszystkich moich błędów, wszystkich nieszczęść mojego życia!... niech będzie przeklęte!... niech będzie przeklęte!...
Piotr Landry obtarł dwukrotnie chustką czoło zalane potem, i mówił dalej:
— Z tego co wam powiedziałem nie sądźcie, żebym był kiedykolwiek z amatorstwa nałogowym pijakiem, i żem się upijał bez przerwy... Nie, nic na świecie nie byłoby mylniejszem... Ja się nie chcę chwalić, ale muszę powiedzieć prawdę, tak na moją stronę jak i przeciw sobie... W młodości mojej uchodziłem za dobrego człowieka i bardzo pracowitego; więcej myślałem o mojej robocie jak o szynku.
Lubiłem wino tak jak je lubią inni, ale się niem nie upijałem nigdy, ani w niedzielę ani w poniedziałek, bom bardzo prędko spostrzegł, że skoro jeden tylko kieliszek miałem za wiele, uderzało mi do głowy, i ja który jestem łagodny stawałem się kłótliwym i zawadyaką... Już ze dwa czy trzy razy namówiony przez kolegów do wypicia więcej jak należało, stoczyłem kilka walk bez żadnego powodu... Wiedziałem o tem, unikałem więc okazyi, i z obawy nie wycofania się w porę, wolałem lepiej wcale nie zaczynać...
Jestem trochę dziki z natury. Nie bratałem się chętnie i nie narzucałem się nigdy nikomu. Wiele osób które mnie znały, myślały że jestem skryty, ale mylili się; byłem tylko cichy i skromny. Jak mnie namawiano do żeniaczki, odpowiadałem: — Nie. — Byłem zdecydowany zostać starym kawalerem... A wiecie dla czego? bo aby się ożenić, trzeba było starać się o kobietę, a kobiety przejmowały mnie strachem. Doszedłem tak do trzydziestego trzeciego roku. Zakochałem się wtedy w młodej dziewczynie, raczej w dziecku, które miało dopiero siedemnaście lat.
Ojciec jej nazywał się Lorrain; był mularzem, zacnym człowiekiem — mówił Piotr po chwili odpoczynku — i doskonałym robotnikiem... Tylko trzymał się z wysoka! Prosiłem go o rękę Zuzanny; dziewczyna nie patrzyła na mnie krzywo. Ojciec wiedział, że ja z robotą nie żartuję, odpowiedział mi iż zostanę jego zięciem jak tylko mała skończy ośmnaście lat.
Ta odpowiedź zawróciła mi w głowie. Poprowadziłem mojego przyszłego teścia do szynku, aby z tej okazyi wypić z nim ze dwie butelki tego lepszego z ostatniej półki... Radość wybiła mi z głowy zwykłą moją ostrożność, wypiłem jeden kieliszek wina za wiele; rozum mi się zmącił, stałem się szalony, straszny, wszcząłem kłótnię z jakimś niemcem poczciwiną, który mi nic nie był winien; uderzyłem go pięścią w łeb, potrzeba go było wyrwać z moich rąk, a ponieważ odgrażałem się, że potłukę w szynku wszystko, odprowadzono mnie do cyrkułu gdzie przepędziłem noc i część dnia następnego....
Skoro wyszedłem, byłem trzeźwy, zawstydzony, pomieszany i bardzo niespokojny. A było czego!...
Pobiegłem do ojca Lorrain. Przyjął mnie gorzej niż psa. Powiedział mi, że w następstwie tego co się stało dnia poprzedniego w jego oczach, cofa swoje słowo; nakoniec dodał, że człowiek który się tak upija nie będzie nigdy jego zięciem... i zakończył, że prędzej by przeklął swoją córkę niżeliby mi ją oddał...
Prosiłem, błagałem, płakałem, dawałem najuroczystsze słowo... Wszystko to na nic się nie zdało. Stary mularz był niewzruszony, jak kamień.
Zuzanna przysięgła mi, że niczyją nie będzie tylko moją! Postanowiłem czekać!....
Nie czekałem długo. Pod koniec roku na głowę biednego Lorrina spadł wielki kamień 300 funtowy.
— Zuzanna ciężko strapiona myślała, że się już nigdy nie pocieszy; pocieszyła się jednakże, po sześciu miesiącach żałoby, ożeniłem się z nią...
Piotr Landry ukrył twarz w dłoniach, i przez kilka chwil utonął w smutnych wspomnieniach... Skoro podniósł głowę dla dokończenia opowiadania, twarz jego zalana była łzami.
— Ah! — mówił — byłem bardzo szczęśliwy!....
Moje szczęście było tak wielkie, tak pełne, że samo wspomnienie o tych chwilach przejmuje mnie do głębi duszy; dziś, kiedy nieszczęście zawisło nademną, kochałem Zuzannę i ona mnie kochała. Nasze biedne gospodarstwo było rajem, w którym rozkoszne dni nasze płynęły...
Takie szczęście trwać długo nie mogło, i nie trwało też... W końcu drugiego roku skończyło się z mojej własnej winy niestety... z mojej własnej winy!
Żona moja została matką... Wydała na świat dziewczynkę, której daliśmy imię Dyoniza, a która jest dziś dla mnie przedmiotem takiego uwielbienia, jakiem otaczałem kiedyś jej matkę...
Od mego ślubu zerwałem absolutnie wszystkie stosuneczki z kolegami, u których od czasu do czasu bywałem, będąc kawalerem... Jak się tylko praca kończyła, wracałem do domu i za żadną cenę w świecie, niktby mnie nie zmusił do wyjścia... Ani jeden raz mi się nie przytrafiło być w szynku...
Po chrzcie Dyonizy, na drugi dzień, opuściłem robotę o godzinę wcześniej jak zwykle, i udałem się na ulicę Menilmontant, gdzieśmy mieszkali... Idąc, spotkałem dwóch z tych kolegów dawniejszych, których już nie widywałem więcej, dwóch dobrych chłopaków, niezbyt pracowitych, nie zbyt do roboty skorych, trochę zanadto lubiących poniedziałki, ale prawdziwych baranków pod względem łagodności.
Przywitali mnie bardzo serdecznie jak starego a dobrego przyjaciela, okazywali mi tyle poczciwego zajęcia, dopytywali co się ze mną działo od chwili kiedy ich zaniedbałem, a nakoniec spytali się, czy przypadkiem nie zbogaciłem się przez ten czas, gdyż jak mówili byłem tak rozpromieniony i wesoły...
Radość literalnie dusiła mnie, a już jak kogo szczęście rozpromienia to prawie niepodobna, żeby tego nie było zaraz znać na jego fizyognomii!...
Odpowiedziałem im, że znalazłem coś o wiele lepszego niż majątek, bo znalazłem szczęście... Mówiłem o mojej miłości, o mojem małżeństwie, o mojej ukochanej Zuzannie, o chrzcie Dyonizy.
Jeden z moich kolegów dawniejszych, najmłodszy, nazywał się Heronim Aubert. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia ośm lat. Włosy jego były tak jasne a twarz tak młoda, iż w zimie w czasie balów kostiumowych, brano go często za kobietę przebraną za mężczyznę.
Brawo Piotrze Landry!.. — wykrzyknął on — tyś szczęśliwy! to nas raduje, bo my cię bardzo kochamy, słowo święte!.... Rozumiemy to doskonale, że tacy jak my, niby to nieźli ludzie, ale tak trochę sobie lubiący pohulać nie są dziś odpowiedniem towarzystwem dla człowieka takiego jak ty, żonatego, statecznego, ojca rodziny... Nie mamy do ciebie żalu, żeś nas porzucił odrazu, i wcale cię nie namawiamy abyś bywał w tych miejscach i w tych kompaniach gdzie się bawią, po naszemu, nawet nie chcemy abyś nas przyjmował u siebie, ale aby nam dowieść, żeś został jak dawniej dobrym i poczciwym kolegą i że nie pogardzasz staremi przyjaciółmi, pójdź z nami wypróżnić buteleczkę starego burgunda....Ja płacę!... Oto właśnie znajomy szynkarz! Tu dają wino niechrzczone... Wejdźmy...
Odpowiedziałem z zakłopotaniem, ale bez wahania się:
Bardzo mi przykro moi drodzy, że wam odmówić muszę... ale...
— Jak to, odmawiasz!... — przerwał Hieronim Aubert.
— Muszę...
— A dla jakiej racyi?...
— Bo dałem sobie słowo, że noga moja w szynku nie postanie!
— Bardzo dobrze zrobiłeś obiecując to sobie, i bardzo dobrze robisz dotrzymując słowa, ale jeden raz nic nie znaczy...
— Długo cię nie zatrzymamy...
— Ja się spieszę uściskać moją małą córeczkę...
— Oh! nie bój się — powiedział Hieronim Aubert, śmiejąc się. — Nikt ci jej nie ukradnie, chociaż przyjdziesz kwadrans później, a ucałujesz ją wtedy z większą jeszcze przyjemnością... Wreszcie tam jej zdrowie pić będziemy... Chodźmy, nie marudź, chodź...
Nie wiedziałem co mam więcej odpowiedzieć, jednak że jąkałem:
— Ja was proszę moi przyjaciele, nie nalegajcie na mnie... Bardzoby mi było przyjemnie przepędzić z wami chwilkę, ale daję wam słowo, to niemożebne...
Hieronim Aubert bardzo smutną zrobił minę.
— Bądźże przynajmniej szczerym — wykrzyknął. — Powiedz odrazu, że nami gardzisz, że się wstydzisz pokazać w naszem towarzystwie.
— Ah! — odpowiedziałem żywo — wy mi nie wierzycie!
— Z pewnością tak będziemy myśleli, jeżeli nie zrobisz tego dla nas!... Piotrze Landry — dodał po chwili poważniej — byliśmy twoimi kolegami... nic złego nie zrobiliśmy ci nigdy... nie rób że ty nam przykrości...
To naleganie było mi tem przykrzejsze, iż czułem, że ustąpię im, a jakieś nieokreślone przeczucie ostrzegało mnie iż będę mocno żałował mojej słabości, ale już nie wiedziałem w jaki sposób motywować mój upór w odmowie a nie chciałem zadrasnąć dwóch dobrych chłopaków, którzy naprawdę nigdy mi nic złego nie zrobili, jak to powiedział Hieronim Aubert.
— Przynajmniej, — mówiłem — przyrzeknijcie mi że nie zatrzymacie mnie dłużej nad pięć minut...
— Dobrze... Wreszcie będziesz swobodny, i opuścisz nas jak tylko sam będziesz chciał....
— I nie będziemy pić więcej jak jedną butelkę?...
— Jedną butelkę każdy... to już postanowiono...
opuściłem głowę, i po raz pierwszy od mego ślubu, wszedłem do szynku...
Ah! — mówił dalej Piotr Landry w uniesieniu — ah! dla czego drzwi tego przeklętego szynku, gdy w nie wchodziłem, nie zatrzasnęły się przedemną, i nie zgniotły mnie sobą zanim próg przestąpiłem!...
Dla czego nie umarłem wtedy! przynajmniej nie potrzebowałbym żyć, z rozpaczą w sercu i hańbą na czole!
Szynkownia była przepełniona. Hieronim zażądał oddzielnego gabinetu. Nie było wolnego. Umieściliśmy się więc we wspólnej sali, przy małym stoliku, tuż obok kontuaru. Przyniesiono nam wino....
Wprost mnie był zegar. Patrzyłem się na wskazówki w chwili kiedy Hieronim odkorkowywał pierwszą butelkę i powiedziałem sobie:
— Zrobiłem to o co mnie prosili... Nie będą więc mieli prawa posądzać mnie o dumę i wzgardę dla nich... Jakiebykolwiek teraz były ich zamiary, opuszczę ich za dziesięć minut...
Postanowienie było rozsądne, i Bóg jeden wie jak bardzo chciałem wprowadzić je w wykonanie...
W chwili gdy wskazówka dobiegła ostatniej z dziesięciu minut, podniosłem się, Byłem zupełnie spokojny. Zachowałem zimną krew, a wino które dopiero co wypiłem za zdrowie Zuzanny i Dyzi, nie wywołało żadnego skutku, jak gdyby to była czysta woda...
— Jakto! — krzyknął Hieronim Aubert — ty już odchodzisz!?
— Tak mój stary kolego, odchodzę...
— Dopiero cośmy przyszli!...
— Już dziesięć minut jak tu jesteśmy...
— A to co znowu? Dajże pokój, zostań jeszcze kwadrans....
— Przecieżeście obiecali mi zupełną swobodę — Odpowiedziałem.
— To prawda... Ale przynajmniej wypróżnij twój kieliszek... to będzie ostatni, a potem powiemy: bądź zdrów, albo raczej do widzenia.
Hieronim mówiąc ciągle, podał mi kieliszek po same brzegi napełniony.
Nie wiem co za śmieszne uczucie wstrzymało mi na ustach odpowiedź odporną. Wziąłem kieliszek z pewnego rodzaju wstrętem instynktownym i wypróżniłem go jednym tchem.
Kropla wody, to rzecz mała, a jednakże nie potrzeba więcej aby przepełnić pełną czarę. Ten ostatni łyk wina sprawił niewysłowiony straszny skutek, który dobrze znałem i za cenę życia powinienem go był unikać...
Zaćmiło mi się w oczach; trunek uderzył mi na mózg. Zamiast wyjść, jak to sobie postanowiłem, padłem napowrót ciężko na krzesło...
— Chwała Bogu! — powiedział wtedy grubo się śmiejąc Hieronim Aubert — oto w tej chwili wiemy, że z ciebie dobry chłopiec... Cóż u diabła, przyjaciele to przecież nie żadni turcy lub inni niewierni i nie można im robić takiej impertynencji jak to chciałeś zrobić przed chwilą!... Za twoje zdrowie, poczciwy Piotrze! Łyknij mi to zaraz po wojskowemu w dwóch tempach i jednem poruszeniu!
Mówiąc to napełnił mój kieliszek, a ja nie spostrzegłszy się nawet, wypróżniłem go znowu...
Od tej chwili nic już nie pamiętam, co się ze mną działo, wspomnienia moje, pokrywa jakby ciemna mgła niepamięci!.... Ostatnie słowa Hieronima, które sobie wyraźniej przypomniam, są następująco: — „Mężczyzna jest przecież mężczyzną!... Cóż u diabła!... mąż w domu powinien rządzić i nie pozwalać babie wodzić się za nos!...“
Od kilku chwil byłem, jak to wam już powiedziałem, porwany tym strasznym wewnętrznym szałem pijaństwa, nie zdradzającym się niczem na zewnątrz. Szał taki gdy mnie opanuje, popycha mnie do najdzikszych i niczem niewytłomaczonych czynów...
Słowa Hieronima Auberta należały przecież do rzędu tych, które się tysiące razy powtarzają we wszystkich, szynkach na świecie całym. Czyż mogły one mnie obrazić?... Nie rozumiem tego w tej chwili, i wy, którzy mnie słuchacie, pewnie także nie rozumiecie...
Zwierzęca wściekłość, wściekłość psa któremu chcą wydrzeć kość, opanowała mnie, tak jakby słowy temi Hieronim znieważył Zuzannę... Porwałem się na nogi i postąpiłem naprzód chcąc się rzucić na niego: krzyczałem dzikim głosom: — Nędzniku!... zabraniam ci mówić o mojej żonie!... słyszysz ty durniu!... ja ci zabraniam!...
Schwyciłem butelkę ze stołu, i zacząłem nią wywijać na wszystkie strony. Hieronim instynktownie usunął się na bok, jąkając przerażony. — Czy on zwaryował?...
Co się dalej stało — jak wam już powiedziałem — ginie dla mnie w mgle owej, która kryje ohydną scenę. Zaledwie sobie przypominam: mocowanie się, straszne krzyki, jęki rozpaczliwe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro przyszedłem do siebie, byłem sam, w celi więziennej, leżałem na żelaznem łóżku, z rękami ujętemi w kaftan szaleńców z długiemi rękawami nie pozwalający mi się ruszyć... Pytałem się sam siebie czy nie jestem pod wpływem jakiegoś snu strasznego czy mi się zmysły nie pomięszały, i nie mogłem dać sobie zadawalniającej odpowiedzi...
Wszedł stróż więzienia. Zdawało mi się, iż zbliżając się do mnie jest niespokojny, i boi się chociaż kaftan który mnie krępował powinien mu był dodać odwagi!... Skoro spostrzegł, że jestem zupełnie spokojny, strach jego zniknął, ale podziwienie się zwiększyło...
Zacząłem go pytać.
Osądźcie co się ze mną dziać musiało, gdy się od niego dowiedziałem co się stało dnia poprzedniego... Gdyby był grom we mnie uderzył byłby mnie mniej przeraził, mniej oszołomił!...
Popełniłem okropną zbrodnię nie wiedząc nawet o niej... Wyjąłem z kieszeni cyrkiel ciesielski. Hieronim Aubert uderzony nim w samo serce padł bez duszy na miejscu, a ja jeszcze nogami podeptałem jego zakrwawione zwłoki!...
Od szesnastu godzin drzwi więzienia zamknęły się za mną... Sprawiedliwość ludzka miała zażądać odemnie zadośćuczynienia za tak niecny i podły czyn! a moja biedna żona, bardzo jeszcze osłabiona i cierpiąca, nie domyślała się nawet co się zemną dzieje!....
Oto co wino i moja własna słabość zrobiły ze mnie!... oto w jaką mnie przepaść wtrąciły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przerwał na chwilę opowiadanie.
Wzruszenie jego w obec rozdzierających wspomnień przeszłości było tak głębokie, iż głos mu słabł w piersiach a zdania które wymawiał stawały się coraz niewyraźniejsze.
W pewnej mierze słuchacze podzielali jego wzruszenie, a pan Raymond trzykrotnie już podnosił rękę do oczu, aby ukradkiem obetrzeć płynące łzy...
— Do pioruna! — mruknął między zębami stary podmajstrzy. — Nie miał chłop szczęścia!... Nie!...
Bóg jeden wie, dla czego wino, które jest przyjacielem człowieka w ogólności a w szczególności dobrodziejstwem dla robotnika, bywa czasem prawdziwą trucizną dla innych, którzy go pić nie mogą... czy nie umieją!
Piotr Landry kończył:
— Nie wiecie pewno co to jest śledztwo kryminalne, i życzę wam abyście tego nigdy nie zaznali!
Moje nie ciągnęło się długo. Zabójstwo spełnione było w obec dwudziestu świadków!... Ja na swoją obronę miałem tylko łzy, powiedzieć nic nie mogłem bo nic nie wiedziałem... Byłem winny czynu, ale nie złych zamiarów; płakałem tyleż nad swoją ofiarą ile nad sobą samym...
Adwokat mój wyjednał pozwolenie Zuzannie dla widzenia się zemną w więzieniu... Ukochana moja, kochała mnie tak jak dawniej... nie potępiała mnie... ona doskonale wiedziała, iż wola moja w występku nie miała żadnego udziału, nie kierowała moją ręką. Żałowała mnie z całej duszy... nie przestawała szanować i starała się wszelkiemi siłami dodawać mi odwagi...
Widok jej każdy raz przynosił mi wielką ulgę; ale zarazem sprawiał mi wielką boleść... widziałem ją tak zmienioną, tak bladą, mizerną, iż odrazu przewidywać mogłem w bliskiej przyszłości żałobę, która mnie czekała...
Słodkie dziecię moje nie miało sił do zniesienia takich wstrząśnięć. Moje aresztowanie, obwinienie ciążące na mnie, które mogło zaprowadzić mnie na rusztowanie, było dla niej śmiertelnym ciosem...
Zasiadłem na ławie oskarżonych...
Niech Bóg uchowa moich najśmiertelniejszych wrogów, jeżeli ich mam, aby się ujrzeli na ławie przestępców, w obec sędziów, którzy słuchają, z jednej, i mnóstwa ciekawych którzy patrzą z drugiej strony!.... Ja nie wiem jak mogłem przeżyć te tortury, które trwały trzy godziny.
Prokurator królewski był straszny w spełnieniu swego obowiązku oskarżyciela. Po wysłuchaniu mowy jego, byłem przekonany, że dla nędznika, jakim jestem, gilotyna byłaby karą, jeszcze zbyt łagodną...
Adwokat mój był młody człowiek, który nie silił się na wyrażenia. Mówił dobrze, krótko, jednak to co powiedział trafiło prosto do serca...
Głównie położył nacisk na to aby wykazać, że chociaż spełniłem zbrodnię, jestem jednak uczciwym człowiekiem, i że do czynu zbrodniczego, jaki popełniłem mimowiednie nie popchnęła mnie żadna niska i nikczemna myśl, ani interes materyalny, ani zawiść, ani zemsta, ani... zresztą nic takiego coby mnie hańbić miało... Opowiedział całe moje życie, aż do dnia i godziny fatalnego spotkania z dwoma dawnemi kolegami. Wykazał iż cieszyłem się powszechnym szacunkiem, a znając okropne skutki, jakie na mój organizm wywierało wino, robiłem ciągle wszystko co tylko zależało odemnie, aby uniknąć okazyi picia, namowy do picia, i fatalnych jego skutków!...
Jednem słowem, tak dobrze odparł argumenta prokuratora królewskiego, jeden po drugim, iż gdy wymówił ostatnie słowo, uczułem się podniesionym w moich własnych oczach. Wpływ obrony jego na sąd i na przysięgłych był zresztą, przyznać trzeba, przyjazny dla mnie. I znano mnie winnym zadania rany, która spowodowała śmierć, ale bez intencyi zadania jej, i skazano tylko na lat dwa więzienia...
Odsiedziałem karę w więzieniu centralnem w Poitry, to już wiecie. Tam to poznałem tego nikczemnika Ravenouilleta.
Podczas kiedy pod jarzmo zasłużonej kary schylałem głowę, regularnie co tydzień odbierałem listy od mojej drogiej Zuzanny... Ukochana żona nigdy się nie żaliła, lecz prosto i spokojnie, nie przewidując złych następstw, donosiła mi, że coraz więcej słabnie...
Może byłoby możliwe zwalczyć to straszne osłabienie usilną miłością; gdyby miała wygody, spoczynek, pożywienie wzmacniające, gdyby mogła żyć spokojnie bez kłopotów i trosk...
Oto co sobie mówiłem, wściekły w swej bezsilności... nie miałem pieniędzy!... Zuzanna zaś po wydaniu, bardzo prędko, skromnej sumki stanowiącej nasze oszczędności, wiodła życie robotnicy zmuszona ciężko pracować na chleb codzienny...
Boże wszechmocny!... ile ja wycierpiałem, i ile siły mieć musiałem aby sobie sto razy głowy o mur nie rozbić w tych chwilach rozpaczy i zniechęcenia!...
Czas płynął wprawdzie, ale jakże powolnie!... Już mi tylko pozostawało dwa miesiące... Wtedy wezwał mnie dyrektor więzienia i oznajmił mi, iż w nagrodę doskonałego mego sprawowania się, i dobrych przykładów jakie dawałem innym więźniom, pozyskał dla mnie ułaskawienie reszty mojej kary...
Byłem wolny! miałem zobaczyć Zuzannę!... miałem ucałować Dyzię! Serce moje, które uważałem za nie zdolne do przyjęcia jakiejkolwiek radości lub nadziei, zaczęło bić gwałtownie, jakby odrodzone....
Ucałowałem ręce dyrektora, i zmieniwszy uniform więzienny na ubranie robotnika, wybiegłem z więzienia...
W kilka godzin potem byłem w Paryżu i pędziłem do tego domu, w którym kiedyś byłem tak szczęśliwy...


VII.
Lekarstwo podmajstrzego.

Był to jeden z tych małych biednych domków jakie my robotnicy zwykle zamieszkujemy — kończył Piotr Landry — jednakże miał odźwiernego. Człowiek ten zobaczywszy mnie, wydał okrzyk podziwiania, chciał mnie powitać serdecznie... Nie słuchałem go. Przebiegłem schody ile nóg starczyło, i dobiegłem bez tchu na czwarte piętro, do drzwi mojego mieszkania...
W chwili gdy otwierałem te drzwi, serce biło mi w piersi tak, jakby mnie zadusić chciało... Mówiłem sobie. — Zuzanna rzuci się w moje objęcia!.... Co za rozkosz! co za szczęście!.... Pocałunek mojej ukochanej żony ukoi wszystkie cierpienia wyrzuci z pamięci wszystkie tortury przeszłości!....
Tak myślałem sobie, i wszedłem!.... Niestety!... Jakiż czekał mnie widok!.... Zuzanna opuszczona, umierająca, leżała na łożu, bez firanek, jedynym sprzęcie jaki pozostał w ogołoconym pokoju, komornik zabrał resztę!...
Zobaczywszy mnie, poznała; słaby rumieniec wystąpił na jej bladą twarz; podniosła się z wysiłkiem, i wyszeptała, podając mi swoje małe rączki takie chudo jak u szkieletu:
— Niech będą Bogu dzięki! przybywasz na czas!... Nie spodziewałam się już cię więcej zobaczyć!.... Niebo chciało widać pokazać cud, abym mogła oddać ci nasze dziecię zanim zejdę ze świata.
Wykrzyknąłem.
— Ty żyć będziesz!... ty żyć musisz Zuzanno!... Ja nie pozwolę ci umrzeć!...
Ona nie miała siły odpowiedzieć... wstrząsnęła tylko głową, i opadła napowrót na poduszki, zamykając oczy lecz trzymając ciągle jedną ręką moją w swoich....
Od kilku dni, najukochańsza moja doszła do ostatniego stopnia osłabienia. Nie chciała mi tego mówić w ostatnim swoim liście... Wreszcie na coby się to zdało, chociażbym wiedział, że jest umierającą, kiedy między nami stała jedna z nieprzebytych przeszkód, a tą były drzwi więzienne....
Niespodziewane darowanie reszty kary pozwoliło mi widzieć ją jeszcze przy życiu...
Niestety!... to ostatnie tchnienie życia już gasło.... ten promyk szczęścia miał być już krótki...
Zuzanna na drugi dzień skończyła na mojem ręku... Byłem od tej chwili sam jeden na świecie z moją małą Dyzią, która nie miała jeszcze dwóch lat skończonych... gdyby nie ta biedna niewinna istota, dawno byłbym ten ciężki marny żywot zakończył... Wracając z pogrzebu Zuzanny z cmentarza na który ją powiozłem na karawanie ubogich, byłbym sobie przywiązał do nóg po ciężkim kamieniu, a bystre wody kanału, przyjęłyby i zachowały moje zwłoki.
Ale Dyzia przykuwała mnie do życia...
Od dwóch lat, Bóg mi świadkiem, żyłem tylko dla niej jednej... Odmawiałem sobie, nie powiem wszystkich przyjemności, (te nie istniały dla mnie), ale wszelkich rozrywek, po długich godzinach pracy!... Czy który z was widział mnie kiedy uśmiechniętym?... Mój smutek ciągły oddalał was odemnie, a ja nie starałem się was zatrzymać, bo samotność lubiłem najlepiej, i ta była mojem przeznaczeniem.
Myślałem że będę mógł tak uczciwie żyć, zasługując na szacunek wszystkich... Sądziłem że będę mógł odpokutować swoją winę przez pracę niezmordowaną, zdanie się na wolę boską... Myślałem wreszcie, że hańba ta nad głową moją wisząca zostanie nieznaną nikomu, i że ta niewiadomość uchroni mnie od waszej wzgardy. Myliłem się... Człowiek, który popełnił tak wielką zbrodnię, powinien wiedzieć o tem, że plama ta pogoni za nim przez całe życie.
Oddalacie się z wstrętem od skazańca, którego obecność między wami byłaby dla was hańbą... Wypędzacie go; rumienicie się ze wstydu, przypominając sobie że jeszcze tego rana ściskaliście jego rękę!... Nie mam do was żalu... To sprawiedliwość.... To kara za moję zbrodnię!
Ciekawiście może dla czego wam opowiadałem tę długą historyę, dlaczego rozwodziłem się dłużej niż potrzeba nad tem co was nic nieobchodzi!... Ale nie dziwię się!.... mój Boże, nie miałem odwagi pozostawić was z myślą że Piotr Landry, wasz towarzysz, był nędznikiem, podłym zbójcą, który zabiwszy niegodnie człowieka, ukradł trupowi pieniądze...
Zabiłem, to prawda!... Ale z jakąż rozkoszą byłbym oddał moje życie, aby uratować moją ofiarę!....
A teraz, towarzysze moi, wy wszyscy, których kochałem nie mówiąc wam o tem, bądźcie zdrowi... Oddalam się od was z rozpaczą w sercu, bo ostatnia nadzieja jaka mnie utrzymywała zerwała się...
Jutro opuszczę Paryż, uprowadzając moją córkę biedną niewinną istotę, skazaną także za zbrodnię, którą popełnił jej ojciec nazajutrz po jej urodzeniu...
Pójdziemy ztąd daleko oboje... pójdziemy bardzo daleko!.. W jakie miejsca?... Ja sam jeszcze nie wiem... Przypadek, traf sam, ten Bóg nieszczęśliwych poprowadzi nas... Żeby chociaż niebo było łaskawsze i żeby fatalność nie prześladowała nas tak strasznie!... Tu przynajmniej — byłem pewny — dziecku memu nie zabraknie chleba... Czy tak będzie i tam?... Niewiem... Niezmordowana praca moich rąk czy wystarczy na nasze potrzeby?...
— Nędza, niedostatek, zmartwienie, zabiły matkę na mojem ręku... Może mi jeszcze przyjdzie zobaczyć dziecko moje opuszczone i umierające tak samo?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przycisnął obie swoje ręce do lewej strony piersi, tak jakby jakieś głębokie rany rozdzierały się w okolicy serca jego!...
— Boże mój — szeptał głosem prawie zagasłym — ludzie byli bez litości... nie bądźże ty bez miłosierdzia!... opiekuj się ojcem i córką!..
Obrócił się do kolegów którzy patrzyli na niego i słuchali z podziwieniem pełnem boleści i współczucia.
— Żegnam was na zawsze... — powiedział. — Ah! jak wielką sprawiliście mi boleść!...
Potem postąpił ku drzwiom...
Kierownik robót, pan Raymond, zrobił poruszenie jakby chciał pobiedz za nim i wstrzymać go, ale od kilku sekund, biednego Piotra utrzymywała na nogach tylko jakaś siła gorączki nerwowej, która naraz opadła. Siły nieszczęśliwego nie pozwoliły mu dokonać jego zamiarów... zachwiał się jak pijany, wyciągnął ręce jakby niemi powietrze chciał chwycić i padł na podłogę wydając głuchy jęk...
Stracił zupełnie przytomność.
— Ah! nieszczęśliwy — wykrzyknął pan Raymond — nieszczęśliwy!...
Robotnicy paryzcy w ogólności są zwykle bardzo wrażliwi jak kobiety lub dzieci. Idą bez zastanowienia tam gdzie ich pierwszy krok prowadzi, i tak samo wracają. Nie chwalimy tego zupełnie; pojęcia ich są często błędne, moralność pozostawia dużo do życzenia, ale prawie zawsze serce mają dobre... O ile cieśle ci okazali się brutalni, a nawet okrutni dla Piotra Landry, przed wysłuchaniem historyi jego zbrodni i jego więzienia, o tyle teraz byli najserdeczniejszymi, czułymi, gotowymi wszystko zrobić, aby zatrzeć wrażenie spowodowane ich pierwotną surowością. Każdy z nich spieszył wynaleść środek najmędrszy i najskuteczniejszy, aby przyprowadzić do przytomności ojca Dyzi...
— W komedyach, które widywałem w Ambigu — zawołał jeden z nich — jak kto fiknie koziołka to go biją w dłonie, i to jest środek nieomylny!
— Bardzo dobrze także trzeźwi się ludzi, pryskając im wodą w twarz — powiedział drugi.
— Najlepszy środek, nalać mu octu w nos — poradził trzeci.
Skutek tych różnych rad, był taki, że każdy chciał zastosować swój środek higieniczny przed drugim, i że Piotr Landry był oblewany naprzemian wodą, zimną i octom, a tymczasem silny jeden cieśla, uklęknąwszy obok niego, bił go mocno w dłonie.
Wszystko to, zresztą nie przyniosło żadnego rezultatu, pomimo złączonych usiłowań, omdlenie nie ustawało.
— Moi przyjaciele — wyszeptał pan Raymond głosem bardzo niespokojnym, to może jest coś groźniejszego niż my przypuszczamy... Obawiam się apopleksyi.
— Co robić?... — spytało kilka głosów.
— Nic gwałtownego, bo to wszystko co robiemy na ślepo może być bardziej szkodliwe niż użyteczne... Tu trzeba koniecznie natychmiast doktora....
— Ja pójdę poszukać którego — krzyknął Gribouille, który nie przestawał płakać rzewnemi łzami, podczas całego opowiadania Piotra Landry.
— Nietrzeba — odpowiedział pan Raymond — ja pójdę sam. Szczególniejszem zrządzeniem losu wiem gdzie mieszka najlepszy doktór w Bercy, i przez to unikniemy straty czasu na poszukiwaniach.
Pan Raymond wyszedł prędko z dużego salonu i słyszano go zbiegającego jaknajśpieszniej ze schodów.
— Biedny Piotr Landry — rzekł jeden z kolegów — wiedziałem, rozumie się że wesołość to nie jego rzecz i widziałem że się nudzi; śmieje się gdy na niego kolej przypada, ale nigdy w życiu nie przypuszczałem żeby był tak bardzo nieszczęśliwym!
— To jest — zaobserwował ten sam cieśla, który się okazał amatorem widowisk teatralnych, a który mówi chętnie o teatrze przy każdej sposobności — ja mówię, że widziałem w teatrze Porto Saint-Martin melodramaty w dwunastu obrazach, w których nieszczęśliwy, który grał główną rolę nie miał ani połowy, ale gdzie!... ani nawet ćwierci tych nieszczęść jakie spotkały Piotra Landry!...
— A jednak w gruncie rzeczy to bardzo szlachetny człowiek...
— Rozumie się, że szlachetny!...
— Że zabił Hieronima Auberta... to prawda!... ale to nieszczęście... Zastanowiwszy się dobrze, każdy uzna, że nie jest wcale zbrodniarzem...
— To właściwie Hieronim Aubert był winien, ponieważ on był przyczyną wszystkiego, zmuszając Piotra Landry do pójścia do szynku i picia wina pomimo jego woli...
— Co do mnie, chociaż siedział dwa lata w więzieniu, ja mu wracam mój szacunek...
— I ja także!...
— I my także wracamy!... I uściśniemy mu rękę, jak prawdziwemu koledze, którego kochamy, i którego szanujemy...
— I poprosiemy go aby z nami pozostał i puścił w niepamięć to co się dziś stało...
— Gdyby mógł nas słyszeć, toby mu najlepiej zrobiło... To zmartwienie jest przyczyną tego wypadku, a to pocieszyłoby go natychmiast... a tem samem i uzdrowiło...
— Kiedy tak, moi koledzy — powiedział wtedy stary podmajstrzy — ja się podejmuję przyprowadzić go do przytomności!... Przyszła mi do głowy myśl, i ręczę za jej skutek...
— Jakże na to poradzisz?
— Zobaczycie...
— Ale to mu nie zaszkodzi?...
— Gdzież tam!... uchowaj Boże!... Podnieście no go tylko za nogi i za ramiona, i posadźcie go tam.... na tem krześle...
Wykonano to natychmiast. Dwóch kolegów podniosło ciało nieruchome Piotra Landry i umieściło je na wskazamem miejscu.
Stary podmajstrzy wziął wtedy butelkę araku ze stołu. Włożył w usta palec Piotrowi Landry, otworzył zaciśnięte zęby, i wlał mu w gardło dobry łyk płynu zawartego w flakonie...
Czyście widzieli kiedy w klinice zjawisko fenomenalne, jakie powstaje za dotknięciem drutu elektrycznego do trupa leżącego na stole?
Arak wywołał na Piotrze Landry skutki nie mniej zadziwiające i nie mniej przestraszające.... Całe ciało jego nagle i gwałtownie wstrząśnięte zostało... Na twarz dotąd bladą wystąpił silny, pąsowy prawie rumieniec... oczy otworzyły się nadmiernie a z piersi wydarł się ryk dziki i zwierzęcy...


VIII.
Zupełne nieszczęście.

Koledzy, którzy się cisnęli w około Piotra Landry, i nachyleni byli nad nim, usunęli się przestraszeni.
Stary podmajstrzy, drapiąc się za uchem, wyszeptał:
— Do diabła!... obawiam się czy nie zrobiłem głupstwa!
Piotr Landry, przez kilka sekund, zdawał się być w ataku tej strasznej choroby nazwanej delirium tremens.
Członki jego trzęsły się, wargi wykrzywiały odsłaniające zaciśnięte zęby; wzrok jego błędny miał jakiś nieokreślony wyraz. Nagle wyraz ten stał się dzikim, powieki zaczerwieniły się, a raczej krwią zaszły, oczy jak u tygrysa dziko zapałały.
Widocznie ohydne upojenie alkoholem, ogarnęło nim całym, i zamieniło go w dzikie zwierzę.
— Co! — krzyczał on głosem gardłowym, którego tony ostre rozrywały uszy. — Co! jeszcze tu nędznicy... Wydaliście wyrok śmierci na mnie i zabiliście moje dziecko!... Dobrze, wściekły pies zdechnie, ale nie bez zemsty!... Pogryzie was konając!... skazany podnosi się!... biada katom!...
W tejże chwili, Piotr Landry zerwał się i rzucił naprzód przed siebie. Cieśle, zrozumieli dobrze iż to będzie ostrożnie a nie tchórzliwie, usunąć się od napaści nieszczęśliwego, którym rządziła najszaleńsza i najstraszniejsza ze wszystkich wściekłości, uciekli przed nim, a Landry gonił za niemi wydając dzikie krzyki, nie mające w sobie nic ludzkiego... Otworzyło się kilkoro drzwi do gabinetów od dużego salonu. Nieszczęśliwy stary podmajstrzy był mniej żwawy a buty jego podkute dużemi gwoździami ślizgały się po woskowanej posadce.
Piotr Landry schwytał go, porwał za gardło, rzucił na ziemię z najwyższą passyą, oparł mu kolano na piersi i zaczął dusić, śmiejąc się strasznym śmiechom.
— Ratunku!... — ryczał podmajstrzy — ratunku!... on mnie zabije.
Potem głos mu zagasł. Rzężał już tylko...
Wrzask ten doszedł uszów cieśli, którzy uwiadomieni o śmiertelnem niebezpieczeństwie jakie groziło jednemu z nich, poopuszczali tymczasowe swoje kryjówki i pospieszyli na ratunek podmajstrzemu.
Piotr Landry, w szale swoim, wziąwszy ich za nieprzyjaciół zapamiętałych, złączonych, przeciw sobie, puścił starca już prawie bezprzytomnego, podniósł się i stanął naprzeciw nadchodzących...
Wtedy rozpoczęła się straszna walka pomiędzy tym nieszczęśliwym a temi ludźmi usiłującymi sparaliżować wszystkie jego poruszenia, chcącemi obezwładnić go nie czyniąc mu żadnej krzywdy....
Kilkakrotnie już go ująć zdołali. I kilkakrotnie wyrwał im się z rąk, jednakże siły jego wyczerpały się i byłby już padł, gdyby nie wypadek, który o tej nierównej walce zaprowadził go do stołu jeszcze w zupełności nakrytego.
Porwał nóż zo stołu, i wrzeszcząc tryumfalnie, rozpoczął atak z nową gwałtownością, uderzając na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, ale na szczęście, uderzając na oślep....
Jednakże krew już płynęła, i z pewnością nie jedna ofiara byłaby padła, uderzona śmiertelnie, gdyby przywołani żołnierze z sąsiedniego odwachu, przez właściciela domu nie przybyli na pomoc. Wkroczyli oni do dużego salonu, otoczyli Piotra Landry kołem, zwracając ku jego piersiom bagnety....
W tymże samym czasie, jeden z cieślów narażając się sam, aby tylko niepozwolić nieszczęśliwemu rzucić się na ostrze, ujął go z tyłu, zdołał wyrwać mu nóż, i powalił go na ziemię...
Od tej chwili nie było niebezpieczeństwa. Rozbrojony Piotr Landry przestał być groźnym.
Związano mu ręce i nogi serwetami, a w chwili gdy on chciał się z tych pęt wydobyć, wszedł pan Raymond do resteuracyi prowadząc z sobą doktora.
Naczelny kierownik robót, od dzisiejszego rana powziął dla Piotra Landry żywą sympatyę, o tyle żywszą o ile poznał głębokie cierpienia tegoż. Jego osłupienie i zmartwienie było nie do opisania, gdy się dowiedział co zaszło. Przewidział odrazu następstwa tego strasznego wypadku. Ale nie mógł nic zaradzić, ani przeciw faktom dokonanym, ani też przeciw ich skutkom.
Zbrodnia była wyraźna!... niczego nie brakło: kłótnia i bójka, rany groźne, rozlew krwi.... Kilku cieślów miało twarze i ręce poranione i zakrwawione; stary podmajstrzy, prawie uduszony, był w stanie budzącym silne obawy.
Komisarz policy i spisał protokół obwiniający Piotra Landry, i ten ostatni został odprowadzony, czyli raczej odniesiony do więzienia tymczasowego, gdyż nie przestawał rzucać się, a przystęp szaleństwa był straszniejszy niż kiedykolwiokbądź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proste streszczenie faktów, które nastąpiły bezpośrednio, po tym fatalnym wieczorze wystarczy czytelnikom.
Zaraz następnego dnia, pan Raymond w towarzystwie przedsiębiorcy, w imieniu którego prowadził wszystkie roboty, a którego objaśnił o wszystkiem co się stało, a co nam jest już wiadome, udał się do pałacu sprawiedliwości, postarali się oni o rozmowę z sędzią, w którego ręku była sprawa Piotra Landry.
Przedsiębiorca był człowiek bogaty, powszechnie szanowany, dobrze widziany, używający wybornej opinii i wielkiego uznania w świecie finansowym.
Słowo jego miało wielkie znaczenie, zaświadczenia jego nie były z tych, które się odrzuca. Sędzia śledczy obiecał dla obwinionego wszystkie łagodzące okoliczności, któreby się nie sprzeciwiały przepisom prawa, i rzeczywiście na drugi dzień, po pierwszem badaniu, przystał na wypuszczenie go na wolność za kaucyą... Kaucya ta była złożoną przez przedsiębiorcę.
Piotr Landry wrócił do siebie w najokropniejszej rozpaczy. Nie łudził się wcale co do swego położenia... Rozumiał to dobrze, że chociażby jaknajłagodniej chciano obejść się z nim, straszna okoliczność recydywy, niewątpliwie ściągnie na jego głowę ciężką karę.
— No — mówił sobie — teraz jestem zgubiony!... z pewnością zgubiony tym razem!... Od tej pory żadna rehabilitacya jest niemożliwa dla recydywisty, dla stałego lokatora więzienia centralnego!...
— Oh! moja Dyonizo, moja córko ukochana, co z tobą się stanie, przy ojcu nędzniku i zbrodniarzu, ojcu jakim jest twój?... Dla czego Bóg nie ulitował się nad tobą?... Dla czego nie umarłaś?... raczej przychodząc na ten świat.
Jednakże Piotr Landry żywił w głębi serca niepewną słabą nadzieję...
Liczył na wdowę Giraud.
— Może — szeptał — zacna kobieta będzie szczęśliwszą niż przypuszczała. Najtwardsze serca miękną czasem... Bogaty krewny przyjdzie jej niezawodnie z pomocą... Ona tak bardzo na to zasługuje!... a wtedy może, kochając serdecznie Dyzię, i będąc sama najlepszą, najpoczciwszą na świecie, może się zgodzi zatrzymać kochane dziecię, wiedząc nawet, że przez kilka lat nie będę mógł płacić za nią...
Gwałtowne, gorączkowe pragnienie, dowiedzenia się jaknajprędzej tego, czego się obawiał, i tego czego mógł się spodziewać, nie dozwoliło cieśli tracić ani godziny.
Pobiegł natychmiast na Belleville....
Serce jego biło gwałtownie w piersi w chwili gdy otwierał drzwi znanego nam domku.
Jak zwykle, Dyzia rzuciła się w jego objęcia, obsypując pocałunkami, ale zaledwie był w stanie oddać pieszczoty swojej małej córeczce, cała jego uwaga była zaabsorbowana zakłopotaną twarzą i niezwyczajnym smutkiem wdowy Giraud.
Przez te dwa dni, dobra kobieta postarzała się o kilka lat, tak była bladą, a oczy jej zaczerwienione, mocno zapadły. Nie miała okularów, a Piotr Landry spostrzegł płynące łzy po jej zwykle rumianej twarzy.
— A cóż, moja dobra pani Giraud — spytał się głosem zaniepokojonym — jakież wiadomości?...
Wdowa opuściła głowę i odpowiedziała:
— Bardzo złe.
— Krewny pani z prowincyi?...
— Napisał do mnie bardzo przykry list... Powiada w tym liście, że kiedy się doszło do mojego wieku nie umiejąc poprowadzić swoich interesów, to się ich nie nauczy nigdy, i dodał, że byłoby to bezwstydem, zjadłszy swoje fundusze, chcieć jeszcze zjeść i drugich.
— A zatem nie przysyła pani nic!
— Przysłać mi coś, on!.... stary skąpiec!... Nawet nie ofrankował swego listu!...
Piotr Landry ciągnął dalej:
— A pani wierzyciele?...
— Nie przestają mnie dręczyć wezwaniami dopłatami i pozwami, nie chcą słyszeć o niczem... Wreszcie ja im nie obiecuję nic!... wiedząc dobrze, że nie będę mogła dotrzymać tego co przyobiecam... Był u mnie dziś rano pełnomocnik dostawcy paszy...
— Cóż pani powiedział?
— Powiedział mi, że moje bankructwo będzie ogłoszone pojutrze, jeżeli jego klientowi nie zapłacę w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— I cóż pani zrobi?
— Nic, ponieważ nie mam czem zapłacić...
— Ale, upadłość to zupełna ruina!
— To daleko więcej jak ruina, bo to więzienie...
— I nie módz pani przyjść z pomocą!.. Ach! gdybym był bogaty!.. — szeptał Piotr Landry zżymając się z niecierpliwości.
— Wyprowadzili byście mnie z nieszczęścia, mój poczciwy Piotrze, to pewna, i ja wcale nie wątpię o tem... — odpowiedziała wdowa — ale cóż chcecie, ci co mają dobre serce nie mają pieniędzy, a ci co mają pieniądze nie mają serca... Może to nie jest ogólna zasada, ale to aż nadto często spotyka się na tym bożym świecie...
Po chwili milczenia pani Giraud spytała:
— Czy pomyślałeś panie Piotrze co zrobisz z naszą ukochaną Dyzią, z którą konieczność mnie rozłącza?..
— Niestety!.. — odpowiedział cieśla, — nie myślałem nic... miałem jeszcze nadzieję... bezustannie ją miałem..
— Widzisz teraz, mój przyjacielu, że na nieszczęście nic już na mnie rachować nie możesz. Pomyślcie i postanówcie coś!...
— Och! mój Boże, co ja mogę zrobić?.. Gdzie umieścić to dziecko, które nie ma już matki?.. Kto się nią zaopiekuje z czułością?.. kto je tak kochać będzie jak pani?...
— Z pewnością nikt... — odpowiedziała wdowa, ocierając łzy — ależ przecie może się jeszcze znajdzie jaka dobra dusza... ale gdzie tu jej szukać!?..
— Wynaleść taką!.. to łatwo powiedzieć!.. Nawet nie wiem gdzie jej szukać?....
— Ach! przyznaję, że położenie wasze jest bardzo przykre i trudne... ale tak samo jak ty nie możesz nic dla mnie, ja nie mogę nic dla ciebie zrobić... Zatrzymam Dyonizę do dnia, którego będę mieć sama schronienie, dopóki się nie otworzą przedemną drzwi więzienia za długi. Tego dnia dopiero oddam ci ją...
Piotr Landry opuścił dom w Belleville bardziej smutny, więcej z irytowany niż przed przybyciem...
Rozwiała się jego ostatnia nadzieja!...
Nie chciał mówić wdowie Giraud o nowem strasznom nieszczęściu, które go przygniatało...
Na co by się przydało to bolesne zwierzenie?...
Biedna kobieta miała dosyć własnej niedoli!...


IX.
d.

Izba oskarżeń przy sądzie przysięgłych, uznając Piotra Landry winnym zadania uderzeń i ran, które spowodowały niemożność pracy przez trzy tygodnie, odesłała sprawę przed szóstą izbę policyi poprawczej.
Wnioski prokuratora w zasadzie bardzo logiczne, potępiły nieszczęśliwego cieślę.
— Panowie sędziowie! kończył swą mowę prokurator. Zapewne przy tej okazyi wystąpi tu obrona z tezą niewłasnowolnego pijaństwa... Powie wam, że Piotr Landry, w chwili gdy bił i zadawał ciężkie rany uczciwym kolegom cieślom tak jak i on, był bezprzytomny; nie posiadał świadomości swoich czynów, iż upił się pomimo woli i niewiedząc o tem... Może nawet ten system obrony poprą przychylne świadectwa, którym nawet nie chcę czynić zarzutów gdyż wiem, że pobudki ich są szlachetne...
Dla mnie odpowiedź będzie łatwa, mogę ją dać już w tej chwili... Przeszłość Piotra Landry mówić będzie za mnie...
Człowiek, którego widzicie przed sobą, przed czterema laty zasiadał na ławie oskarżonych...
Spełnił zabójstwo. W uniesieniu, w przystępie szalu, zabił podle młodego człowieka bezbronnego i ufność w nim pokładającego, któremu ściskał ręce i którego nazywał swoim przyjacielem...
Opłakana przyjaźń!... Pocałunki Judasza!...
Wtedy tak jak dziś, chciano dowieść absolutnej niewinności, stawiano zasadę nieodpowiedzialności za czyny popełnione w stanie niepoczytalnym... Ta zgubna teorya prawie zupełny wtenczas odniosła tryumf!... Zbójca został skazany tylko na lat dwa więzienia....
A teraz zobaczmy następstwa tej pobłażliwości i tej lekkiej kary!... Oto Piotr Landry stoi znów przed wami!... Popełnił znów zbrodnię, tak słabo kiedyś odpokutowaną, i z pewnością dziś jeszcze na tej samej opierając się zasadzie, spodziewa się uniewinnienia, a przynajmniej znów tak śmiesznej kary...
Zapewniam was panowie, iż zaraz usłyszycie, drugą edycyę tej obrony jaka się pod temi sklepieniami rozlegała przed czteroma laty... ale jestem pewny, że panowie nie będziecie pobłażliwi dla zbrodni, i nie ochronicie jej puklerzem bezkarności!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Adwokat Piotra Landry, usłyszawszy mowę prokuratora, spuścił głowę i pomyślał sobie:
— Nie ma co robić!... moje zadanie skończone!... sprawa przegrana...
W istocie, prokurator królewski, z nadzwyczajną zręcznością, naprzód usunął wszystkie środki obrony i zniszczył przychylne usposobienie, jakie mogła przynieść sędziom opinia wezwanych świadków.
Sprawa jednak była bronioną, a nawet w sposób bardzo świetny; świadkowie jeden po drugim zeznawali, że w ich sumieniu i przekonaniu, Piotr Landry był zupełnie niewinnym, ponieważ nieostrożność starego podmajstrzego wszystko złe spowodowała....
Nic to jednak nie pomogło...
Prokurator królewski, w krótkich słowach, skończył zwycięzko to co tak świetnie rozpoczął, i karygodność podsądnego stała się jasną jak słońce.
Sąd skazał Piotra Landry na pięć lat więzienia, z oddaniem na następne lat pięć pod ścisły nadzór policyi.
Po wysłuchaniu wyroku, nieszczęśliwy padł przybity na ławę podsądnych.
— Dziesięć lat! — szeptał kryjąc w ręku twarz z siłą — to całe życie!...
Obrońca jego pochylił się ku niemu.
— Odwagi, mój przyjacielu — szepnął mu do ucha — pozostaje ci jeszcze możność apelowania...
Cieśla podniósł głowę i zapytał:
— Czy w apelacyi mogę spodziewać się uniewinnienia?...
— Zapewne, wszystko jest możliwe...
— Sądzisz pan, że uwolnienie jest prawdopodobne?..
— Czy istotną prawdę chcesz wiedzieć?...
— Tak...
— A więc nie!... nie spodziewam się zupełnego uwolnienia... ale myślę, że sąd może obniżyć karę o jeden lub dwa stopnie...
— Czy to zrobi?...
— Za to nie ręczę...
— A więc, na cóż się to zdało?...
— Przypuszczając nawet, że dojdziemy tylko do konfirmacyi wyroku sądu, appelacya ma dla ciebie zawsze swoję dobrę stronę...
— Jaką?
— Tę, aby ci dać więcej czasu dla urządzenia się przed uwięzieniem.
Piotr Landry wzruszył głową.
— Na co to? — powtarzał on. — Czy to się nazywa być wolnym, widzieć przed sobą otwarte drzwi więzienia, które cię czeka?... lepiej skończyć natychmiast...
— Jesteś panem swej woli, mój przyjacielu, zastanowisz się i dasz mi znać...

∗             ∗
W trzy dni po wyroku, Piotr Landry idąc uściskać Dyzię, do wdowy Giraud, zobaczył wielki żółty afisz przybity na drzwiach ogrodu, należącego do domku w Belleville.

Ten afisz żółty wstrząsnął nim... Wiedział co oznacza, ale nie miał odwagi go czytać.
Pierwsze wyrazy wdowy były następujące:
— Mój poczciwy Piotrze, to już jutro... Zaraz zrana przyjdzie komornik i woźni, wreszcie cała klika. Sprzedadzą meble, krowy, kozy, kury, króliki i zawiozą mnie fiakrem do Clichy, gdzie jak powiadają, jest osobny oddział dla płci pięknej... Nie trzeba aby nasza ukochana dziecina była obecną przy tej obrzydliwej operacyi, toby ją mogło zmartwić... zabierzesz ją ze sobą dziś wieczorem...
Piotr Landry nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął głową na znak zgody, i w kilka godzin później, ponury, milczący, z sercem zbolałem i pełnemi oczyma łez, oddalał się od Belleville, trzymając za rękę małą Dyzię, która płakała rzewnemi łzami, bo zmartwienie spowodowane rozłączeniem z wdową Giraud, nie dało jej myśleć o radości towarzyszenia ojcu, którego kochała z całą czułością, jaka w serduszku dziecka, w jej wieku, znaleść się może.
W głębokim smutku upłynął tydzień dla ojca i córki.
Piotr Landry, nie mogąc się zdecydować na powtórny sąd publiczny, i na to, aby usłyszeć powtórnie grzmiące i groźne słowa prokuratora królewskiego, pozwolił upłynąć terminowi appelacyi...
Zbliżała się chwila, w której albo dobrowolnie miał się stawić do więzienia, albo też być doń odprowadzonym przez agentów bezpieczeństwa publicznego.
Od okropnego wieczoru w restauracji „pod kasztanami“ w Bercy, nie pracował już wcale. Skromna sumka jego oszczędności wyczerpała się; był bez grosza, chociaż pan Raymond, wynagrodzony przez przedsiębiorcę, odmówił przyjęcia piędziesięciu franków pożyczonych na zaspokojenie nikczemnego Ravenouilleta. Piotr Landry przyjął z poddaniem to co go czekało, a jednak od tej chwili życie jego było złamane już zupełnie i bez nadziei. Do szaleństwa doprowadzało go tylko to, gdy pomyślał o Dyzi, o jej przyszłości... A myślał o tem ciągle, dniem i nocą...
— Co się stanie z Dyonizą?...
Cieśla bezprzestannie zadawał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi.
Był bez rodziny, bez pieniędzy, bez przyjaciół; — gdzieżby w takich okolicznościach, mógł znaleźć anielską duszę, któraby się podjęła wychowania biednej małej dzieciny, a przyjmując zobowiązanie, chciała jej dać pożywienie ciała i duszy, i otoczyć ją tą czułością macierzyńską, tyle potrzebną dziecku ile chleb i słońce?
Zapewne, był ostatni ratunek, i cieśla wiedział o nim dobrze.
W Paryżu, istnieje znaczna liczba zakładów dobroczynnych, tak szeroko praktykujących miłosierdzie... Dyzia mogłaby naprzykład być pomieszczoną, w znanym domu — „Dzieci zaniedbanych“, ale tego środka Piotr Landry nie uznawał. Człowiek pochodzący z ludu, miał wszystkie przesądy tegoż ludu. Zakłady o których mówiemy wzbudzały w nim ten wstręt, jakim klasa robotnicza przejęta jest do szpitali... Zdawało mu się, że jak tylko jego córka, przestąpi próg jednego z tych schronień, będzie w jednej chwili straconą dla niego...
To jeszcze nie wszystko: domy przytułku, zakłady dobroczynne, których chwalić niepotrzeba, a których dosyć nachwalić się niepodobna, wyrabiają w wychowańcach swoich przekonania, iż z czasem trzeba będzie iść do służby aby zarobić na życie, i w tym kierunku ich kształcą. Tymczasem lud paryski lubi pracę, ale nie cierpi służby, i Piotrowi Landry krew się burzyła na myśl, że jego córka mogłaby być sługą kiedyś.

∗             ∗

Prosiemy naszych czytelników, aby jeszcze raz towarzyszyli nam do izdebki, którą już znamy.
Była ósma godzina wieczorem. Świeca, w połowie już spalona umieszczona w szyjce butelki, oświetlała słabo straszną nędzę.
Cieśla siedząc na jednym stołku, jaki był w izdebce, obok małej kołyski w której leżała Dyzia, patrzył na jej sen głęboki i spokojny.
W przeciągu tych ośmiu dni dziecko zmieniło się bardzo. Chorobliwa bladość pokrywała jej zbiedzoną twarzyczkę, a na każdym policzku pokazywały się czerwone plamy, groźne bardzo gdyż zwiastowały one początek rozzwijającej się choroby piersiowej.
Wyraz twarzy Piotra Landry był ponury i zrozpaczony zarazem; nadludzkie cierpienie widniało w jego oczach suchych i nieruchomych, w których błyszczał ciągły ogień gorączki.
— Za dwa dni muszę ją opuścić! — mówił sobie nieszczęśliwy ojciec. — Za dwa dni zamki więzienia odłączą mnie od świata, a Dyoniza zostanie sama, opuszczona, zgubiona!...
Czyby nie było lepiej, sto razy lepiej, dla niej i dla mnie, wziąść ją na ręce zanieść nad brzegi Sekwany i rzucić się wraz z nią w jej zimne nurty?...
Od wczoraj, po raz trzeci, cieśla stawiał sobie to straszne pytanie, i niepodobna było twierdzić, że ostatecznie nie zdecyduje się na to, gdy wtem jakiś niespodziewany, i nagły hałas wstrząsnął nim całym...
Jakaś ręka pewna i śmiała zapukała do drzwi izdebki.
— Kto to może być? — pomyślał Piotr Landry. A ponieważ klucz znajdował się wewnątrz, poszedł do drzwi, otworzył je sam i znalazł się w obec jakiegoś nieznajomego.
Przybyły był mężczyzna wysoki, barczysty, ubrany z elegancyą pełną prostoty. Twarz jego starannie wygolona, prócz wąsów długich, czarnych jak heban, była w górnej części bronzowego prawie koloru, co się często zdarza u ludzi zamieszkujących kraje gorące. Podbródek i dolna część policzków były białe, jak zwykle po świeżem ogoleniu.
Przybyły miał włosy czarne, przystrzyżone jak szczotka, oczy blado niebieskie, prawie szare, i niezawodnie należeć musiał do wyższej klasy społeczeństwa.


X.
Posłaniec Opatrzności.

W izbie było prawie zupełnie ciemno. Piotr Landry myślał z początku, że ma przed sobą agenta policyjnego, mającego rozkaz aresztowania go, i zadrżał cały, lecz spojrzawszy nań powtórnie, przekonał się odrazu, że się pomylił.
Agent policyjny nie miałby ani tej dobrej miny, ani obejścia się tak eleganckiego, a mianowicie tej grzeczności jaką okazywał nieznajomy, który ukłoniwszy się, zatrzymał kapelusz w ręku.
— Nie wiem czy się nie mylę — powiedział nieznajomy — i myślę, że pan będzie tyle łaskaw, objaśnić mnie w tym względzie.
— Jestem na pańskie rozkazy — wyszeptał ojciec, Dyonizy.
— Szukam w tym domu kogoś... a ten ktoś nazywa się Piotr Landry.
— To ja panie jestem Piotr Landry...
— Jeżeli tak jest, to proszę pozwól mi pan wejść do siebie, i zechciej mi powiedzieć, czy możesz pomówić zemną natychmiast?...
— I owszem, przyjdzie mi to łatwo...
— Ta rozmowa może być długa...
— Mam czas, nie mam nic do roboty...
Po śpiesznem wymienieniu tych przedwstępnych frazesów, cieśla zdziwiony i zaintrygowany nad wyraz, usunął się dla przepuszczenia gościa i wskazując ręką jedyne krzesło jakie się w izbie znajdowało, dodał:
— Bądź pan łaskaw usiąść...
— A pan? — spytał nieznajomy.
— O! ja postoję sobie!...
— Tego nie zniosę...
— No to usiądę na łóżku!
— Niechże i tak będzie!...
Nieznajomy usiadł, i przez dwie lub trzy sekundy zachował milczenie... Szukał zapewne najodpowiedniejszego sposobu zawiązania rozmowy, a to nie przychodziło mu jakoś łatwo...
— Panie Landry — rzekł nakoniec — krok jaki w tej chwili robię, dziwi pana, rozumiem to dobrze... Zdziwisz się pan jeszcze więcej zaraz; ale zanim przystąpię do przedmiotu bardzo drażliwego, powinienem dać panu najprzód słowo honoru, że do kroku tego popchnęła mnie żywa i głęboka sympatya jaką mam dla pana...
— Budzę w panu sympatyę... ja!?... — zawołał Piotr Landry.
— Współczucie żywe i głębokie... powtarzam panu...
— Któż pana do mnie przysyła?...
— Przypuśćmy, jeżeli pan chcesz, że przysyła mnie... Opatrzność... nie zaprzeczysz pan przecież, iż ona opiekuje sie ludźmi...
— Zapewne, że nie przeczę!... chociaż do dziś dnia i do tej godziny, mało mi dawała dowodów swej nademną opieki...
— Wszystko mieć musi swój początek, a moja wizyta będzie tego dowodem. Położenie pana wzrusza mnie do najwyższego stopnia... Piotr Landry przerwał mówiącemu.
— Pozwolisz pan zadać sobie jedno pytanie?...
— I owszem, ile się tylko panu podoba... pośpieszę z odpowiedzią...
— Zkąd mnie pan zna, i zkąd pan wiesz o mojem położeniu...
— To bardzo proste, byłem obecny na posiedzeniu sądu policyi poprawczej dnia 7 grudnia.
— Dzień w którym mnie sądzono! — wyjąkał cieśla i zbladł jeszcze więcej. — A zatem panie — dodał głośno — patrzeć na mnie musisz jak na nędznika!... i gardzisz mną zapewne!...
— Ja pana mam za człowieka bardzo nieszczęśliwego, oto wszystko!... Fizyognomia pańska uderzyła mnie, wydała mi się ona w najwyższym stopniu sympatyczną, i wzruszony byłem głęboko wyrazem rozpaczy i rezygnacyi jaki się w niej malował, postarałem się o informacye o panu, a z tych wypadło, że nie byłeś przestępcą ale ofiarą fatalizmu. Daleki jestem od gardzenia panem; ja cię szanuję, a na dowód tego, podaję ci rękę, i proszę, pozwól mi uścisnąć swoją dłoń...
W piersiach cieśli, serce zabiło silniej; łzy mimowoli rzuciły mu się do oczu, i uścisnął gorąco rękę, którą mu gość podał.
Ten ostatni mówił dalej:
— Jeżeli się nie mylę, nie apelowałeś pan w swojej sprawie?
— Nie mylisz się pan, termin upłynął, i za dwa dni będę już więźniem...
— Prawo jest stanowcze. Przed niem trzeba ugiąć głowę, a w tych okolicznościach podanie się do łaski byłoby bezużyteczne... nie pozostaje panu jak tylko odważnie cierpieć, a wysokie wpływy zdołają karę ukrucić, bądź pan pewny tego... W tem jednak położeniu smutnem, w jakim pan jesteś w tej chwili, może jest jaki sposób przynieść panu ulgę...
— Przynieść mi ulgę — jąkał Piotr Landry — i jakąż by... mój Boże?... jaką?...
— Pan masz córkę?...
— Tak panie...
— Mniej więcej czteroletnią, prawda?...
— Cztery lata i dwa miesiące, panie...
— Kochasz ją pan?...
— Czy ją kocham?... oh! więcej niż życie!... tysiąc razy więcej niż życie...
— Gdzie jest ta droga mała istota?...
— Tutaj...
Gość wziął świecę, która słabem swem światłem rozproszyć nie była w stanie ciemności izdebki, przybliżył się do kołyski i nachylił nad śpiącą Dyonizą.
— Co za śliczne dziecko!... — rzekł po chwili.
Promień dumy ojcowskiej rozjaśnił czoło Piotra Landry, który odpowiedział:
— Podobna jest do matki... Jej matka była piękna jak anioł...
— Ale jakaż ona wątła!.... — mówił nieznajomy — i jak blada jest jej śliczna buzia!.... Te sine podkrążenia pod oczami niepokoją mnie, i te czerwono plamy na policzkach, zdają mi się źle wróżyć...
Twarz cieśli zaniepokoiła się okropnie: wyciągnął złożone ręce do gościa, i wyjąkał błagalnie:
— Oh! nie mów mi pan tego!.. w imię nieba nie mów mi tego!.. Silę się na to aby nie widzieć tych groźnych symptomatów o których pan mówisz!.. Przestrach jaki one we mnie obudzają, z całych sił odpycham od siebie!.. Pomyśl pan, że na tym świecie prócz mojego dziecka nie mam nikogo, i opuszczam je za dwa dni!... Gdybym nie miał jej zastać więcej!... Gdyby umarła podczas mojego oddalenia!.. Oh! mój Boże!... mój Boże.... gdybym jej nie miał zobaczyć nigdy!...
I Piotr Landry ukrywszy twarz w drżących dłoniach, nie mógł wstrzymać się od głośnych łkań i płaczu... Ciężkie łzy z głębi serca płynące dusiły nieszczęśliwego.
— Dla czego tak rozpaczasz, mój przyjacielu, bo pewnie pozwolisz mi tak się nazywać? — spytał się gość — powiedziałem że dziecko jest wątłe, i że charakterystyczne oznaki, znamionują słabą budowę, ale nie powiedziałem nic więcej... Niegdyś zajmowałem się medycyną, mam pewne doświadczenie, i zapewniam cię, że to złe nie jest bez lekarstwa... Dziecko żyć może!...
— Czy pan tak rzeczywiście myślisz? — zawołał ucieszony Piotr Landry.
— Przysięgam ci, że nietylko w to wierzę, ale nawet mam pewność...
— Ah! panie, bądź błogosławiony za to dobre słowo!. — Tylko — kończył nieznajomy — trzeba mieć nad nią opiekę, dużo starań...
— Ha! otóż to!... — jąkał cieśla gorzko rozczarowany — opieka... Starania!... dużo starania!... a któż ją niemi otoczy mój Boże?...
— Co się stanie z tą ukochaną małą podczas twego długiego oddalenia?... — wyrzekł nieznajomy — komu mianowicie myślisz ją powierzyć?...
— Ah! panie, pytanie jakie mi zadajesz, sam sobie dwadzieścia razy stawiałem, i nie mogłem na nie znaleść odpowiedzi!... Nie mam nikogo... nie znam nikogo... nie wiem co się stanie z dzieckiem?... Nieznajomy zrobił gest gwałtowny...
— Czy myślisz ją zostawić opiece miłosierdzia publicznego?... — spytał tonem wymówki.
— Ja nic nie myślę... nic nie przewiduję... Nie jestem zdolny do myślenia.. Mój upadek moralny jest tak wielki, jestem pogrążony w takiej rozpaczy, że w chwili której pukałeś pan do moich drzwi, byłem gotów spełnić, podwójną zbrodnię...
— Zbrodnię!.. pan!... i jaką, wielki Boże?...
— Jaką zbrodnię pan pytasz!... Oto chciałem się rzucić w nurty rzeki razem z moją córką, aby raz skończyć i oszczędzić biednemu dziecku nędzy, wstydu i cierpień tego życia nikczemnego!...
— Nieszczęśliwy!... stałbyś się zabójcą własnego dziecka!...
Piotr Landry zadrżał.
— Ah! — jąkał — może w ostatniej chwili zabrakło by mi odwagi...
— Czy zapomniałeś zupełnie o Opatrzności?...
— Niestety!... nie spodziewałem się nic od niej...
— Widzisz teraz żeś był w błędzie.
— Jakto panie?...

— Bezwątpienia, gdyż oto ja przyszedłem, przysłany przez Opatrzność, i chcę ją zastąpić w obec ciebie...

XI.
Poświęcenie.

Piotr Landry nie odpowiedział nic.
Tyle już cierpiał — tyle w sercu miał krwawych ran, iż nie śmiał zbyt pośpiesznie żywić w duszy nadziei z obawy doznania nowego zawodu...
Serce mu biło gwałtownie; utkwił pytający wzrok w nieznajomym i ani na chwilę nie spuszczając go z oka czekał, milcząc.
Gość wyrzekł:
— Słuchaj mnie dobrze, Piotrze Landry, i rozważ starannie moje słowa, bo każde z nich zasługuje, aby było wzięte pod ścisły rozbiór. Jestem bogaty... bardzo bogaty... Moje stanowisko jest znaczne, używam ogólnego szacunku, i mam prawo być z niego dumnym, bo ten szacunek umiałem sobie zdobyć pracą i uczciwością...
Jestem wdowcem... miałem dziecię... śliczne dziecię w wieku twojego i podobne do twojego... Teraz niedawno straciłem je... serce moje jest rozdarte... pustka panuje w koło mnie, a ogromny majątek jaki posiadam nie jest w stanie zapełnić tej strasznej próżni...
Dziś, niebo zsyła mi sposobność, przynajmniej w części odnalezienia jedynej możliwej rozkoszy życia, przy spełnieniu zarazem dobrego czynu, przychodząc w pomoc prawdziwemu nieszczęściu... Dziękuję niebu i chwytam sposobność tę pośpiesznie i z wdzięcznością....
Piotrze Landry, gdybym ci powiedział: Daj mi twoją córkę... ona mi zastąpi stracono dziecię; kochać ją będę jakby własna moja krew w niej płynęła... Będzie rosła i rozwijała się w dostatkach... będzie żyła szczęśliwa, otoczona wszystkiemi przyjemnościami, które daje zbytek i bogactwo... Zabezpieczę jej przyszłość, znajdę jej męża skoro wiek dojrzałości przyjdzie dla niej, i nakoniec pozostawię jej po sobie cały majątek... Gdybym ci to powiedział, Piotrze Landry, cobyś mi odpowiedział?...
Cieśla ze wzruszenia był cały drżący. Oczy jego nadmiernie się otworzyły, wyraz głębokiej radości, pomięszany z powątpiewaniem, malował się na jego twarzy; widocznem było, że trudno pojmował to co dopiero usłyszał, bał się, aby to nie był piękny sen, który po przebudzeniu miał wrócić go smutnej rzeczywistości...
— Co to znaczy? — spytał po chwili nieznajomy — dla czego nic nie mówisz!... Co znaczy to milczenie? Czyżbyś nie znajdował w sercu żadnej odpowiedzi, dla tego co ci to powiedział?...
— Ah! panie — jąkał cieśla — gdzież znaleść słowa na wyrażenie całej myśli mojej!.... Padłbym do nóg wspaniałomyślnemu człowiekowi, któryby w ten sposób do mnie przemówił... ucałowałbym jego ręce... oddałbym za niego moją krew aż do ostatniej kropelki, bo on zrobiłby daleko więcej niż gdyby mi uratował życie, wolność, honor... on uratowałby moją córkę...
— A zatem przyjąłbyś tę propozycyę. Powierzyłbyś mu swoje dziecię!?...
— Zaiste, trzeba być szalonym aby odepchnąć podobną ofiarę....
— A więc, tę propozycyę ja ci robię...
— Jakto panie?... Pan!?....
— Ja sam... i dla tego właśnie przyszedłem rozmówić się z tobą....
— Pan chcesz zaopiekować się Dyonizą?...
— Jestem gotów przyjąć ją za swoją, otoczyć ją staraniami, któreby ją wzmocniły i wróciły dziecku siły i zdrowie... Jestem gotów uczynić ją szczęśliwą i bogatą!...
— Szczęśliwa i bogata! moja córka!... moja Dyoniza!... — jąkał Piotr Landry nie mogąc nic więcej wymówić z radości i wdzięczności.
— Ah! ci którzy powątpiewają o dobroci Boga są bardzo grzeszni!... Bóg jest wielki! Bóg jest dobry!... Ci którzy bluźnią przeciw Opatrzności są szaleńcy bezrozumni!...
Opatrzność jest, istnieje, ukazała się moim oczom! ona mnie wyciąga z głębokiej przepaści! ona robi z takiego nędznika jak ja człowieka najszczęśliwszego z ludzi, ponieważ chce dać szczęście mojemu dziecku!
Gość nie przerywał zupełnie Piotrowi Landry. Dał mu czas na wylanie uczuć wdzięczności, które przepełniały jego duszę.
— Uspokój się mój przyjacielu... — powiedział potem biednemu ojcu biorąc go czule za rękę — nasza rozmowa jeszcze nieskończona... jeszcze musiemy się porozumieć w niektórych punktach...
— Ah! panie — krzyknął cieśla — czyż mogę od tej chwili, mieć inną wolę prócz pańskiej?... czy nie należę do pana?... zupełnie do pana?...
— To też, ja mam nadzieję, że się ułożemy łatwo... mogę nawet powiedzieć, że jestem tego pewny, ponieważ prawdziwie kochasz twe dziecię... kochasz ją dla niej, a nie dla siebie....
Piotr Landry, nie zdawał sobie wyraźnego rachunku z znaczenia wymówionych słów, ale czuł, że jakieś zimno jakby lodu bryła, padło na jego serce... Uczucie nieokreślonego niepokoju opanowało go, tłumiąc radość dopiero co doznaną.
— Dla niej a nie dla siebie — powtarzał — co to znaczy, panie?
— To znaczy, że twoja miłość ojcowska nie cofnie się przed żadnem poświęceniem, dla zapewnienia przyszłości dziecku...
— Więc poświęcenia po mnie wymagać pan będziesz?...
— Tak, będę...
— A jakiego?...
— Pomimowolnie waham się, bo wiem, że zadam w głęboki cios twojemu sercu... Chciałbym, abyś mógł uniknąć tej rany. Na nieszczęście, jest to niepodobieństwem...
— A zatem — wyszeptał Piotr Landry głosem cichym — widzę, żem się zanadto pospieszył radując się...
Potem dodał głośno:
— Mów pan... mów bez obawy i wahania... Przyzwyczajony jestem cierpieć...
— Powiedziałem ci, że chcę adoptować twoje dziecko — mówił gość — i że będę miał dla niej w zupełności ojcowskie uczucia... W zamian za tę miłość, w zamian za byt materyalny, który jej daję, życzę sobie, aby ona dla mnie miała przywiązania córki, czułość jaką, dziecko winno ojcu... Ty to rozumiesz, prawda, Piotrze Landry?
— Rozumiem, i to mi zdajo się sprawiedliwem... Ale bądź pan spokojny, w drogiej tej istocie płynie dobra krew... Nie zabraknie jej ani serca ani wdzięczności...
Gość schylił głowę.
— Źle mnie zrozumiałeś — powiedział on — uczucie wdzięczności nie mogłoby mnie zadowolnić...
— Czegóż pan chcesz jeszcze?
— Ja ci już powiedziałem, ja chcę absolutnej wyłącznej miłości córki... Ja chcę aby dziecko należało do mnie prawem natury... Chcę jednem słowom, aby ona myślała że jest w istocie moją córką...
Piotr Landry zbladł jak trup.
— Czy to być może? — zapytał głosem zmienionym.
— Dla czego nie?... W wieku takiej dzieciny, wspomnienia są przelotne... wrażenia mijają i przechodzą tak szybko!... Dlaczego nie miałbym być jej ojcem?
— A ja?... — jęknął cieśla — a ja, czemże będę dla niej?...
— Tu się zaczyna poświęcenie, o którem dopiero co mówiłem... Jest niezmierne i rozdzierające, ale jest nieuniknione...
Pytasz mi się czem będziesz dla Dyonizy... jak ona zostanie moją córką, ty będziesz niczem dla niej...
Piotr Landry chwycił się jedną ręką za serce.
— Ona nie będzie wiedziała, że jestem jej ojcem? — pytał się głosem słabym jak tchnienie.
— Ona tego nie będzie wiedziała, nigdy — odpowiedział nieznajomy.
Po tych słowach zapanowało krótkie milczenie, potem gwałtowny rumieniec pokrył twarz cieśli, który wykrzyknął z gorączkowem oburzeniem:
— Ależ panie, to co mi proponujesz, jest to wyrzeczenie się mojej córki!...
— Ja ci ofiarowałem ratunek jej, a ty jesteś panem twej woli, możesz nieprzyjąć mojej propozycyi... Patrz sam na bladość tego dziecka... Droga istota zacznie opadać z sił i zgaśnie w krótkim czasie; bez opieki, bez środków wzmacniających, bez ciągłej czułej troskliwości nad sobą... Masz do wyboru między jej śmiercią a szczęściem... które od ciebie tylko zależy....
— Taka alternatywa!... ach! to okropne!... Jesteś pan okrutny! bardzo okrutny!...
— Zważ dobrze Piotrze Landry!... Przed chwilą nie mogłeś znaleść słów wdzięczności dla mnie, a teraz złorzeczysz mi!... Cóżem zrobił?... Czy to się nazywa być okrutnym, że wymagam całego przywiązania dziecka, któremu całe swoje serce oddaję?
— Ah! panie, błagam, zaklinam pana na wszystko przebacz mi!... Zaledwie wiem co mówiłem... myśli moje są pomieszane... niewiem co mówię... jakaś chmura pokryła pojęcia moje... Tak... tak... rozumiem, to szczęścia mojego dziecka pan pragniesz... jego szczęścia... i zupełne masz prawo stawiać swoje warunki... Ale pozwól spytać się z pokorą, dla czego te warunki są tak straszne i tak surowe?... Dla czego nie pozostawiasz mi nadziei, że przynajmniej kiedyś, Dyoniza się dowie, że jestem jej ojcem.
— Bo ja nie obiecuję nigdy tego, czego nie mogę, i czego nie chcę dotrzymać, a ta nadzieja nie ziści się nigdy!... Ja ci powiedziałem: jeżeli Dyoniza będzie znała związek krwi, który ją z tobą łączy, będzie forsownie dzieliła swoje serce na dwie połowy... a ja chcę całego jej serca... I to jest dopiero jedna przyczyna, która na postanowienie moje wpływa nieodmiennie... Jest jeszcze inna... równie ważna jak ta...
Nieznajomy przerwał sobie.
— A ta druga? — spytał cieśla, blady i drżący.
Waham się ją wypowiedzieć...
— Błagam pana na kolanach, mów pan...
— Obawiam się, aby moje słowa nie zraniły cię i nie rozgniewały.. . — Czyż mam prawo gniewania się o coś?... Ah! ja aż nadto znam moje nędzne położenie... Wreszcie to Opatrzność pana przysyła. Od pana, mogę wszystko przyjąć...
— A zatem, wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem... Znam wszystkie okoliczności, w obydwóch fatalnych sprawach za które byłeś skazany... Ale nareszcie piętno zostaje, a świat sądzi tylko z pozorów... Nie chcę aby dziecko wychowane pod mojem okiem, spytało mię kiedyś: „Gdzie jest mój ojciec?” i nie chcę być zmuszonym odpowiedzieć mu: „moja córko twój ojciec jest w więzieniu!...” Nie chcę przedewszystkiem, aby dziecko, które wyrośnie na młoda, dziewicę i kobietę, mogło się rumienić ze wstydu i boleści, słysząc szepty: „Oto córka Piotra Landry zbójcy...”
Nieszczęśliwy ojciec schylił głowę, głęboko westchnął, i rzęsiste łzy popłynęły po jego policzkach wybladłych.
— Tak — jęknął — masz pan racyę... będziesz umiał kochać dziecko lepiej niż ja... Nie trzeba aby ukochana dziecina cierpiała kiedyś przezemnie... nie trzeba aby piętno hańby niegodnego jej ojca spadło na nią...
— A więc — spytał żywo nieznajomy — przyjmujesz moje warunki, takie jakie ci przedstawiłem, nie kładąc żadnych zastrzeżeń, co do ustąpienia mi zupełnych praw nad twojem dzieckiem?
— Przyjmuję je... tak panie... Mogę strzaskać serce moje, ponieważ byłbym gotów, dla niej, wyrwać je z piersi, i zdeptać własnemi nogami... Jednakże jedno pytanie jeszcze...
— Jestem gotów odpowiedzieć.
— Powiedziałeś mi pan, że Dyoniza będzie się uważała w zupełności za twoje córkę.
— Powiedziałem to, i powtarzam...
— Taki jest pana zamiar, aby tak było, ja to rozumiem... Ale w jaki sposób ziści się ten zamiar? Dosyć będzie jednego nierozważnego słowa aby wywieść z błędu małą... Czy możesz się pan spodziewać, aby ktoś z otaczających ją, a który będzie wiedział prawdę, nie wyrzekł tego słowa?...
— W istocie, byłaby to szalona nadzieja, ale wskutek niezwykłych okoliczności, o których ci powiem, opowiadając o mojem położeniu, niebezpieczeństwa tego nie ma się co obawiać.... Wszyscy, wokoło mnie, ani przypuszczać będę, że Dyoniza nie jest moją córką...
Piotr Landry poruszył się zdziwiony.
— To ci się dziwnem wydaje — odrzekł nieznajomy. — Dam ci klucz tej zagadki; ale przysięgnij mi przedewszystkiem, przysięgnij na to co masz najdroższego w życiu, przysięgnij na życie Dyonizy, że mi wiecznie dotrzymasz tej tajemnicy....
— Przysięgam! — odpowiedział cieśla. — Nic z tego co mi pan powiesz, nie będzie powtórzone przezemnie, ani teraz, ani nigdy...
— Nazywam się Achiles Verdier — powiedział gość — jestem Paryżaninem z urodzenia, ale prawie całe moje życie spędziłem w koloniach zamorskich i byłbym tam jeszcze, gdyby nie wiadomość, że odziedziczyłem znaczny spadek, co mnie zniewoliło wrócić do Francyi wraz z moją córką... Niestety! ten spadek przyniósł mi nieszczęście!... Okręt którym płynąłem rozbił się, a straszny ocean pochłonął moje najwyższe dobro, moje dziecię ukochane...
Gość przerwał sobie. Wyciągnął chustkę z kieszeni, i zrobił gest jakby ocierał — zupełnie suche oczy...
— Ah! panie — wykrzyknął Piotr Landry — jakże pana żałuję! Jak musiałeś cierpieć!... jak cierpieć musisz jeszcze!...
— W okrutny sposób... oh! bardzo okrutny!... — odpowiedział Achiles Verdier. — Dziecko, to wszystko dla ojca!... Zdaje się życie własne ucieka, kiedy dziecko żyć przestaje! Ukochana istota unosi z sobą szczęście, nadzieję, przyszłość...
— Tak — mówił sobie w duchu, słysząc to Piotr Landry, z rodzajem bolesnej radości — tak, niech będą Bogu dzięki! Przynajmniej będzie kochał Dyonizę...
Achiles Verdier kończył:
— Samotności nie znoszę, a ponieważ dałem słowo świętej pamięci mej żonie ukochanej, że się nigdy powtórnie nie ożenię, powziąłem projekt adoptowania małej dziewczynki, któraby mnie przywiązała do życia, i zastąpiła moje dziecię stracone...


XII.
Spełniona ofiara.

— Widzisz pan — szeptał Piotr Landry — że w myśli pańskiej nie było nic innego, jak tylko adoptowanie...
— Tak, zapewne — odpowiedział Achiles Verdier — ale żeby ta adoptacya była możliwą i zgadzała się z moim punktem widzenia, trzeba mi było poznać sierotę, dziecko opuszczone, nie tylko nie mające ojca i matki, ale nawet żadnych blizkich ani dalekich związków familijnych. Tym sposobem miałbym możność zachowania wyłącznie dla siebie jego przywiązania...
Wypadek, jak to już powiedziałem, wskazał mi twoje położenie, i moje projekty uległy zaraz zmianie... Oddalony z Paryża więcej niż dwadzieścia lat, nie znam nikogo więcej... Ludzie z któremi będę miał interesa co do mojej sukcesyi, nie wiedzą jeszcze o moim powrocie i nie wiedzą także, że moja córka nie żyje...
Nic nie ma łatwiejszego, jak sam widzisz, jak przedstawić wszystkim, za własne dziecko to które wybrałem, i nikt w świecie prócz ciebie, nie będzie mógł mi zadać kłamstwa, a twoja przysięga jest rękojmią dotrzymania tajemnicy... Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia Piotrze Landry, i czy znajdujesz że mam racyę?...
— Nie, panie, nie mam nic do powiedzenia — szeptał cieśla — nie mam ani jednego zarzutu do zrobienia... wszystko co pan powiedziałeś... plan pana jest prosty i logiczny... powinien się udać... poddaję się... rezygnuję... zabijam się, i przystaję na ofiarę ponieważ od niej zawisło życie i przyszłość Dyonizy...
Achiles Verdier, wziął za ręce Piotra Landry i uścisnął w swoich.
— Mój przyjacielu — powiedział — jesteś uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem... szczęście twojego dziecka, będzie twoją nagrodą...
— Ah! panie — wykrzyknął cieśla — ja innego nie pragnę!... Ale trzeba aby Dyoniza była bardzo szczęśliwą, abym był wynagrodzony za moje cierpienia...
— Ona będzie bardzo szczęśliwą, przysięgam ci...
— Bo widzisz pan — zaczął znowu Piotr Landry, z mimowolną gwałtownością — gdybym się kiedykolwiek dowiedział, że jest inaczej, nie wiązałaby mnie więcej przysięga... stałbym się ojcem dla mojej córki, opiekunem, i mścicielom...
Uśmiech ironiczny pokazał się na ustach Achilesa Verdier.
— Jakto!? — rzekł — już powątpiewania!... już nieufność!... to zawcześnie! Pomyśl, że jeszcze nie ma nic pewnego między nami. Jeżeli żałujesz danego słowa, zwracam ci je!... Bóg świadkiem, że nie przyszedłem cię zmuszać... Oddalam się... Zatrzymaj Dyonizę, i weź na siebie odpowiedzialność za smutny i blizki koniec biednego dziecka...
Mówiąc powyższe słowa Achiles Verdier podniósł się, i postąpił ku drzwiom.
Piotr Landry zastąpił mu drogę, złożywszy ręce, wołał:
— W imię nieba, panie, przebacz mi, jeszcze ten raz, słowa których z całej duszy żałuję!... Boleść nieuniknionego rozłączenia, gmatwa moją myśl, zawraca mi głowę, doprowadza mnie prawie do szaleństwa!... Jeżeli się pan oddalisz teraz przezemnie, co się stanie z Dyonizą?... Tu będę dopiero zbrodniarzem prawdziwym, bo mogąc ją ocalić, nie zrobiłem tego.
Oblicze Achilesa Verdier rozpogodziło się, twarz jego przybrała wyraz współczucia i litości.
— Pojmuję co cierpieć musisz — powiedział — i przebaczam ci z całego serca tę niewiarę obrażające, choć zapewne nieumyślne.
— Ah! pan jesteś dobry!... jesteś dobry jak Bóg sam — wykrzyknął cieśla.
Potem po chwili milczenia, dodał skromnie:
— Po pięciu latach, skoro spłacę mój dług... jak odsiedzę mój czas, jeżeli policya pozwoli mi wrócić do Paryża, czy wolno mi będzie widzieć czasem Dyonizę?... oh! tylko z daleka... tylko bardzo zdaleka?
Niezadowolenie malowało się na twarzy Achilesa Verdier — odpowiedział tonem smutnym:
— Myślę, że byłoby lepiej nie robić tego; nie będę miał prawa usuwać cię z drogi mojej córki, ale te niepotrzebne spotkania odnawiać tylko będą twoje rany... a kto wie czy twoje żywo wzruszenie nie zdradzi cię?
— Zdradzić mnie! — przerwał Piotr Landry — nigdy, panie!... tego nie potrzebujesz się obawiać!... wiem aż nadto dobrze, że zburzyłbym szczęście Dyonizy przez nieostrożność, a sobie nie zapewnił żadnego... bo ona by mnie nie kochała.... nie mogłaby mnie kochać!... byłbym niczem dla niej... Piękna i bogata panna nie mogłaby widzieć we mnie nic więcej jak tylko starego robotnika, biednego człowieka, któremu z miłosierdzia dałaby jałmużnę...
— Wyrzeczony przez ciebie dopiero co wyraz, biedny — mówił dalej Achiles Verdier — przypomina mi jeszcze jeden przedmiot, który poruszyć miałem zamiar w tej rozmowie z tobą... Powiedziałeś: biednego robotnika...
— No tak!...
— Nie życzę sobie, abyś był biedny... córka bogata otoczona dostatkami, a ojciec w niedostatku, to by było przeciw naturze, toby było niemoralne i tego ja nie ścierpię...
Piotr Landry spojrzał zdziwiony...
Achiles Verdier wyrzekł prędko:
— Powiedziałem ci, że jestem bardzo bogaty, i używając wspólnie ze mną za życia, Dyoniza po śmierci mojej cały majątek mój posiądzie... Jest więc sprawiedliwem i słusznem, żeby choć jedna kropla z tego strumienia złota spadła na ciebie... Chcę od tej chwili zabezpieczyć cię na przyszłość, zapewniając ci byt... Nie można sobie w tym względzie robić żadnych iluzyj, skoro wyjdziesz z więzienia, będzie ci bardzo trudno jeżeli nie niemożliwie znaleść robotę; uprzedzenia do więźniów wypuszczonych na wolność po odsiedzeniu kary zanikną przed tobą drzwi warsztatów; ale znajdując się w posiadaniu skromnego kapitału, możesz sam sobie założyć mały zakład, który może prosperować w twoich czynnych i umiejętnych rękach... Dwanaście tysięcy franków wystarczy ci?...
Piotr Landry nie odpowiedział nic. Był osłupiały.
Achiles Verdier nie zrozumiał powodów tego milczenia.
— Jeżeli cytra jaką postawiłem, zdaje ci się zbyt małą — rzekł — powiedz mi bez żadnego skrupułu... pragnę cię w zupełności zadowolnić, i w tej chwili dam ci sumę jaką sobie sam naznaczysz...
Mówiąc powyższe słowa, gość wyjął z kieszeni duży pugilares cały wypchany banknotami.
Otworzył go w sposób aby było widocznem co zawiera.
— Oznacz sumę — powtarzał. — Jestem twoim kasyerem....
Piotr Landry wyciągnął ręce i odepchnął pugilares z rodzajem zgrozy.
— Co robisz? — krzyknął Achiles Verdier — mam nadzieję, że nie myślisz zasmucić mnie odmową.
— Nie spodziewaj się pan tego!.... — odrzekł żywo cieśla — odmawiam!... Odmawiam nie raz, ale sto razy!....
— Dla czegóż to?
— Bo nic w życiu nie skłoni mnie do dotknięcia pańskich pieniędzy... Gdybym przyjął najmniejszą cząstkę, moje poświęcenie stałoby się handlem!... Sprzedałbym córkę!...
Jeżeli będę kiedy w nędzy, cóż mnie to obchodzi?... jeżeli zmuszony będę wyciągać rękę po jałmużnę, wyciągnę ją nie rumieniąc się, ale nie będę handlarzem krwi własnej, sprzedawcą własnego dziecka!... Wszystko dla niej... nic dla mnie!... oto moje ostatnie słowo.
— Nie mam odwagi ganić ci tego postanowienia... — odpowiedział Achiles Verdier — chociaż co do mnie posunąłeś do najwyższego stopnia egzaltacyi uczucie szlachetne, wspaniałomyślne... Nie nalegam, ale jest mi przykro, że w taki sposób odtrącasz tę pomoc, która umie udzielającego ją uczynić szczęśliwym! Postępujesz ze mną tak jak bym był nieprzyjacielem twoim...
— Chcesz pan mieć dowód, że tak nie jest?.. — zawołał Piotr Landry.
— Rozumie się, że chcę... — ale w jakiż sposób dać mi go możesz jeżeli ofiarę moją odrzucasz!...
— Dam dowód, przyjmując dla kogoś drugiego część tego czego dla siebie przyjąć nie mogę.
— Wytłomacz się, proszę...
— Pozwól mi pan napisać tu zaraz dwa lub trzy wiersze... to nie będzie długo, chociaż władanie piórem wyszło mi z użycia...
— Ja ci mam pozwolić!?... wszakże jesteś u siebie, i ja tu słucham twych rozkazów...
Cieśla otworzył szafę, z białego drzewa, w której zamykał bieliznę i ubranie, i po kilku poszukiwaniach, znalazł nareszcie arkusz zżółkłego papieru, ołowiany kałamarzyk, jakich używają uczniowie, i pióro zardzewiało.
Atramentu nie było wcale, tylko jakieś gęste błoto. Piotr Landry wlał do kałamarza kilka kropel wody, i na kolanie, zamiast biórka, nakreślił następujące słowa pismem grubem nieregularnein:

Dobra pani Giraud!

Jestem obecnie szczęśliwszy, niż w chwili kiedyśmy się widzieli po raz ostatni. Pewna litościwa osoba podejmuje się opieki nad Dyzią i już co do tego nie mam żadnej obawy. Co do mnie znalazłem robotę na prowincyi na bardzo dobrych warunkach, na kilka lat opuszczam Paryż. Nieprzewidziane okoliczności w których szczegóły trudnoby było teraz wchodzić, sprawiły, że jestem równocześnie w możności dysponowania dosyć znaczną sumą. Jestto nowe dobrodziejstwo litościwej osoby, która się zajmie Dyzią.
Słyszałem jakieś pani mówiła, moja dobra pani Giraud, że kilka tysięcy franków, pozwoliłyby pani wyjść z przykrego położenia w którem się znajdujesz, rozpocząć na nowo interesa z większem powodzeniem niż przedtem. Oto pięć tysięcy franków. Nie pożyczam ich pani, nie myśl o ich zwrocie, i uważaj je za swoją zupełną własność... Życzę z całego serca, aby one przyniosły pani szczęście....
Bądźcie zdrowa, dobra matko Giraud; nie wiem kiedy się zobaczemy, ale wierzaj mi że wszędzie i zawsze będę myślał o was, i że zachowam wieczną wdzięczność za tyle dobroci, troskliwości i czułości, jaką otaczałaś Dyonizę. Kończąc, zostaję waszym najserdeczniejszy przyjacielem....

Piotr Landry.”

— Dłużej pisałem, jak chciałem — rzekł cieśla — ale skończyłem nareszcie....
Skreślił potem na złożonym liście adres wdowy Girami, i zwrócił się do Achilesa Verdier:
— Ta matka Giraud, jest to bardzo dobra i szlachetna stara kobiecina, która przez ostatnio dwa lata, zastępowała matkę Dyonizie. Zacna ta kobieta jest obecnie bardzo nieszczęśliwą. Zbankrutowała; wszystko jej sprzedano, a jej wierzyciele byli tak nielitościwi, iż ją zamknęli w wiezieniu za długi...
— Trzeba ją uwolnić jaknajprędzej! — zawołał Achiles Verdier.
— O tem właściwie myślę. Byłeś pan wspaniałomyślnym dla mnie przed chwilą, ofiarowywując mi dwanaście tysięcy franków...
— Czy chcesz tych pieniędzy dla tej biednej kobiety?
— Nie: toby było za wiele. Pięć tysięcy w zupełności wystarczy.
Achiles Verdier wyjął pięć biletów bankowych.
— Oto są — powiedział.
— Zatrzymaj je pan — odrzekł Piotr Landry — i podejmij się, oddać je wdowio Giraud, w więzieniu za długi, na ulicy Clichy, wtedy kiedy ja już będę więźniem, to jest za dwa dni...
— Możesz liczyć na to, że ta missya będzie święcie spełniona...
— Niech ci Bóg błogosławi panie! Jest to wielkie dobrodziejstwo, które zrobisz!...
— To nie ja daję — przerwał Achiles Verdier — to ty, ponieważ te pieniądze do ciebie należą.
Cieśla schylił głowę.
— Znasz pan moje w tym względzie przekonanie — powiedział tenże. Potem dodał: — A teraz nic mi już nie pozostaje, jak tylko prosić pana o łaskę...
— O łaskę mnie?... o jaką?... Naprzód się zgadzam na nią...
— Oto, abyś mi pan pozwolił zatrzymać Dyzię do pojutrza... to jest do chwili, w której wyjdę ztąd aby się udać do Pałacu sprawiedliwości... Pomyśl pan sam, czas idzie tak prędko, a ja już tylko jeden dzień mam być jej ojcem....
— Zatrzymaj twoje ukochane dziecię do ostatniej minuty — wyrzekł Achiles Verdier — a przynajmniej rozłączając się z nią, uniesiesz pamięć, że twoja córka rozpocznie życie szczęśliwo, a to całe szczęście, winna będzie twojemu przywiązaniu, twojemu poświęceniu...
— Oh! dziękuję ci panie! — wykrzyknął cieśla — dobrze robisz mówiąc mi to!... dodajesz mi odwagi, której tak potrzebuję...

∗             ∗

W tydzień od chwili opisanej powyżej rozmowy, zamknięty powóz, wiózł Piotra Landry do domu poprawy w Clairvaux gdzie miał przepędzić pięć lat.

KONIEC PIERWSZEJ CZĘŚCI.
Część druga.

I.
Składy drzewa.

Blisko piętnaście lat upłynęło od ostatnich wypadków, opowiadanych przez nas w poprzednich rozdziałach.
Obecnie dzieją się w jesieni 1854 roku.
Prosiemy naszych czytelników, aby się udali z nami do środka obszernych zakładów fundowanych przez Filipa Verdier przed dwudziestu pięciu laty; zakładów, których obszar podwoił się pod czynną i inteligentną admintstracyą jego siostrzeńca Achilesa Verdier.
Te zakłady stały się najznakomitsze i najlepiej prowadzone z całego Paryża, a ich wzrastająca reputacya przyciągała codziennie znaczną liczbę gości, którzy nie żałowali nigdy, że ich ciekawość tak daleko zapędziła.
Każdodziennie, rzeczywiście, olbrzymie statki ładowne pięknem budulcowem drzewem, dopływały rzekami i kanałami, przebywając z różnych stron i zwożąc drzew przeróżne gatunki z lasów dziewiczych nowego świata wonne essencye. Statki te ciężkiemi łańcuchami przyczepiały się do kół żelaznych, wmurowanych w kamienny bulwar wybrzeża, a liczne brygady robotników, z pomocą kolosalnych machin, zajmowały się ich wyładowaniem.
Składy zajmowały więcej jak dziesięć tysięcy metrów obszaru; belki i kloce drzewa sztucznie ułożone, tworzyły wszędzie sklepienia, galerye łukowate bez końca i kolumnady o ciężkich flarach, w stylu romańskim rozciągały się jak oko dosięgnie. Te dziwne niby konstrukcye nadawały zakładowi pozór wielce oryginalny a nawet fantastyczny.
Mieszkanie właściciela łączyło się z zakładem.
Front domu jego z ciosanego kamienia, eleganckiej prostoty, wystawał nad brzeg portu, od którego był oddzielony piaszczystem podwórzem, wysadzonem drzewami formującemi ogród.
Dom ten, wybudowany przez Filipa Verdier w epoce, w której majątek jego zaczął dopiero powstawać, nie uległ do tej pory żadnej przemianie ani wewnątrz ani na zewnątrz. Duże pokoje, dobrze oświetlone, dobrze wentylowane, poprzedzielane wygodnie, były tak skromnie umeblowane, że nie jeden komisant, mający pensyi dwa tysiące czterysta franków rocznie, pogardziłby temi meblami miljonera.
Kraty oplecione drutem żelaznym, podtrzymywane przez cztery grube słupy, pokryte pnącemi się roślinami o szerokich liściach i gęsto zarosłe, formowały zieloną markizę nad trzema dolnemi oknami... Słupy ginęły w otaczającej je zieloności.
Z drugiej strony podwórza, naprzeciw domu właściciela, dotykającego do zakładu; wznosił się pawilon w formie domku szwajcarskiego. Okna były zaopatrzone grubemi kratami żelaznemi; drzwi, pomalowane na ciemnozielony kolor, były obite blachą.
Na tych drzwiach czytało się napis z białych liter:

Kantor i Kassa.“

Kassa i bióro zajmowały dół. Kassyer zajmował pierwsze piętro.
Ani mieszkanie pryncypała, ani zakład nie miały odźwiernego. Podmajstrzy mieszkający w jakiejś niby komóreczce będącej w środku podwórza, był obowiązany co rano otwierać bramę, przez którą wchodzili robotnicy do pracy.
Ten podmajstrzy, oprócz tego, był obdarzony zaufaniem. Każdego wieczora, w towarzystwie Plutona (psa buldoga bardzo złego i cały dzień trzymanego na łańcuchu), każdego wieczoru, mówiemy, po wyjściu robotników, uzbrajał się w dubeltówkę i latarnię, obchodził wszystkie galerye i wszystkie kąty zakładu.
Jeżeli wypadkiem, przyszłaby myśl jakiemu złoczyńcy ukryć się w głębi jednego z tych zaułków, o jakich wspominaliśmy wyżej, buldog wiedziony węchem i instynktem, z pewnością znalazłby go, i skoczył mu do gardła.
W zimie, roku 1852, jakiś pijak zabłąkany, bez dachu ale też i bez złych intencyi, znalazł środek dostania się do zakładu, i tam wygodnie rozłożył się pomiędzy dwoma stosami desek, przetrawiał wypite wino i sapał jak lokomotywa.
Pluton, zaledwie spuszczony z łańcucha, dotarł aż do schronienia pijaka, zagłębił w jego ciele swoje straszne kły, i byłby niezawodnie bardzo źle się z nim obszedł gdyby nie pomoc podmajstrzego. Nieszczęśliwy, obudzony i wytrzeźwiony przez ten groźny napad, był bardzo blizkim przejścia, ze snu do śmierci.
Te ostrożności patroli i rewizyj nocnych, były niezbędne, dla dwóch powodów, a mianowicie: dla tego że kassa często mieściła w sobie znaczne sumy, jak naprzykład w przeddzień terminu wypłat. Drugą przyczyną, była obawa zemsty ze strony kilku wydalonych robotników, którzy łatwo mogli podłożyć ogień, a dobra garść wiórów zapalonych wystarczała aby puścić z dymem kilka miljonów.
Achiles Verdier, w przewidywaniu złowrogiego nieszczęścia, ubezpieczył się rozumnie w dwóch towarzystwach, ale przez to nie czuł się zwolnionym od ciągłego i pilnego nadzoru i ostrożności, przeciw wszelkim wypadkom nieprzewidzianym.
Dnia 12 Listopada 1854 roku, około piątej godziny wieczorem, ze trzydziestu robotników było zajętych przy wyładowywaniu wielkiej ilości drzewa opałowego, które wnosili wewnątrz zakładu, przechodząc tam i napowrót, po desce, która była rzucona od statku na bulwar.
Około stupięćdziesięciu kroków od głównego wejścia, do zakładów pana Verdier, i w miejscu gdzie się kończyło murowane ogrodzenie zakładu, znajdował się szynk bardzo podejrzanej powierzchowności, a nad jego drzwiami widniał napis:

Pod spotkaniem dwóch poczciwców.”

Przez skrócenie zwano ten szynk „Pod poczciwcami”! Zdaje się, że tych poczciwców, było wielu pomiędzy robotnikami handlarza drzewa, bo w godzinach odpoczynku szynk nie wypróżniał się pomimo surowych uwag podmajstrzego, a nawet bardzo często kilku próżniaków, więcej spragnionych niżby należało, opuszczało tajemnie robotę i dążyło ukradkiem w stronę szynku kusiciela.
W chwili gdy wybiła godzina piąta, człowiek jakiś wysoki i chudy, w zatłuszczonej czapce, której spuszczony daszek ukrywał górną część twarzy, ubrany w popielatą bluzę, na której powiewał jeden z końców czerwonego krawata, wyszedł z szynku, przybliżył się aż do brzegu kanału; zaczął gwizdać jakiegoś walca, którego w tym czasie powtarzały wszystkie katarynki miejskie.
Zaledwie pierwsze nuty tej dziwnie oddanej muzyki, wielkiego Musarda, rozległy się w powietrzu, jeden z robotników, zrobiwszy fałszywy krok, w przejściu po kładce, spadł na brzeg, z rękoma naprzód, rozsypując w około siebie pęk drzewa, który niósł na plecach.
Ogólny głośny śmiech powstał z tego wypadku.
— Brawo Gobert! — krzyknął jeden głos drwiący — oto się nazywa zamieść czysto chodnik!
— Bileta na parter, po zniżonej cenie! — krzyknął jeden żartowniś — czy są jeszcze w kasie, powiedz no Gobert?
— Gobert, a może sprzedasz twoją kontramarkę? — spytał się trzeci figlarz. — Ja ją kupię po cenie kosztu.
— Śmiejcie się zdrowi, wy bez serca! — odpowiedział robotnik, którego nazywano Gobertem — chciałbym was widzieć na mojem miejscu! Kolano mnie boli, jak wszyscy diabli! Boję się czym sobie kulasa nie wywichnął!
— No, no, czy to na seryo!?...
— Do pioruna! ja myślę że bez żartów! Zamiast udawać głupców bezmyślnych, pomóżcie mi oto lepiej podnieść moje szczapy, i ciężkie cielsko!
Robotnicy nie śmieli się już, i pospieszyli do towarzysza, który mógł się był w istocie zranić upadając.
Dwóch z nich wzięło go za ramiona i postawiło na nogi. Stanął doskonale, pomimo iż wydawał przytłumione jęki.
— A co! lepiej ci? — zapytał jeden towarzysz...
— Hum! nie za bardzo... Tom ci się wyrżnął! — wzdychał Gobert.
— Przecieżeś sobie nic nie złamał?
— Nie... przynajmniej tak myślę... ale tu mnie strzyka! Oh! do pioruna! piecze mnie w kolanie jakby je na ruszcie położono!..
— O! ba! nic ci nie będzie! Za pięć minut ból przejdzie....
— Trzeba zaraz temu zapobiedz — odpowiedział Gobert — polizę do szynku i zrobię sobie wcieranie wódką!..
— Na wewnątrz! — krzyknął jeden z robotników. Znamy się, mój stary! kataplazm w gardziel włożysz!
Rozpoczęly się nanowo głośne śmiechy. Gobert wzruszył ramionami nie odpowiadając nic, i kulejąc poszedł drogą do szynku wiodącą.
Ten Gobert był to łotr, o bardzo podejrzanej minie. Wiek jego był nieoznaczony. Małe niezliczone zmarszczki krzyżowały się na jego pargaminowej brudnej twarzy.
Dwa kosmyki wypomadowanych włosów, w formie loków, spuszczały się po obu stronach policzków. Wąsy szorstkie i czerwone, jakby osmalone, widniały pod nozdrzami i przedłużały się do kątów nosa.
Robotnicy przerwali sobie pracę, aby się przypatrywać oddalającemu się i kulejącemu koledze.
W tej chwili podmajstrzy wyszedł z zakładu, i zbliżył się do statku. Ten podmajstrzy był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, przynajmniej na pozór. Białe włosy jak śnieg otaczały jego bladą energiczną twarz. W wieku więcej niż dojrzałym, zachował siłę młodości.
— A co, a co, moje dzieci — spytał — co się tam stało? Dla czego stoicie z rękoma założonemi? Robota nie postępuje! Czy wy nie myślicie przypadkiem, że statek sam się wyładuje?
— Przepraszamy, niech pan wybaczy — odpowiedział jeden z robotników — to Gobert zrobił nam dystrakcyę...
— Gobert! zawsze Gobert! Gdzież on jest, ten piękny chłopiec? Zdaje mi się, że go tu nie widzę...
— Gdzie jest? Gobert gdzie jest!!.. to łatwe do odgadnienia... poszedł wysuszać kieliszki „pod poczciwcami“! Wyborna gąbka!.. Powinien się zgodzić do osuszania błot i bagien!
Nadzwyczajny śmiech powstał na tę grę słów.
— W szynku — rzekł stary podmajstrzy, tupiąc nogą — jeszcze w szynku!... zawsze w szynku!...
— Ah! mój panie! to już nerwowe u Goberta! Już szósty raz dzisiaj poszedł odwilżyć sobie temperament!
Jeżeli on za dzień pracy tyle dostanie co inny, to będzie niesprawiedliwość.
— Bądźcie cierpliwi, moje dzieci — odpowiedział pan Piotr — tacy robotnicy, to zaraza! Już ja się go pozbędę z zakładu!...


II.
Gobert, Wiewiórka i Pluton.

W chwili, kiedy Gobert wlokąc za sobą nogę i udając straszny ból, odłączył się od grupy robotników, człowiek jakiś w popielatej bluzie i czerwonym krawacie, wykręciwszy się na pięcie, wszedł do wnętrza szynku.
— Oddzielny gabinet, prędko! — krzyknął na szynkarza. — Litr za piętnaście, żółta pieczątką i dwie szklanki...
— Natychmiast! obywatelu!... — odrzekł szynkarz biorąc butelkę z pod stołu pokrytego błyszczącą jak srebro blachą cynkową, i otwierając drzwi do małego gabinetu oddzielonego od sali oszklonem przepierzeniem, na którem wisiała płócienna w czerwoną i białą kratę firanka.
Na środku małego pokoiku znajdował się stół.
Człowiek w czerwonym krawacie zasiadł za nim. Gobert przeszedł próg, usiadł naprzeciw niego i starannie zamknął drzwi.
— Pokłon wiewiórce! Jak się masz stary druhu!
— Czy dobrze idzie? — zawołał Gobert, odkorkowując butelkę i nalewając pełną szklankę.
— Nie bardzo źle, jak widzisz! — odpowiedział Wiewiórka śmiejąc się. — Ale wiesz co mój biedny Gobercie, ja cię nie poznaję...
— No! albo co?
— Jakto, ty, Gobert, przezwany „bez szpiku” z powodu giętkości twoich członków, ty wywracasz się po bulwarze, ani mniej ani więcej jak zwyczajny niedołęga, który nastąpił na skórkę pomarańczy! Ty się kładziesz jak długi!... Ty niezdarnością swoją dajesz okazyą do śmiechu gapiom!...
— Więc ty głupi wziąłeś ten wypadek na seryo! — krzyknął Gobert. — Słowo honoru, udało mi się!.. Nie bój się, niebój!.. to sobie było tylko tak dla pozoru, mój stary, tak, dla pozoru!... aby przyjść do ciebie, bez wielkiego szkandału skoro usłyszałem twój sygnał. W tym diabelskim zakładzie, widzisz, oni wszyscy nazywają mnie „dziurawą beczką!”... Jest tam szelma stary podmajstrzy, który mi psia wiara, wszędzie w drogę włazi! To bydle wściekłe!... Ten mnie dopiero draźni... ten mi nerwy rozstraja!.. Gdyby mnie mógł wziąć na łańcuch dla przeszkodzenia mi przychodzić „Pod poczciwców”, zrobił by to jak nic!...
— Stary podmajstrzy? — spytał Wiewiórka. — Ten który każe się Piotrem nazywać?... Pięćdziesiąt lat? białe włosy?... Co?...
— Ten sam!
— Oho! znamy go... Możnaby, gdyby się chciało, włożyć kaganiec na pysk tej dzikiej bestyi!.. Ale tu nie o to chodzi... mam ci zrobić kilka zapytań... pomyśl i odpowiedz mi z większą szczerością, jak gdybyś był przed panem sędzią śledczym we własnej osobie...
— No gadaj!.. Najmniejsze kłamstwo nie wyjdzie z moich ustek różanych... Ale najprzód powiedz mi, na jakie sto diabłów, od dwóch tygodni wkleszczyłeś mnie do tej przeklętej budy, gdzie życie moje więdnie i schnie jak kwiat odłączony od łodygi, pomimo licznych i częstych kieliszków, któremi je podlewam codziennie, aby je odżywić!... Nie tu dla mnie miejsce ty to sam widzisz dobrze!... dobrze się trzeba nagłowić nad wynalazieniem tuzina pozorów aby nic nie robić, mając minę wielce zapracowanego; trzeba jednak zawsze coś tam przecie dłubać, a to nie dla mnie!... Schudłem!... straciłem więcej niż czternaście funtów na wadze!... Jeżeli to ma długo potrwać uprzedźcie mnie zgóry... wezmę dymissyę...
— Cicho durniu! — krzyknął Wiewiórka uderzając w stół — tego już za wiele!.. Jednakże odpowiem ci: — Zamknąłem cię w warsztacie bo taki był rozkaz naczelnika... twoja misya tajemnicza... zbliża się już do końca...
— Co za szczęście!..
— Czyś spełnił dokładnie moje polecenia?...
— Jak można było najlepiej...
— Czyś zdjął plan topograficzny zakładu, w najdrobniejszych szczegółach?...
— Odnalazłbym się z zamkniętemi oczami...
— Czy możesz wskazać miejsce od zewnątrz gdzie zejście będzie najłatwiejsze po wdarciu się na mur?
— Dozkonale... zrobiłem znak węglem na murze, w pewnem miejscu gdzie stos drzewa rzecz ułatwi... Zejść tam można z laską w ręku... spacerując...
— A gdzie budka podmajstrzego?
— Jest we środku zakładu... W razie potrzeby, możnaby dwoma naoliwionemi gwoździami, obwinąwszy główki pakułami, zabić drzwi z zewnątrz na noc, bez żadnego hałasu...
— A psia buda?...
Przy budce podmajstra... O! to wściekły buldog!... Podły Pluton, a jakie ci ma kły bestya!... jak je pokaże, to cię aż dreszcze do szpiku przejdą... jeżeli się go ma!... A, psubrat!... Szelma nieprzyjemna i nie towarzyska!...
— Czyś znalazł środek oswojenia go trochę?... Czy się zaprzyjaźnił z tobą?...
— Ze mną, nie!... Nie łudzę się wcale żeby to się dało zrobić, nie znosi mnie bestya! Może w głębi serca lubi mnie, ale to wtedy tylko, gdy mnie uważa za apetyczny kąsek, któryby chciał widzieć z bliska na półmisku... Ale za to, zaprzyjaźnił się wybornie z łakociami, które mu rzucam ukradkiem... według rozkazu!
— Czy zjada chętnie i bez żadnego podejrzenia to przysmaki?...
— Znać nawet na nim, że mu to robi pewną przyjemność... szczeka gdy podejdę... rzucam mu kiełbaskę, on ją chwyta w lot, połyka jak pigułkę, oblizuje się, i zaczyna na nowo szczekać, co dowodzi niewdzięczności jego charakteru... I tak dwa razy na dzień... Hultaj już mnie kosztował trzydzieści kiełbasek, po dziesięć centimów sztuka... Sądzę, że mi się to wróci...
— Bądź spokojny... to ci się odda...
— Bo widzisz mój stary Wiewiórze, w tej chwili flota odpłynęła... W kieszeniach płótno się stykać zaczyna.
— Masz tymczasem dwadzieścia franków, zanim przyjdą lepsze czasy!...
— Wybornie!... Czy trzeba zrobić nowy zapas kiełbasek?...
— Niepotrzeba. Ta, którą mu dasz dziś wieczorem będzie ostatnia, i tę ja mu kupię...
— Aha! rozumiem....
Wiewiórka wyciągnął z kieszeni kawał mięsa, starannie obwinięty...
— Oto kolacya dla pana Plutona — powiedział.
— To będzie kara za joego łakomstwo! — odpowiedział Gobert, wyciągając rękę po zatruty kawał mięsa. — Ale czy nie będzie złych następstw z tego?...
— Jakich?...
— Zwykle, jak pies podwórzowy, nagle zdycha, to daje wiele do myślenia, podejrzewa się i przeto tylko strzeże się lepiej!...
— Zwykle... masz racyę, mój synu — odrzekł Wiewiórka — ale Pluton nie zdechnie tak nagle... Trutka jest dobrze skombinowana... Buldog będzie jutro jakiś nie swój, nie będzie chciał jeść, albo będzie jadł jednym zębem, i z pewnością nie odwali kity ostatecznie, jak w nocy z 14 na 15...
— Do diabła!... to po mistrzowsku!... Pysznie!... Wybornie!... — krzyknął Gobert. Za dziesięć minut pan Pluton będzie po śniadaniu.
— Teraz — mówił dalej Wiewiórka — opuścisz zakład gdzie twoja obecność od tej chwili jest bezużyteczną, i stałaby się kompromitującą...
— Niech żyje wolność!... To mi się podoba!.. To lubię!... Idę już zaraz, żądam zapłaty tego co mi się należy, i nogi za pas!...
— Myśl istotnie twojej głupoty godna!... ażeby jutro wszyscy gadali w zakładzie: — że ten łajdak Gobert poczęstował Plutona befsztikiem z grynszpanu!... Tegoby tylko brakowało!...
— A jakże trzeba zrobić?...
— To proste jak drąg!... trzeba się z głupia frant dać wyrzucić za drzwi...
— Ojej!... nic łatwiejszego!... Pójdzie jak po stole!... Podmajstrzy nie jest i tak już mną zachwycony!... już zezem na mnie patrzy!... Wystarczy podrażnić go kruszynę, i już mnie wyśle do wszystkich diabłów...
— To dobrze!... ale przed pożegnaniem, pomyśl o kolacyi dla pana Plutona...
— Nie bój się, nie zapomnę. A, teraz jaki rozkaz dzienny!...
— Dziś wieczór, o jedenastej godzinie pod „Białą Królową” na bulwarze Clichy; naczelnik ma ci coś powiedzieć.
— Będę punktualny... Do widzenia wieczorem, mój stary Wiewiórze!...
Gobert dokończył butelkę, wyszedł z szynku i bez pośpiechu wracał do zakładu.
Podmajstrzy stał na progu drzwi, wychodzących na bulwar nadrzeczny. Mniemany robotnik przechodząc koło niego obtarł się o niego ramieniem. Podmajstrzy spytał się tonem stanowczym, ale zupełnie spokojnym:
— Zkad to wracasz?
— Zkąd?.. Jakto zkąd?... — odpowiedział Gobert z cynicznem zuchwalstwem paryskiego włóczęgi najniższego gatunku. — Chybaście panie Piotrze zapomnieli włożyć na nos okularów, kiedy nic widzicie, że wracam z „pod poczciwców.”
— Gdzie byłeś od dwudziestu minut — odpowiedział podmajstrzy, nie zważając na zuchwalstwo pijaka.
Gobert wziął się pod boki.
— Po sto tysięcy diabłów się pytacie — wykrzyknął — kiedy sami dobrze wiecie!... Cóż to za komedya!?.. Myślicie, że ja tu sobie dam nanosie wygrywać, wyperswadujcie to sobie... ja takiej muzyki nielubię!... Pamiętajcie o tem!...
Podmajstrzy nie wychodząc ze swego spokoju mówił dalej:
— Przepędziłeś dziś w szynku czwartą część dnia roboczego!...
— No to przepędziłem! więc co!?... — przerwał Gobert. — Co was to obchodzi? Nie udawajcie!... przecież nie wy jesteście tu właścicielem?...
— Nie jestem właścicielem i udawać go niemyślę, ale go reprezentuję, i oznajmiam ci, że ani on ani ja nie ścierpiemy takiego prowadzenia się... Cobyś powiedział, gdyby zamiast cztery franki za dzień pracy?... zapłacono ci tylko trzy!?...
— Co ja bym powiedział?... Do diabla, łatwo się domyśleć!... Powiedziałbym, że mi ukradziono dwadzieścia sous!...
— A co ty robisz, ty, nie dajesz pryncypałowi jak tylko trzy części pracy jaka mu się należy? Czy tego nie rozumiesz że go okradasz?...
— Żartujesz sobie z ludzi!... to wszak co innego!...
— A jakaż różnica?
— Włóżcie na nos okulary, to ją zobaczycie!... Co mnie do tego... A zresztą powiedzcie jeno, długo to jeszcze będziecie mnie takie bajdy bzdurzyli?... Łasić się jak pies pryncypałowi, to wasza rzecz... ale robotnikowi dajcie spokój! Czy myślicie, że ja tak rozbijać sobie będę grzbiet, od rana do wieczora, nosząc pęki drzewa na plecach, bez rozgrzania się od czasu do czasu kieliszkiem jakiego dobrego trunku!.. Powiadam raz na zawsze, że będę chodził do karczmy tyle razy ile mi przyjdzie fantazya, a jeżeli się to komu niepodoba, to niech go djabli wezmą i basta!...
Gobert zakończył to długie gadanie, jednym z tych gestów wyrazistych, jakiemi ulicznicy paryscy illustrują swoje łobuzowskie żarty.
Podczas gdy łotr ten gadał, rumieniec gniewu dwa czy trzy razy wystąpił na twarz podmajstrzego, którego oburzenie wzrastało coraz bardziej, ale miał dosyć siły nad sobą, aby nie wybuchnąć gniewem. Po chwili zbladł znowu, lecz był spokojny i zimny jak zazwyczaj, i zamiast wziąć za kołnierz zuchwalca i wyrzucić go za drzwi, powiedział tylko spokojnie:
— Jeśli tak, to wiedzże o tem Gobercie, że od tej chwili nie należysz już więcej do liczby robotników pana Verdier...
Łotr przybrał postawę drwiącą.
— Czyli mówiąc wyraźniej, pan Piotr mnie wypędza! — spytał.
— Użyłeś wyrazu, który doskonale moją myśl maluje. Tak jest rzeczywiście, wypędzam cię...
— To dobrze!... doskonale!... Pójdę sobie gdzieindziej i nie będę się prosił!... Nie ciekawe!... niema czego żałować takiej budy szelmowskiej, gdzie traktują robotnika jak murzyna!... Już nie mówiąc o drobnych nieprzyjemnościach... Jak cię taka stara małpa jak Piotr szpieguje na każdym kroku!... Dobrana kompania!... Pójdę sobie użyć świeżego powietrza, niech mi tylko zapłacą co mi się należy...
— Możesz za pięć minut iść do kasy, rachunek twój będzie gotów...
— Dobrze! tylko niech tam nie będzie omyłki w rachunku!.. nie lubię pomyłek!... co się tyczy interesów pieniężnych, akuratność jest moją dewizą!... Idę po bluzę, którą powiesiłem tam na kołku... biorę siekierę i kłaniam uniżenie...
Gobert poszedł w stronę jednej z arkad utworzonej z drzewa, i znikł śpiewając jakąś popularną piosenkę. Podmajstrzy śledził go oczyma tak długo jak tylko mógł go dojrzeć.
— Albo ja się już nie znam na fizyognomiach — powiedział sobie — albo to jest łotr, który nie da o sobie zapomnieć!... Niestety! — dodał z głębokiem westchnieniem — tyle widziałem twarzy łotrów i złodziei, że nie mam prawa się mylić!...
Na szczęście, za pięć minut już go tu nie będzie!... Dobrze dla zakładu, że się go pozbyłem!... Już się na przyszłość nie dam uwieść pięknemi w danej chwili słowami ludzi, tego rodzaju, co to prosząc o robotę, płaczą, i niby to umierają z głodu, a którzy, jeżeli nie mają na dnie kieszeni dosyć pieniędzy na chleb, mają ich zawsze na szynk... Trzeba iść poprosić pana de Villers, aby uregulował z nim rachunek...
Mówiąc to, podmajstrzy przeszedł podwórze i skierował się do kantoru.
Podczas togo, Gobert przybliżył się do budy buldoga, a chociaż go jeszcze widzieć niemógł, pan Pluton już go poczuł i zaczął głucho warczeć i szczekać, świadcząc tem o słabym szacunku dla osoby tego, który się zbliżał do jego mieszkania.
— Warcz!... warcz, poczciwe psisko — szeptał bandyta, śmiejąc się. Już ostatni raz pokazujesz mi zęby, a ja widzisz jestem taki dobry, że chcę ci zostawić prezencik na pożegnanie... Powiesz mi później jak ci to smakowało!...
Przeszedł przestrzeń, która go dzieliła od buldoga.
Ten ostatni rzucił się, wyprężył łańcuch, i gdyby jedno żelazne ogniwo pękło, Gobert bez żadnej wątpliwości ciężką by przeszedł chwilę...
— I mówią, że pies jest wdzięczne zwierzę!... — dodał włóczęga, wzruszając ramionami — kłamstwo!... Ostatecznie zwierzę nie warte więcej niż człowiek!...
Wyciągnął z kieszeni kawał mięsa zrobił gest jakby chciał go rzucić buldogowi, który niespodziewanie zwiększony przez łakomstwo, w połowie się zwrócił na tylnych łapach, pociągając językiem po zwieszonych wargach.
— To przysmaczek, Pluton!... łapaj!.. — rzekł Gobert. — Łapaj mój klejnocie... mój najdroższy przyjacielu!... mój skarbie jedyny!...
Mięso zakreśliwszy w powietrzu krzywiznę paraboli wpadło w paszczę doga, który je połknął bez przegryzienia nawet, i zaczął potem zaraz szczekać na nowo w najlepsze.
Gobert zatarł ręce.
— Już jest w brzuszku! — zawołał uradowany. — Dobranoc, panie Pluton... Przed chwilą byłeś młodym psem... i oto przyszedłeś obecnie do późnej starości... Nie ma potrzeby przysyłać mi listu z zaproszeniem na pogrzeb i stypę... jestem uprzedzony... przyjdę...
Włóczęga wziął swoję bluzę; poszedł do kassy odebrać pieniądze, które tak źle zarobił, i nakoniec opuścił zakład odpowiadając kpinkami na ironiczne pożegnania robotników.


III.
Portrety piórem.

Wieczorem tego samego dnia, około dziesiątej, Andrzej de Villers, (którego imię słyszeliśmy wymówione przez podmajstrzego, a który pełnił, u pana Achilesa Verdier czynność kassyera i buchaltera), położył do jednej z kas biura regestra, które przeglądał i do porządku doprowadzał, przekonał się że drzwi pawilonu były na podwójny zamek zamknięte, i że klucz nie został w zamku zapomniany; potem, poczyniwszy te wszystkie ostrożności, uniósł swoją lampę z zielonem nakryciem i wszedł do pokoju, który zajmował na pierwszem piętrze.
Więcej prostoty, więcej surowości w mieszkaniu niktby sobie nie wyobraził. Ściany były wyklejono papierem w białe i niebieskie pasy; żelazne łóżko, z białemi firankami, stół czarny drewniany, obciążony książkami i papierami, duża szafa i dwa krzesła składały cało umeblowanie.
Zwyczajny zegar, i z dwóch stron dwa tanie świeczniki widniały na kominku.
Na wpół otwarte drzwi pozwalały dojrzeć gabinet do ubierania; umeblowany w sposób nie mniej prosty, ale nieskazitelnie czysty.
Andrzej de Villers, był to młody człowiek, około dwudziestu pięciu lat, z oczami niebieskiemi. Prawdziwa dystynkcya w jego ułożeniu i manierach, fizyognomia otwarta, inteligentna, energiczna, czyniły go sympatycznym z pierwszego widzenia.
Ubranie jego nie przedstawiało się elegancko, a surducik z lastyngu czarnego, pochodził z pewnością z magazynu gotowych ubiorów po cenie stałej; ale to nie przeszkadzało mu wyglądać na człowieka z dobrego towarzystwa, gentelmana w znaczeniu angielskiem, bardziej niż na prostego komisanta, z bardzo skromnem utrzymaniem.
Andrzej de Villers postawił lampę na stole, z którego usunął jedną część książek i papierów, które go przykrywały; potem usiadł, wziął duży arkusz papieru listowego. umoczył pióro w kałamarzu i wziął się do pisania.
My skorzystamy z przywilejów przysługujących powieściopisarzom i powtórzymy jego list, który nas uwolni od dawania czytelnikom obszernych wyjaśnień o domu Achilesa Verdier, o jego mieszkańcach, i wreszcie o stanowisku jakie młody człowiek, sam w tym domu zajmował.
Skopiujemy go dosłownie:

Paryż, 13 Października. 1854 r.

Moja dobra i droga Matko! „Zarzucasz mi milczenie; dziwisz się i martwisz odbierając odemnie krótkie i rzadkie bileciki, i bezustannie zapytujesz czy jestem szczęśliwy na mojej nowej podsadzie.
Twoje wymówki są słuszne, uznaję je, jednakże mam też coś na swoją obronę. Oddawna już codziennie obiecuję sobie napisać długi szczegółowy list, a jak nadejdzie wieczór, jestem tak zmęczony pracą całodzienną, że mi brak odwagi do wzięcia powtórnie pióra do ręki; rzucam się na łóżko, gdzie zasypiam snem głębokim aż do samego rana. Przebudzam się wtedy z mechaniczną punktualnością, która, wyrabia przyzwyczajenie, i zaledwie oczy otworzę i zdążę się ubrać, już znajduję się w konieczności rozpoczęcia roboty...
Jeżeli więc nie pisuję do ciebie, to nie wina pamięci o tobie!... Bardzo często, kiedy moje pióro pisze cyfry, mój umysł bieży do Bretanii i staje na progu tego domku, gdzie ty mieszkasz teraz sama z Joanną, twoją starą służąca. Myśl moja przechodzi do skromnego saloniku, którego portret ojca, w mundurze porucznika marynarki stanowi jedyną ozdobę; idę na ciebie czekać w głębi małego ogródka na pochyłości wzgórza, z którego wierzchołka przedstawia się obszerna piękna panorama, przepyszny widok na port i zatokę na Brest, i na nieskończoność oceanu... Tam cię znajduję siedzącą w cieniu gruszy karłowatej, pokręconej od morskiego wiatru; wołam: — Oto jestem!... chwytam cię w objęcia i przyciskam do serca z całych sił...
Na nieszczęście wszystko to jest tylko snem, marzeniem... — snem bardzo słodkim, który ucieka bardzo prędko przez zetknięcie się z cyframi!... Kiedyż będzie mi wolno urzeczywistnić je? — Bóg jeden wie; ja nie wiem.
Dobra matko, jestem dzisiejszego wieczoru mniej zmęczony niż zwykle, i korzystam z tego żeby sobie zrobić uciechę dłuższego z tobą porozmawiania i dać odpowiedzi na pytania wszystkie...
Przedewszystkiem, pytasz mię czy jestem szczęśliwy, na to ci odpowiadam: — Tak!... szczerze i bez wahania.... Jednakże są chmury na horyzoncie mojego szczęścia... Te chmury, to są nie ziszczone pragnienia, to zbyt piękne nadzieje, aby się mogły urzeczywistnić.
Nie będę ci nic ukrywał, ale trzeba zacząć od początku...
Przypominasz sobie, jest temu kilka lat, w czasie kiedy kończyłem nauki w Brest, chciałaś koniecznie zatrzymać mnie przy sobie i mówiłaś mi: — Nie jesteśmy bogaci, o wiele brak do tego, a jednak procenta od sześćdziesięciu tysięcy franków, które otrzymałam od wuja, i pensya jaką pobieram jako wdowa po oficerze marynarki mogą wystarczyć na utrzymanie dla nas obojga... Nie opuszczaj mnie więc moje dziecko i pomyśl, że spokój, niezależność, gdy się je ma w ręku, warte więcej niż majątek, za którym się ludzie uganiają.
Odpowiedziałem na to, że twoja pensya wdowia, dołączona do pięciuset franków, które przypadają od sześćdziesięciu tysięcy franków umieszczonych w ziemi, miały jedyne przeznaczenie zabezpieczenia ci starości, i że ja postaram się sam sobie wyrobić stanowisko.
Ambicya nie popychała mnie daleko, ale próżniactwo przejmowało mnie wstrętem, bo pamiętasz dobrze, że zawsze doświadczałem dla człowieka bezużytecznego prawdziwej pogardy...
Chociaż przez ojca należę do szlacheckiej rodziny niezaprzeczenie, jeżeli nie bardzo świetnej; moje gusta i moje instynkta popychają mnie nie do karyery marynarskiej lub wojennej, ale raczej na pole handlu i przemysłu... Gdybym był bogatym, własne po towary zamorskie wysyłałbym okręta... Będąc biednym, muszę szukać drogi i wybić się na wierzch...
Przybyłem do Paryża: skończyłem kursa handlowe, i konserwatoryum sztuk i rzemiosł; potem z łaski rękomendacyi pana Kergarouet, bankiera w Brest, naszego przyjaciela, wszedłem do banku pana Wiktora Didier, który mi zaraz okazał dużo serdeczności i zaufania. Przepędziłem tam trzy lata. W końcu tego czasu, spostrzegłem żem się oddał pewnej specyalności, która mnie nie prowadzi do niczego, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie będę miał nigdy kapitałów tak znacznych, aby założyć bank sam na siebie. W następstwie, ponieważ pragnąłem szerszych i kompletniejszych wiadomości w interesach handlowych, mówiłem o moich zamiarach z panem Didier, który obiecał zadowolnić mnie.
W kilka dni potem, kazał mnie poprosić do swojego gabinetu i powiedział:
— Zdaje mi się, że znalazłem coś dla pana. Oto jest: Jeden z moich klijentów, bardzo bogaty, a jeszcze bardziej skąpy, oddalił swojego buchaltera i kasyera, którego czy to słusznie czy niesłusznie, tego już niewiem, podejrzewał o nieuczciwość... Chciałby człowieka zaufania któremuby powierzył ten podwójny urząd...
Czy ci to miejsce podoba się? Będziesz obarczony pracą, zapłacony średnio, ale możesz w kilka miesięcy nabyć więcej wiadomości w interesach przemysłu, które domom bankierskim są zupełnie obce...
Spytałem się:
— Jakiego, rodzaju przemysł, prowadzi klijent pański?...
— Posiada najobszerniejsze składy drzewa w Paryżu, a majątek jego jest bardzo znaczny...
— Czy prócz tego jest to człowiek honorowy i szanowany?...
— Bez żadnej wątpliwości, ponieważ wszystkie swoje zobowiązania, wypełnia zawsze z religijną punktualnością...
Ta odpowiedź wydała mi się nie bardzo logiczną, ale nie chciałem się wdawać w jej rozbiór bliższy... Zapytałem tylko:
— Jak się nazywa osoba, o której mi pan mówisz?...
— Achiles Verdier...
Zadrżałem pomimo woli... Czyż to nie było ciekawe w istocie, aby przypadek stawiał mnie w możności wejścia w charakterze komisanta, do zakładu, którego bylibyśmy właścicielami gdyby jedyna córka pana Achilesa Verdier nie żyła! Pewno przypominasz sobie zastrzeżenie w testamencie twojego wuja Filipa Verdier, że cały majątek tobie przypadnie w wypadku śmierci dziecka...
Przed przyjęciem, zastanowiłem się głęboko, i przeszedłem sam z sobą bardzo surowy egzamin. Chciałem być pewnym, że najmniejszy zarodek podłego uczucia zazdrości nie wzrósł w głębi mojej duszy, w obec bogactw tak znacznych, do których mógłbym rościć pewne prawa...
Wyszedłem z tego egzaminu zadowolony sam z siebie. Sumienie odpowiedziało mi przecząco. Mogłem stawić czoło niebezpieczeństwu, ponieważ dla mnie to niebezpieczeństwo nie istniało...
Prosiłem o dwadzieścia cztery godzin czasu do namysłu; tego samego wieczoru poszedłem do pana Didier.
— Przedstaw mnie pan kiedy mu się podoba kupcowi drzewa Achilesowi Verdier... Wstąpię do niego jako kasyer i buchalter, na warunkach jakie sam poda...
— Strzeż no się powiedzieć to jemu samemu!... — wykrzyknął bankier śmiejąc się. — Wyzyskał by cię, wycisnął jak cytrynę!.. Ale ja sam ułożę warunki dla ciebie z tym skąpcem, i będę się starał wymódz na nim wynagrodzenie przynajmniej rozsądne... Dwa te zajęcia złączone najmniej warte są sześć tysięcy franków... on płacił cztery swoim dwom ostatnim komisantom... Może uzyskam dla ciebie naprędce trzy tysiące franków... ale z wielką trudnością...
Na drugi dzień pan Achiles Verdier, wezwał mnie dla objęcia bezzwłocznie czynności, z wynagrodzeniem dwóch tysięcy ośmiuset franków. Ten miljoner, którego z pewnością jestem krewnym, przynajmniej powinowatym, znalazł sposób zrobienia nowej oszczędności dwóchset franków na posadzie najgłówniejszej a i tak skąpo płaconej!... Co za śliczna rzecz majątek, jeżeli go się umie szlachetnie używać!...
Blisko od roku, jestem, moja dobra matko, prawą ręką wielkiego przedsiębiorcy, a jeżeli nie dałem ci wcześniej szczegółów o mojej nowej egzystencyi, szczegółów tak zajmujących ciebie, to dla tego, że chciałem oswoić się z tem położeniem, i poznać dobrze osoby, które mnie otaczają, i z któremi przeznaczonem mi jest może żyć długo jeszcze...
Od głowy więc zaczynając, przedstawiam ci najprzód mojego pryncypała. Jest to mężczyzna wysoki i silny, tak prosto się trzymający jak młody człowiek, twarz jego byłaby nawet piękną, gdyby nie zwykły wyraz nieczułości i podejrzliwości; który odpycha i budzi jakiś niepokój. Pan Verdier ma pięćdziesiąt pięć do sześciu lat, ale co najwyżej na pięćdziesiąt wygląda, bo jego włosy hebanowej czarności, zaledwie siwieć zaczynają na skroniach.
Nic się porównać nie da z gorączkową działalnością, której on jest przykładem. Rządzi wszystkiem; nad wszystkiem czuwa osobiście; nie znosi się z nikim prócz z sobą samym dla zawarcia ogromnych tranzakcyj drzewem w krajach je wydających, częste podróże zatrzymują go zdala od Paryża, a nawet od Francyi, po kilka miesięcy na rok.
Kiedy pan Verdier jest w zakładzie najtwardsze roboty nie przestraszają go; daje przykład robotnikom i przykłada rękę odważnie do najcięższej i najniebezpieczniejszej roboty...
Jest sprawiedliwy, zdaje się być rozsądny, nigdy nie chybi danego słowa, nie mniej jak zobowiązania na piśmie, a jednakże nie umiał zjednać sobie miłości tych co go otaczają; to pewnie zawisło od ciągłej szorstkości słów i od ostrego prawie gburowatego wydawania rozkazów. Przypuszczanoby słysząc go, że mówi do murzynów swoich plantacyi w Saint Domingo! Przed odziedziczeniem bowiem spadku po Filipie Verdier, zamieszkiwał kolonie; pewno tego nie zapomniałaś, moja dobra matko.
Majątek pana Verdier, musi się powiększać co rok a nawet co dzień w sposób obrachować się nie dający, bo ten dziwny człowiek, pogardza przyjemnościami jakie daje bogactwo; jednem słowem, jest skąpy jak tylko skąpym być może: gromadzi z niezmordowanym oporem, odmawia sobie nie tylko zbytku, ale nawet wygód, nakoniec prowadzi życie materyalne na równi ze swojemi robotnikami, z bardzo niewielką różnicą...
Mieszkanie jego jest obszerne, ale tak skromne, że nasze umeblowanie w Brest, wydałoby się wspaniałe, w porównaniu z meblami skromnemi, które przystrajają to mieszkanie bogacza.
Jeden tylko pokój, przyznaję, jest wyjątkiem... Sypialnia panny Lucyny Verdier... Cuda o nim opowiadają... Mówią o obiciach jedwabnych i meblach drogocennych... ale jak to dobrze rozumiesz moja matko, sam nie mogłem sprawdzić...
Pan Verdier, tak surowy i tak ostry ze swojemi podwładnemi i wszystko siłą swej woli naginający jak uragan gnie kłosy w polu, zdaje się dokładać wszelkich starań, aby złagodzić ten zewnętrzny pozór, gdy się zbliża do swojej córki. Staje się wtedy, przynajmniej w moich oczach nieokreślony... Zdaje się jakby się widziało człowieka, który się stara traktować po ojcowsku osobę obcą i okazywać jej czułość, której w sercu niema, ale to się mu tylko w połowie udaje, jak lichemu aktorowi, któremu powierzono rolę za trudną... Wyrażenia czułości pana Verdier brzmią fałszywie.
Ileż to razy zdarzyło mi się widzieć go w chwili zapomnienia... Gdy o swej roli zapominał, jego chłód, jego obojętność, stawały się nagle widoczne, raniąc biedne dziecko, którego serce jestem pewny, zamyka skarby nieskończonej miłości dla ojca...
Po kilka już razy, po tych zapomnieniach ojcowskich, ujrzałem łzy w oczach panny Lucyny. Dziwić ją musiało równie jak i martwić to, że nie znajdowała u ojca swego tej czułości i tych serdecznych uczuć, których objawy uczyniłyby ją tak szczęśliwą...
Ale spostrzegam dobra matko, że o pannie Lucynie samej nie powiedziałem ci jeszcze ani słowa... A przecież jest to czysta, nieskażona, promieniejąca osoba, która rozlewa dokoła nas słodkie światło!... To wdzięk i radość tego domu i mojego życia!...
Zapewne nie idzie ci bardzo o jej dokładny portret, nieprawdaż?... Zresztą z braku talentu i wprawy nic byłbym dobrym malarzem, potrzebaby mi było dużo arkuszy papieru wielkiego rozmiaru, gdybym chciał wyliczyć wszystkie przymioty tej młodej dziewicy; zapisałbym je cało, zbrakło by mi miejsca i jeszczebym wszystkiego nie powiedział...
Panna Lucyna Verdier zaczęła rok dziewiętnasty... lecz nie zdaje się mieć więcej jak szesnaście... Jest wysoka i smukła, biała, blondynka, ma oczy niebieskie i koralowe usta. Wyraz twarzy jej i spojrzenia łagodny i uśmiechnięty... Malują się w nich naiwna dobroć i niewyczerpana życzliwość: dołącz do tego wdzięk i powab... dodaj skromność niezrównaną, umysł otwarty, wstręt do wszystkiego co złe a szacunek dla dobra i piękna... dołącz prawość i świętą litość... tę miłość chrześcijańską inteligentną, dzięki której, biedny dostający jałmużnę, nie potrzebuje się rumienić w obec bogatego, który ją daje, wtedy dopiero zaczniesz rozumieć, że dziecię to jest najprzyjemniejszą panienką, w świecie, i że przez to samo niemożliwem jest, widząc Lucynę, nie kochać jej!...
To też wszyscy ją kochają; i ja, moja matko, jak wszyscy — więcej niż wszyscy, kocham ją i uwielbiam!...
Niestety, tak... ja ją uwielbiam!... Oto sekret zarazem słodki i bolesny, który chciałem ukryć, a który pomimowoli wyrywa się z mojego przepełnionego serca...

Jestem nierozumny, nieprawdaż, ja podwładny, bez majątku, buchalter-kasyer, którego można przez kaprys, oddalić jutro... jestem szalony jeżeli śmiem podnosić oczy na córkę miljonera...”

IV.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

„Wszystko to — pisał dalej Andrzej de Villers — powiedziałem sobie sto razy, i powtarzam bez ustanku; ale na co się to zdało? Miłość jest silniejszą od rozumu, a wreszcie na tym świecie, wszystko jest możliwe, nawet rzeczy najnieprawdopodobniejsze!... Jest to pewne prawie, iż w ten sposób sam sobie przygotowuję cały szereg złudzeń, udręczeń i cierpień, ale może mój piękny sen ziści się kiedy...
Gdybym się nie był zaślepił, przez gorącość moich pragnień, przez fałszywy blask moich nadziei, powiedziałbym ci, że w tej walce życia, w którą się rzuciłem jak szalony, wszystkie szanse nie zdają się być mi przeciwne... Dalszy ciąg tego listu, objaśni cię, jakie są te szanse, które, mam nadzieję, będą mi sprzyjać...
Najprzód, pan Verdier — za co go z całej duszy błogosławię — nie robi ze swojej córki jednej z tych lalek, w obec których istotna nizkość stanowiska mego, byłaby nawet w przyszłości, nieprzebytą przeszkodą projektów, które ośmielam się tworzyć...
Lucyna, chociaż wykształcona przynajmniej o tyle, ile inne młode dziewice w jej wieku, żyje w takiej skromności, że jej stanowisko w domu ojca wcale nie jest wyższe od mojego przynajmniej z pozoru. Nie zna żadnej kokieteryi, robi sobie suknie sama, stosunki po za domem są prawie żadne, zaledwie wychodzi, i nie znajduje innej rozrywki w monotonnem życiu, nad pracę, której się oddaje z zapałem...
Praca, o której ci piszę, jest jedyną przyczyną naszego zbliżenia, mogę nawet powiedzieć przyjaźni, jaka panuje pomiędzy mną a nią...
Każdodziennie, panna Verdier przepędza dwie lub trzy godziny, w biurze, które zajmuję ja sam. Dzielemy się buchalteryą, i ani jednego razu nie znalazłem błędu w jej cudownej akuratności. Zajmuje się z wielką inteligencyą interesami domu, i zdaje się brać żywy udział; robi pewną część obliczeń, przyjmuje klijentów w nieobecności ojca, i zawiera z niemi najtrudniejsze umowy...
Oh! to wcale nie bohaterka romansu, ta piękna i słodka dziewica; i gdyby nie była córką miljonera, i gdyby nie miała grosza jednego, mogłaby sama zarobić na swoje utrzymanie w sposób wielce zaszczytny... Czy nie sądzisz, moja matko, że to rzecz bardzo piękna i bardzo rzadka?...
Znasz mnie za dobrze, abyś mateczko nie była zupełnie pewną, że jestem niezdolny korzystać z okazyi, i starać się wzbudzić w pannie Lucynie uczucie, podstępnymi środkami lub próbować przynajmniej owej poufałości, do której dodaje odwagi zaufanie, a nawet pewna obojętność pana Verdier... Jestem przedewszystkiem honorowym człowiekiem. Zrzekłbym się prędzej moich marzeń, moich nadziei, zanimbym śmiał zwrócić się do tej czystej młodej dziewicy, w naszych długich sam na sam, choćby z takiem słowem, któregobym nie mógł powiedzieć przy jej ojcu...
Zupełnie nie wiem, jakiego rodzaju są uczucia panny Lucyny dla mnie... Samotność we dwoje nie sprawia jej wzruszenia, ani zakłopotania. Często mówiąc do niej potrzebuję wezwać na pomoc całej mojej energii dla uspokojenia głosu... Jej głos, gdy przemawia, nigdy nie drży... Jednakie wiem, że nie jestem jej obojętnym... Zdaje mi się, że mnie szanuje... że raczy mi okazywać trochę braterskiej czy koleżeńskiej przyjaźni... Czy miłość się zrodzi z tego? — Nie wiem... i na pewno, Lucyna daleką jest od uczuć których ja doświadczam...
Mówiłem ci o oziębłości, często źle ukrytej, pana Verdier względem córki, dziwnej, niezrozumiałej, niesprawiedliwej... Jakby w zamian za to, jest w zakładzie szlachetny człowiek, dla którego mam najgłębszy szacunek, najżywszą sympatyę, głównie z przyczyny jego miłości i czułości beż granic, których dowodów dawać nie przestaje pannie Verdier.
Ten zacny człowiek nazywa się Piotr. Może on ma inne nazwisko, ale jest znany tylko pod tem... Wszedł do zakładu przed dziesięcioma laty, a od sześciu lat jest podmajstrzym i prowadzi roboty z takim zapałem, z taką niezmordowaną wytrwałością, iż myślano by, że to są jego własne interesa. Ma pewnie ze sześćdziesiąt lat. Włosy jego są biało jak śnieg, ale zachował nadzwyczajną energię.
Pan Verdier ma do niego wielkie zaufanie, a nawet pewne względy, rzecz dziwna do zrozumienia dla tego kto zna charakter pryncypała...
Piotr jest stanowczy i surowy z robotnikami, nie darowywa im żadnego przewinienia; wymaga od nich pracy usilnej, całkowitej, w zamian za wynagrodzenie jakie pobierają. Nie zamyka oczów na niepunktualność i nie toleruje nieprzyzwoitości; ale ponieważ z jego surowością łączy się prawość, bezstronność, nadto ponieważ przyznaje zawsze racyę sprawiedliwym i słusznym skargom, robotnicy go uwielbiają; rzuciliby się chętnie w ogień i wodę za niego, a najniekarniejsi słuchają go, tak jak owce psa owczarskiego...
Przywiązanie starego podmajstrzego do panny Verdier sięga jeszcze bardzo odległego czasu. Piotr był w zakładzie dopiero od kilku miesięcy, kiedy młoda dziewczynka, zaledwie mająca wtedy dziesięć lat wieku, zachorowała tak gwałtownie, że doktorzy uznali wyleczenie niemożliwem. Pan Verdier, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, zdawał się wpadać w najczarniejszą rozpacz... Przypuszczam, że żadne wsteczne myśli interesowne nie znajdowały się na dnie tej rozpaczy. Piotr jak słyszałem, powiedział wtedy:
— Zostaw mnie pan przy niej, ja ją uratuję!..
Chociaż dziką, mi się wydała, i taką była rzeczywiście ta propozycya zwykłego robotnika, pan Verdier przyjął ją. Od tej chwili Piotr, zainstalował się u wezgłowia małej dziewczynki... Przepędził tak piętnaście dni i nocy, nie odpocząwszy ani jednej godziny, otaczając ją staraniami tak czułemi tak światłemi, że matka byłaby o nie zazdrosna...
Szesnastego dnia, Piotr, wyczerpany z sił, opuścił swoje miejsce i z kolei wpadł w z ciężką chorobę... Ale dotrzymał słowa... dziecko było uratowane!...
Podczas gdy się to działo, pan Verdier, ochłonął bardzo prędko z pierwszego strachu, nie okazywał już nic więcej swojej córce jak zwyczajne zajęcie, które się wyraża gotowemi frazesami, i zajmował się czynnie swojemi interesami... W tym jednym wypadku maluje się cały charakter człowieka...
Opowiadano jeszcze, że uznając zacną i szlachetną przysługę oddaną dziecku, ofiarował się z podwyżką pensyi Piotrowi...
Piotr podziękował panu Verdier, i podwyżki odmówił...
Odtąd, czuły wzajemny stosunek, łączy młodą pannę ze starym podmajstrzym; ze strony panny Lucyny, żywa wdzięczność i poufałość, ze strony starego robotnika uczucie przywiązania serdecznego, połączonego z głębokim szacunkiem...
Powiedziałem ci już, moja dobra matko, że kocham tego szlachetnego człowieka. On ze swej strony, bez żadnej w świecie pretensyi postawienia się na równej stopie ze mną, okazuje mi tyle sympatyi, którą się tu mało kto poszczycić potrafi, a która mi pochlebia więcej niż pojąć możesz...
On tylko jeden z niższych urzędników pana Verdier nocuje w zakładzie. Czasami wieczorem, po pracy, daję mu znak, i pod pretekstem zasięgnienia objaśnień rozpoczynam rozmowę, W której imię panny Verdier musi być wymówione przez jednego lub drugiego... Wtedy oczy jego ożywiają się, twarz zwykło blada zarumienia się, wyraz najwyższej czułości świeci na jego czole
Jak tylko mówi o Lucynie, jest niewyczerpany, a jego słowa, zawsze prosto i często nawet trywialne, stają się prawie wymownemi.
Pewnego dnia, widząc do jakiego stopnia dzieliłem uwielbienie jego i zapał, wyjąkał głosom wzruszonym:
— Ah! pan mnie rozumie, panie Andrzeju!...
I jego ręka, ruchem nieprzezwyciężonym i zupełnie machinalnym wyciągnęła się do mnie...
Wziąłem ją i uścisnąłem, a on zarumienił się aż po uszy i wyszeptał zakłopotany i zawstydzony.
— Usprawiedliwij mnie panie Andrzeju... Tracę głowę! nie wiem co robię!.. Słowo honoru jestem stary waryat!...
Ah!— gdyby Piotr był ojcem Lucyny!... Na nieszczęście, jest niczem! niczem, tylko biednym starcem, któryby oddał życie za nią!..
Zdaje mi się, że już o wszystkich główniejszych osobach domu, w którym mieszkam, mówiłem ci... Jednakże nie powinienem zapomnieć o jednej dobrej kobiecie, osobie mało znaczącej, która się nazywa pani Blanchet, a którą pan Verdier dodał dla przyzwoitości swojej córce w charakterze panny służącej, czy też damy do towarzystwa... Prawdziwa synekura, płacą jej, ale obowiązków niema żadnych!...
Powiedziałem: — dobra kobieta. — Nie miałem może racyi. Ja myślę, że dobroć pani Blanchet jest trochę, a nawet bardzo względną... We wszystkich wypadkach, ta dozorczyni, okazałej tuszy, szanowana dla swoich siwych włosów, dla uroczystego sposobu mówienia, i z racyi swej godności wdowy po poruczniku straży ogniowej; jest, zdaje mi się, na mnie mało łaskawą... Marzy o wielkościach... wzdycha do przepychu i do życia wystawnego, a ktokolwiek oddaje się użytecznej pracy, stoi w jej oczach na najwyższym szczeblu drabiny społecznej...
Czy potrzebuję ci mówić, że jej wpływ na młodą panienkę tego charakteru i umysłu co panna Lucyna, jest zupełnie żaden...
Pozostaje mi teraz tylko, dobra matko, przedstawić ci moje wielkie i ambitne marzenia, które ośmielam żywić a o których ci wspominałem wyżej.
Najpierwsze i najgłówniejsze, opieram przedewszystkiem na gorącej miłości pana Verdier dla pieniędzy, i na jego oziębłości dla córki, to jest na jego obojętności...
Pan Verdier nie ma osobiście nic, prócz prawa używania procentów od majątku Lucyny; będzie zmuszony oddać jej do rąk ten majątek cały, jak tylko skończy dwadzieścia jeden lat, to jest za dwa lata... Nikt o tym szczególe nie wie, ale ty i ja, moja matko, my go znamy, ponieważ testament twojego wuja był nam komunikowany...
Pan Verdier, jak sądzę na pewno, więcej dba o zatrzymanie pieniędzy jak córki...
Gdyby człowiek szlachetnie urodzony i dobrze postawiony, przyszedł i powiedział mu:
— Kocham pannę Lucynę, i proszę o jej rękę... Ale nie chcę nic zgoła prócz niej... Zostaniesz panem na przyszłość, jakim byłeś dotąd, wyłącznym panem jej majątku...
Dlaczegóżby pan Verdier, nie miał radośnie przyjąć takiej szczerej propozycyi, i dla czego nie miałbym być tym człowiekiem, któryby mu ją ofiarował?
Ztąd cię słyszę wykrzykującą, moja dobra matko:
— Kochane dziecko, jakże ty żyć będziesz!... twoja żona?... Czy można myśleć o małżeństwie, gdy się nic nie ma, i nic przyjąć nie chce?...
Zapewne, masz racyę, ale to dlatego, że nie wiesz jeszcze o wszystkiem!... Mam nadzieję zostać niedługo, jeżeli nie bogatym, to przynajmniej w położeniu odpowiedniem, a które poprowadzi mnie szybko do majątku...
Wytłomaczę ci ten szczęśliwy traf jaki mi się zdarzył i równocześnie przedstawię ci nową osobistość, — przeznaczoną może do odegrania roli w mojem życiu...
Muszę cię zawiadomić najprzód o pewnem towarzystwie, złożonem z bogatych kapitalistów, które się zawiązało i nabywa ogromne przestrznie ziemi nieurodzajnej czyli mało urodzajnej, w okolicach Paryża; i zabudować ją w ten sposób aby podwoiła wartość.
Pomysł jest zachwycający, z każdego punktu widzenia, to niezaprzeczenie; ogromne sumy można w podobnem przedsiębierstwie zyskać, i żadnej nie ma wątpliwości, aby towarzystwo nie sprzedało pozostałych w portfelu akcyj z wysoką zwyżką ceny.
Na czele tego towarzystwa, znajduje się bardzo jeszcze młody człowiek, lecz wyróżniający się pod względem fizycznym i umysłowym: którego życie splecione jest z trudnych interesów, ciężkiej pracy z jednej i zbytkowych przyjemności z drugiej strony, takim jest on, jednem słowem, jakim być dziś potrzeba aby dojść do majątku prędko i pewno.
Ten młody człowiek bardzo już bogaty, sam przez się, nazywa się Albert Maugiron, i on to będzie moim protektorem... przynajmniej mi to stanowczo obiecał, a ponieważ nie miał w tem żadnego interesu, aby mi robić nadzieję, ja więc nie mam żadnych powodów, do powątpiewania o jego słowie.
Towarzystwo założone dla „kolonizacyi okolic miasta” (to jest nazwa pod jaką się zawiązało), mające zamiar rozpocząć budowle na wielką skalę, potrzebuje wielkiej ilości obrobionego drzewa, bali i desek, etc. Pan Albert Maugiron, który prowadzi te interesa, jako członek zarządu i dyrektor, ale który nie mniej zajmuje się szczegółami, przyszedł sam do zakładu. Pan Verdier był w Bourgogne, panna Lucyna, trochę słaba tego dnia, nie wychodziła z pokoju. To też do mnie zwrócił się ten nowy klijent...
Widząc go wysiadającym z prześlicznego małego powoziku, zaprzężonego w jednego konia angielskiej rasy, bardzo troskliwego o piękną fryzurę, faworyty i wąsy, które były w doskonałym porządku, widząc jego jasne słomkowe rękawiczki, jego laskę, szkło w oku, wziąłem go z początku za jednego z tych dandych, z najwyższej sfery, który chce się brać do interesu, nie rozumiejąc z niego ani słowa.
Spostrzegłem się jednak bardzo prędko, że się omyliłem, i że ten młody lew posiadał w swojej grzywie wiadomości bardzo poważne i bardzo praktyczne.
Nasza rozmowa trwała bardzo długo.
Po obejrzeniu zakładu w mojem towarzystwie i wyrażeniu uwielbienia dla wielkich obszarów, ich cudownego porządku i wskazaniu podstaw, na których zawartą być by mogła, według jego zdania, umowa pomiędzy towarzystwem kolonizacyi a domem handlowym Verdier o olbrzymią dostawę — pan Albert Maugiron zaczął mówić o mnie samym, i zdawał się być żywo mną zainteresowanym...
Pytał się o moje nauki — o uzdolnienie w szczególności — o mojej teraźniejszej pozycyi, o moje zajęcie i wynagrodzenie.
Wszystkie te pytania były mi dane tak prosto i tak dobrodusznie, że nie wahałem się odpowiadać.
— Wiesz pan, kochany panie — powiedział mi wtedy pan Albert Maugiron — że mi się wydajesz człowiekiem wiele obiecującym, bardzo rozumnym, bardzo inteligentnym i zdolnym do oddania wielkich usług temu ktoby pana zrozumiał, i postawił rzeczywiście na właściwem stanowisku!
Dla przyzwoitości zacząłem się bronić przeciw tym przesadzonym pochwałom.
Pan Maugiron przerwał mi:
— Tylko — wykrzyknął — bez wygórowanej skromności! Pan sam wiesz dobrze co wart jesteś! Jest to niezrozumiałe dla mnie, dla czego pan tu się zagrzebałeś, przy tak śmiesznem wynagrodzeniu, obarczony czynnościami, które pierwszy lepszy mógłby pełnić tak dobrze jak pan, aby był tylko uczciwy i miał machinalne wiadomości o rachunkach i buchalteryi... Jest to jasne jak dzień, że pan Verdier wyzyskuje pana ohydnie.
— Ależ... jąkałem.
— Niema żadnych ależ... On pana wyzyskuje! Wreszcie jest w swojem prawie, i dobrze robi korzystając z pańskiej własnej niezaradności... Każdy dla siebie w tej walce życia. Jest to dewiza, której dokładność zdaje mi się jest niezaprzeczoną. Osobiste interesa przedewszystkiem. Ja też w myśl tej zasady widzę zysk własny w tem, jeśli zdolności innych na korzyść moich interesów obracam, i czynię to ile razy istotne zdolności spotykam na mojej drodze. Mam surowe idee, lubię płacić, jeżeli nie rzeczy, to przynajmniej ludzi, podług ich wartości, i unikam starannie tej brzydkiej eksploatacyi człowieka przez człowieka. Te mając przekonania, zdaje mi się, że mogę zrobić nadzieję w niezbyt odległej przyszłości, ofiarowania panu miejsca godnego jego zalet i zdolności...
— Bądź pan pobłażliwym dla mojej ciekawości — wyjąkałem wtedy — i pozwól mi się spytać jakiego rodzaju byłoby to miejsce?
— Nie będę wcale robił tajemnicy przed panem — odpowiedział pan Maugiron — idzie rzecz o miejsce jeneralnego sekretarza towarzystwa kompanii, którą ja reprezentuję. Nie mogę rozporządzać sam tem miejscem, ale mam w składzie rady zarządzającej kilku przyjaciół, którzy raczą przyznawać mojemu zdaniu duży wpływ w ich postanowieniach. Możesz więc pan uważać rzecz prawie za załatwioną, od chwili kiedy zacząłem się nią zajmować. Stała cyfra pańskiego wynagrodzenia byłaby ośmnaście tysięcy franków, ale ponieważ pan będziesz miał stosunkowy udział w zyskach towarzystwa, cyfra ta może dojść do dwudziestu pięciu, a nawet trzydziestu tysięcy... Prócz tego, będzie panu łatwo spekulować na własny rachunek na placach bez obawy, i zrobiwszy prędko majątek dojść do niepodległości... Co pan o tem myślisz, kochany panie? Czy wolno mi będzie, w danym razie, rachować na pańskie usługi? Czy mogę mówić o panu z moim kolegami w radzie zarządzającej.
Na razie nie odpowiedziałem nic.
Podobna propozycya, pewno zrozumiesz dobra matko, olśniła mnie, zawróciła głowę, i spowodowała mi pewien rodzaj osłupienia i upojenia.
Pomyśl tylko! — wynagrodzenia ośmnaście tysięcy franków, nie rachując tantjemy i majątku w perspektywie! Zaprawdę, z tak poważną przyszłością, nicby mi już nie stanęło na przeszkodzie w ubieganiu się o rękę panny Lucyny Verdier, i mógłbym bez szalonej zarozumiałości, prosić o nią ojca!
Pan Maugiron zdawał się wcale nie być zdziwionym mojem milczeniem i patrzył na mnie uśmiechnięty.
Przytomność umysłu odzyskałem nareszcie, jak również i mowę. Mogłem zapewnić z głęboką wdzięcznością tego pana, który do mnie mówił, że przyjmę jego propozycyę, i gorąco mu podziękować, za nieoczekiwane zainteresowanie się mną, jakie mi okazać raczył.
Poprosiłem go o zatrzymanie tego cośmy mówili w tajemnicy przed panem Verdier i jego córką, którym, jeżeli to dojdzie do skutku, chciałbym sam zakomunikować tę nowinę.
Obiecał mi to.
— Ale, ale, przypominasz mi pan — rzekł potem — że pan Verdier ma córkę... wiem o tem... czy panna Verdier jest ładna?
— Panna Lucyna jest zachwycającą osobą...
Czułem iż dając te prostą odpowiedź, zaczerwieniłem się po same białka oczu.
— Po co się rumienić, kochany panie — wykrzyknął pan Maugiron tonem najserdeczniejszym, uśmiechając się słodko: — jesteś zakochany w córce twojego pryncypała, to jest w porządku! Inaczej rzeczy się nie dzieją nigdy! Pan jesteś biedny a ona będzie bogata. To kładzie przepaść między wami, ale ja mam nadzieję, że stanowisko na które masz prawo liczyć, postawi most nad tą przepaścią. Zamiast jednego uszczęśliwię dwoje... Tem większa dla mnie korzyść i przyjemność. Ogromne stosunki jakie prawdopodobnie z domem Verdier, utrzymywać nam przyjdzie, dadzą mi pewien wpływ na umysł ojca panny Lucyny. Użyję tego wpływu w pańskim interesie. Oto mój adres. Przyjdź pan jutro w południe do mnie, i przynieś mi wykaz cen towarów do przejrzenia. Muszę go gruntownie zbadać... Pomówiemy w pańskiej sprawie...
Potem pan Maugiron uścisnąwszy mi rękę jak przyjacielowi wsiadł do powozu.
Na drugi dzień o naznaczonej godzinie, przybyłem do tego zachwycającego i dobrego, młodego człowieka. Pewnie posiada on osobisty majątek dosyć znaczny, bo mieszka jak książę, i nigdy nie byłbym sobie wyobraził tak niesłychanego zbytku jak w jego apartamencie.
Przyjął mnie bardzo uprzejmie.
— Już zajmowałem się pańską sprawą — powiedział mi — ale nie mogę jeszcze nic stanowczego powiedzieć; — trzech moich kolegów, ci mianowicie na których najgłówniej liczę, są nieobecni w Paryżu i wrócą dopiero za kilka dni... Jest to opóźnienie, ale to mało znaczące, bo przyszłe posiedzenie rady zarządzającej odbędzie się dopiero w końcu tygodnia przyszłego, na tym posiedzeniu wszystko się zdecyduje...
Zajęliśmy się potem interesem, w którym osobiście pan Maugiron był w przeddzień w zakładzie, i zobowiązał mię abym zapowiedział jego wizytę pannie Verdier, z którą zdecydował był zawrzeć umowę o dostawę drzewa, pomiędzy domem Verdier a kompanią kolonizacyi okolic miasta.
Rzeczywiście na drugi dzień przybył do zakładu, i od tego czasu, co dzień tu przyjeżdża... boć taki olbrzymi interes odrazu się niezałatwia. Zawrócił zupełnie głowę starej pani Blanchet, która już teraz jego oczyma na świat patrzy, i która przy każdej okazyi a nawet bez okazyi stawia go, jako wzór piękności, elegancyi, i dystynkcyi.
— Wielki Boże! — wykrzyknęła wczoraj podnosząc swoje duże porcelanowe oczy ku niebu, — ten młody człowiek to prawdziwy typ rycerza i pana o jakim marzyłam cale życie. Nieboszczyk Blanchet był bez zaprzeczenia rycerskich cnót pełen!... Nie można było patrzeć na niego bez wzruszenia, bez zachwytu, gdy występował w swoim pięknym mundurze porucznika straży ogniowej; ale przy panu Maugiron, nieboszczyk Blanchet byłby wyglądał jak pastuszek!....
Panna Lucyna nie dzieli wcale tych egzaltowanych i śmiesznych uniesień, ale z przyjemnością rozmawia z moim protektorem, i nie może się wydziwić sumienności, staranności i pracowitości, jakich dokłada w obronie interesów towarzystwa kolonizacyi, której jest reprezentantem... Słusznie twierdzi on, że grzeczność i uprzejmość dla dam nie ma nic wspólnego z interesami, że nie trzeba iść za wpływem dwojga pięknych oczu gdy się ma podpisywać ugodę, i sam daje tego przykład.
Ze swojej strony Lucyna, przez miłość własną, nie chce nic ustąpić; wskutek tego dwie strony kontraktować mające tak dalekie są od zgody dziś, jak pierwszego dnia. Ale uwiadomieni jesteśmy o bliskim powrocie pana Verdier, a wtedy interes skończy się bardzo prędko.
Pan Maugiron przybył dziś rano. Powiedział mi tylko kilka słów, ale tych było dosyć aby mnie uszczęśliwić...
— Rozwiązanie się zbliża... Bądź pan dobrej myśli... będzie ono dla pana przychylne!...
Oto gdzie jestem, matko ukochana. Znasz teraz stan mego serca i zgadujesz, że gdyby nastąpiło rozczarowanie po tym promieniu nadziei, który mi przyświeca, to rozczarowanie to będzie mi bardzo bolesne!...
Już trzecia godzina rano; jestem bardzo zmęczony, lampa gaśnie; kończę mój list, ale wprzód muszę ci powiedzieć, albo raczej powtórzyć, że cię kocham ze wszystkich sił mej duszy, i że cię całuję z czułością bez granic.

Twój przywiązany syn
Andrzej de Villers.

P. S. Jak tylko będę miał wiadomość złą czy dobrą, w tej chwili ci napiszę.“


V.
Inkasent.

Mitologia, często niedorzeczna, popełniła jeden z najcięższych błędów, kładąc opaskę na oczy Amorowi.
Amor nie jest wcale ślepym. Jakżeby nim był? Idzie tylko o sposób widzenia — widzi on zwykle źle, i prawie zawsze jego promień oczny powiększa bez granic wdzięki i przymioty ukochanego przedmiotu, i zmniejsza w tym samym stosunku nie mniej przesadnie, niedoskonałości i błędy tegoż samego przedmiotu. To jest ogólna zasada, chociaż niemożna jej uważać za nieomylną.
Tak na przykład Andrzej de Villers, potwierdzając zasadę przez wyjątek, nie przesadził ani promieniejącej piękności, ani powabu, ani mianowicie uroku, otaczającego pannę Verdier, uroku któremu się oprzeć nie było można.
Nic bardziej zachwycającego wyobrazić sobie nie można, nad Lucynę, gdy na drugi dzień rano, trochę po dziewiątej, przestąpiła próg pawilonu, w którym mieściło się biuro.
Suknia bardzo prosta, z białego w niebieskie paski muślinu, uwydatniała jej jakby utoczoną, gibką figurę, i klasyczne kontury piersi i ramion.
Twarz jej o rysach delikatnych i czystych, jaśniała niezrównanem światłem, i nigdy Boucher ani Latour, w swych cudownych pastelach, nie stworzyli delikatniejszej gry kolorów, białego i różowego na policzkach, przebranej za pasterkę margrabiny, albo księżniczki w nimfę przedzierżgniętej.
Jej duże niebieskie oczy, z wyrazem słodkim i badawczym, zdawały się prawie czarne pod cieniem długich hebanowych rzęs... Jej piękne blond włosy, podniesione w grubych warkoczach nad małemi uszkami, wiły się na szyi, w tak ciężkiej masie, iż się zdawało, że ugina się pod ich ciężarem, pełna wdzięku główka Lucyny.
Całą ozdobą, tych bujnych włosów, była niebieska wstążka przewleczona bez pretensyi pomiędzy splotami. Od wstążeczki tej odbijał prześlicznie popielaty równy odcień cudownych jej włosów.
Młoda dziewczyna weszła bardzo prędko, i przybliżyła się do biurka, przy którem kassyer schylony nad masą książek okutych w mosiądz po rogach, pisał.
— Panie Andrzeju — rzekła.
Młody człowiek zerwał się szybko, lekko zarumieniony i zapytał głosem, który byłby z pewnością drżącym, gdyby niebył umyślnie stłumionym.
— Czy mnie pani potrzebuje, panno Lucyno?
— Jest list od ojca — odpowiedziała Lucyna — listonosz co tylko go przyniósł...
— I zapewne — spytał Andrzej — pan Verdier potwierdza nadzieję jaką nam zrobił, swojego blizkiego powrotu?...
— Ojciec mnie zawiadamia, że przybędzie tu jutro, na statku „Tytan.“
— Czy zdrów jest pan Verdier?
— Sądzę... nic mi o tem nie pisze... Pan wie, że jak pisze, to w ogólności mówi bardzo mało o sobie... Wreszcie oto jego list, jest on tak dobrze do pana jak do mnie pisany...
De Villers rzucił okiem na papier, który mu podała młoda dziewica.
Achiles Verdier pisał kilka tylko wierszy rozporządzeń w interesie zakładu, i kończył jedną z tych zwyczajnych form zimnej czułości, których zwykle używał.
Andrzej, jak to już wiemy, nie mógł się przyzwyczaić do tej oziębłości. Zapewne na twarzy, zbyt wyraźnie odbiła się myśl jego, gdyż Lucyna rzekła, żywo spuszczając oczy, z widocznem zakłopotaniem.
— Poczciwy i dobry ojciec, on tak zajęty... tak pochłonięty interesami, że zaledwie pozostaje mu dosyć czasu na kochanie córki, a przynajmniej na powiedzenie jej tego; bo w głębi serca... jestem tego zupełnie pewną, kocha mnie on bardzo i jego serce w zupełności należy do mnie...
— Jakżeby mogło być inaczej, panno Lucyno? — wykrzyknął Andrzej prawie mimowoli — jakżeby pan Verdier mógł pani nie kochać, nie uwielbiać!
Lucyna nie spostrzegła wcale z jakiem uniesieniem i zapałem, mówił to pan de Villers, ale zmieniając przedmiot rozmowy zapytała.
— To jutro dzień wypłaty?...
— Tak, pani...
Czy jesteśmy sami w możności odpowiedzieć zobowiązaniom, czy też potrzebujemy pomocy bankiera, mojego ojca?
— Niczyjej pomocy potrzebować nie będziemy... Niech pani raczy oto zobaczyć sama...
De Villers, przewrócił dwie czy trzy karty wielkiej księgi i pokazał palcem cyfrę stanowiącą sumę, wypadły z dodawania całej kolumny cyfr i u jej dołu postawiony.
— Nasza wypłata jutrzejsza, jedna z najmniejszych jakie sobie przypominam — kończył — wynosi sześćdziesiąt trzy tysiące franków... W tej chwili mamy w kassie dwadzieścia tysięcy, a wczoraj wieczorem dałem Thibautowi inkasentowi, weksli i rachunków na sumę pięćdziesięciu tysięcy, których natychmiastowa wypłata jest pewną... Będziemy więc mieli w kassie, przed południem, siedemdziesiąt tysięcy franków, siedem tysięcy, przez ostrożność, więcej niż nam potrzeba.
— To dobrze... — powiedziała Lucyna uśmiechając, się. — Jesteś pan przykładnym kassyerem, panie de Villers!...
Andrzej byłby zapewne odpowiedział, ale nie miał na to czasu; jakaś kobieta z ludu, bardzo czysto ubrana, weszła a raczej wpadła do biura.
Kobieta była mocno zapłakana... Trzymała w lewej ręce ogromny portfel, zawieszony na łańcuszku stalowym, a w prawej chustkę od nosa w kraty, którą ocierała łzy, jakie jej spływały po twarzy...
— Co to jest? — wykrzyknął de Villers — to Małgorzata, żona naszego inkasenta...
— Tak... panie... tak.. panienko... — jąkała nowo przybyła, głosem zaledwie zrozumiałym — tak... to ja... Małgorzata.. Ah! co za nieszczęście!... mój Boże!... co za nieszczęście!...
— Co się stało? — spytali na raz Lucyna i Andrzej.
— Mój mąż... mój biedny mąż...
— Cóż takiego, co się stało?!
— Złamał nogę...
— Kiedyż to?
— Przed chwilą...
— Gdzie?
— W domu naszym!... Ah! biedny poczciwy stary!... spadł ze schodów z samej góry na dół w chwili gdy miał wychodzić na miasto dla zainkasowania pieniędzy... Oto są wszystkie pańskie papiery, które odsyła... niech je pan przejrzy... nic nie brakuje... to go tak niepokoiło, że o mało nie oszalał!... Powiedział mi: „Żono, weź portefel i idź jaknajprędzej do zakładu, do pana Andrzeja...” Przez całą drogę biegłam, i oto jestem...
Małgorzata badana przez Lucynę, wpadła w nieskończone opowiadanie, którego powtarzać nie będziemy. Młoda dziewczyna, po wysłuchaniu pożegnała ją, jeżeli nie pocieszoną, to przynajmniej uspokojoną. Odeszła unosząc znaczną sumkę pieniędzy, list do jednego z pierwszorzędnych chirurgów paryzkich, i nakoniec obietnicą, że w ciągu dnia, panna Verdier odwiedzi nieszczęśliwego inkasenta.
— Ten wypadek jest podwójnie nieszczęśliwym!... — rzekła panna Lucyna po wyjściu Małgorzaty — nieszczęśliwy sam przez się... i nieszczęśliwy, że się zdarzył dziś... Kimże my zastąpiemy Thibauta?...
— Nie ma wcale kłopotu, panno Lucyno — odpowiedział de Villers. — Pójdę sam, zainkasuję weksle i rachunki...
— Pan, panie Andrzeju?...
— A dlaczegóżby nie?...
— Ależ to czynność inkasenta, nie pańska...
— Cóż to szkodzi, proszę pani?... Korona mi z głowy nie spadnie i nic nie ucierpi na tem moja godność kassyerska od tej chwilowej zamiany czynności, zapewniam panią; a wreszcie, gdyby to było potrzebnem dla domu Verdier, nie wahałbym się wziąć w rękę topór, i pracować razem z robotnikami przy wyładowywaniu statków ojca pani...
Lucyna zarumieniła się lekko, i spuściła oczy pod palącym wzrokiem, jaki utkwił w niej młody człowiek.
— O! znamy pańskie przywiązanie dla nas, panie Andrzeju... — wyszeptała — wiemy, że ono jest bez granic i jesteśmy panu, mój ojciec i ja, bardzo wdzięczni...
— Pani, nie spełniam nic więcej nad obowiązek — odpowiedział pan de Villers — a chciałbym mieć sposobność i módz spełnić go w całem znaczeniu tego wyrazu.
Chwila milczenia nastąpiła po tych ostatnich słowach.
Milczenie to zostało przerwanem przez Andrzeja.
— Pójdę na górę wziąść kapelusz — powiedział — i wychodzę natychmiast...
— Czy to tak pilne? — spytała Lucyna.
— Nic nie nagli, zapewne; ale jeżeli się spieszę z wyjściem, to dla tego, aby panią krócej pozostawić samą w zakładzie, w wypadku gdyby przybyli kupujący...
— Pan wie, że to mnie nic nie żenuje w żadnym razie, a wreszcie podmajstrzy Piotr, przyszedłby mi w razie potrzeby z pomocą... A propos kupujących — dodała — czy pan sądzisz, że będziemy mieli dziś wizytę pana Alberta Maugiron?
— O! nie wątpię o tem, pani...
— Z czego pan tak wnosisz?...
— Pan Maugiron, powiedział mi wczoraj, że będzie miał zaszczyt widzieć panią dzisiejszego ranka...
— Ah! tem lepiej!... — wykrzyknęła Lucyna, której śliczna twarzyczka rozjaśniła się.
Ta radość, tak widoczna, wywarła na panu de Villers wrażenie bardzo przykre, i po raz pierwszy dała mu poznać boleść większą nad wszystkie boleści, której nie znał jeszcze, boleść podrażnionej zazdrości...
— Pani się zdaje być bardzo uszczęśliwioną z tej wizyty? — wyjąkał z wyrazem pomięszania, i prawie nie mając świadomości tego co mówi.
Z tym instynktem we wszystkiem co serca dotyczy, tak rozwiniętym u Ewy, nawet u najnaiwniejszych, Lucyna zrozumiała, a raczej odgadła cierpienia ukryte, Andrzeja. Była niemi wzruszoną, i w tej chwili chciała uspokoić młodego człowieka.
— Z małem zastrzeżeniem, pan ma racyę — odpowiedziała uśmiechając się. — Nie jestem uszczęśliwioną, jak to pan mówisz, ale jestem zachwyconą...
— Ah! — wymówił Andrzej, dając tej prostej sylabie nacisk wymownie pytający.
— Ależ tak!... zachwyconą!... — kończyła Lucyna — i nic naturalniejszego w świecie... Wczoraj, kiedy pan Maugiron odchodził, byłam blizką zawarcia ugody co do tego wielkiego interesu, który go tu tak często sprowadza, a który ja, niemniej dobrze jak on chcę doprowadzić do skutku. Mam nadzieję, że dziś dobijemy targu i jestem już zdecydowaną do małych ustępstw, których do tej pory odmawiałam, aby tylko przyjść do rezultatu...
Pomyśl pan jak będę dumną i szczęśliwą, gdy jutro oznajmię ojcu, żem zawarła w jego nieobecności, bardzo korzystny interes, który jestem pewną, przyniesie piękne zyski!... Bez wątpienia, widząc jak jego interesa są mi drogie, mój ojciec zrozumie do jakiego stopnia moje myśli, moje wszystkie czynności odnoszą się do niego — bo dla mnie samej... cóż mnie obchodzą pieniądze — i okaże mi wtedy więcej miłości...
— Ma pani racyę, zawsze racyę!... — szeptał de Villers, którego obawy stopniały jak śnieg od promienia słońca. — Ah! jak szczęśliwym jest ojciec, który ma córkę taką jak pani!...
— I ja także jestem szczęśliwą mając takiego ojca jak mój! — odpowiedziała Lucyna żywo, ale z zapałem trochę przymuszonym. Niepodobna mi nie wierzyć w to przywiązanie, którego bezustanne daje mi dowody, bo jeżeli pracuje bez wytchnienia, nie odpoczywając nigdy ani chwili, to dla mnie, to dla mnie jednej... On nie lubi ani zbytków ani wydatków... na coby mu się przydało gromadzenie pieniędzy? Ale chce abym ja była bogatą, i pan widzisz iż poświęcił życie swoje na spełnienie tych pragnień...
Andrzej zamilkł. Odpowiedź na to co usłyszał była bardzo łatwa, ale nie mógł jej dać... Jakżeż w istocie powiedzieć mógłby tej młodej dziewczynie, która pomimo całej obojętności ojca chciała koniecznie wierzyć w jego uczucie: — Nie, ojciec panią nie kocha!... On nic nie kocha na tym świecie, tylko pieniądze, a to co pani uważasz za miłość, jest obrzydliwą nienasyconą chciwością!...
— Pozwól pani abym cię opuścił — odpowiedział po chwili młody kassyer — czas uchodzi, a pani wie, że jest zwyczaj przedstawiać weksle i rachunki do inkassy rano...
Mówiąc to, Andrzej wszedł szybko na schody, które prowadziły do jego pokoju, i wrócił z kapeluszem w ręku.
— Wezmę powóz — kończył — aby wrócić prędzej...
— A ja — odpowiedziała Lucyna — zasiadam w biurze aż do pańskiego powrotu... Jeżeli przyjdą klijenci to ich przyjmę, a jeżeli trzeba będzie coś zapisać, bądź pan spokojny, załatwię wszystko sumiennie; znajdzie pan dziennik w doskonałym porządku...
— Dowidzenia, z panią... Oto klucz od kassy...
— Idź pan, panie Andrzeju... i bądź pan pewnym, że mój ojciec będzie panu wdzięcznym za przysługę, jaką nam dziś oddajesz...
De Villers wyszedł z biura, i udał się prędko do bramy zakładu, która wychodziła na port morski. Była to godzina odpoczynku robotników. Jedni jedli śniadanie w samym zakładzie; inni, w dosyć dużej liczbie, nie mogli się oprzeć pokusie, napicia się kiepskiego wina, i wydawali w szynku część zapłaty, jaka im za dzień przypadała.
Piotr, stary podmajstrzy, siedząc na ławce obok bramy, miał przy sobie wszystko, co stanowiło jego śniadanie, to jest, połowę bochenka chleba razowego, kawałek wędliny i szklankę wody czystej; ale nie jadł i zdawał się być pogrążonym w głębokich rozmyślaniach.
Odgłos kroków pana de Villers wyprowadził go z tej zadumy; podniósł się i przystąpił do młodego człowieka.
— Pan wychodzi, panie Andrzeju? — spytał go z tą poufałością i uszanowaniem jak to miał zwyczaj.
— Jak widzicie, mój zacny Piotrze... Wiecie o wypadku jaki się zdarzył Thibautowi?
— Wiem aż nadto dobrze... Widziałem przed chwilą biedną Małgorzatę.
— A więc, idę po odbiór pieniędzy w miejsce Thibauta.
— A czybyś nie mógł, panie Andrzeju, posłać kogo innego w swoje miejsce?
— O nie!... niemam nikogo... ale z jakiej racyi robicie mi tę uwagę?...
— Bo nie chciałbym, abyś pan wychodził tego rana...
— Nie chcielibyście?... — powtórzył pan de Villers, bardzo zdziwiony.
— Nie chciałbym!... Powiedziawszy prawdę... wcale mi to nie na rękę!...
— Ależ dlaczego?
— Bo... widzi pan... włożyłbym rękę w ogień i dałbym sobie głowę uciąć za to, że w dziesięć minut po pańskiem wyjściu, zjawi się tu elegancik, w swojem pudle na czterech kołach, zaprzężonym w długą czarną wywlokę... wychudzoną i wyciągniętą... a jak teraz mówią w rasowego angielczyka!... Nie znoszę, tego fanfarona z przedziałem włosów na tyle głowy, w kołnierzyku jak gilotyna, z faworytami jak płetwy u morskiego węgorza, z szybką w oku...
— Aha! — spytał kassyer tonem surowym — czy to o panu Maugiron mówisz?
— O panu Maugiron... tak, tak.. o kimżeby innym...
— Jeśli o nim mówisz, to co ma znaczyć ten ton, i ten sposób wyrażania się, proszę cię?
— To znaczy, że jestem człowiek otwarty, i jak niecierpię jakiej osobistości, to już nie przemogę tego na sobie abym mógł się na nią patrzeć spokojnie!...
— Więc nienawidzisz pana Maugiron?
— Serdecznie?
— Ależ to niedorzeczność?...
— Albo co?...
— Cóż wam zrobił złego?...
— Mnie?... nic zupełnie... Niechciałbym nawet żeby raczył spojrzeć na mnie przechodząc... Ale po co on tu przyjeżdża co dzień?
— Traktujemy z nim w bardzo ważnym interesie...
— Ważny interes, który ma się zawsze zakończyć... jutro, nieprawdaż, i który się nie kończy nigdy!... Pretekst wcale nie zły; ale ja mam instynkt... psi węch... i nigdy się nie mylę...
— Cóż więc przypuszczacie?...
— Ja sobie myślę poprostu, że fanfaron ten kręci się około panny Lucyny i zawraca jej głowę.
— W jakim celu?
— Chciałby się z nią ożenić!... i basta!...
— Dajcie pokój, dajcie pokój, mój Piotrze, to szaleństwo!...
— Nie tak wielkie jak się panu zdaje!.. Ona kiedyś będzie bardzo bogata, nasza kochana panienka, a worki talarów, portefele wypchane biletami bankowemi, są to jak świece przyciągające motyli... Wcale mi się niepodoba ten wiercipięta, panie Andrzeju!... Przystojny chłop... nie przeczę... ale z jego oczu dobrego nic nie widać!... Gdyby mi kto powiedział że to łotr z pod ciemnej gwiazdy nie zdziwiłby mnie tem wcale!...
— Łotr!... pan Maugiron!?...
— Dlaczegóżby nie?...
— Ależ on jest bogaty... bardzo bogaty...
— To on sam panu o tem powiedział...
— Jego powierzchowność, jego utrzymanie domu, jego obejście, wszystko przekonywa...
— Niech pan daruje panie Andrzeju, ale wszystko to, według mnie, niczego nie dowodzi..
— Jakto?...
— Że się tam w pokojach u niego świeci!... ale kto wie czy to zapłacone!?... Przecież umeblowanie, pudło czterokołowe, kogut angielski i piękne ubranie, to może być wszystko wzięte na kredyt....
Pan de Villers wzruszył ramionami.
— Oto — rzekł — przypuszczenia niesprawiedliwe i najzupełniej bezzasadne!... Stanowisko pana Alberta Maugiron jest znane... Stoi on na czele bardzo znacznego przedsiębiorstwa...
Stary Piotr nie odpowiedział nic, ale się skrzywił znacząco.
Andrzej kończył.
— Wreszcie mam pewność, że cel tych jego u nas wizyt jest zupełnie poważny i nie ukrywa, żadnych wstecznych myśli, a pan Maugiron nie myśli wcale ubiegać się o pannę Lucynę Verdier...
— Pan masz tę pewność, panie Andrzeju? — spytał podmajstrzy, wpatrując się badawczo w młodego człowieka.
— Tak — odpowiedział Andrzej — mam pewność materyalną... Proszę więc zatem, Piotrze, powściągajcie się co do niego, od wszystkich niegrzecznych uwag; zranilibyście mnie osobiście, bo pan Maugiron bardzo się żywo mną zajmuje, i właśnie ma mi oddać wielką przysługę, która będzie miała znaczny wpływ na moje przyszłe szczęście...
— Ale, tej przysługi jeszcze panu nie oddał — dorzucił cicho podmajstrzy.
— Od dziś za trzy dni odda mi ją...
— I nic nie żąda w zamian za to od pana?
— Nic...
— Kiedy tak, to tem lepiej... jestem stary warjat... Pomyliłem się pewnie... Nie powiem nic już więcej — mruczał Piotr.
Potem dodał zupełnie cicho:
— Ale ja swoją drogą będę go miał na oku!...


VI.
Pani Blanchet.

Andrzej de Villers oddalił się, niezadowolony tem, że znalazł w podmajstrzym, którego kochał i szanował za jego przywiązanie do panny Lucyny Verdier, tę niechęć niewytłomaczoną do pana Alberta Maugiron.
Idąc, mówił sobie, nie bez pewnego niepokoju:
— Ten poczciwiec jest zupełnie oddany Lucynie, to nieulega wątpliwości, a chociaż jest i do mnie przywiązany, mogę już jednak w jego sercu i myśli, tylko drugie zajmować miejsce; dla niej więc tylko, dla niej wyłącznie widzi on niebezpieczeństwo w zbyt częstych odwiedzinach mojego protektora... Zkąd mu to do głowy przyszło?... Zkąd to dziwne przeczucie!?... Z pewnością jest w błędzie!... fakta są jasne i wyraźne!... Gdyby pan Maugiron myślał o Lucynie, gdyby był nią zajęty lub zakochany w jej majątku, gdyby jednem słowem, miał zamiar prosić o jej rękę, nie byłby przecię dla rywala przychylnym... to jasne jak słońce!... Wreszcie sam mi to powiedział własnemi ustami, domyśliwszy się moich uczuć, że nowe stanowisko, które mi wyrobi będzie mostem rzuconym nad przepaścią, która mnie dzieli od Lucyny... Stanowczo podmajstrzy stracił głowę!... Z tej strony nie mam się czego obawiać, lecz owszem mogę się wszystkiego spodziewać...
Następstwem naturalnem tych uwag było, że Andrzej de Villers, przekonany w zupełności, uśmiechnął się lekceważąco na wspomnienie śmiesznych przewidzeń starego robotnika, i poszedł dalej z swobodną głową i rozradowane sercem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podmajstrzy, po odjeździe młodego człowieka, którego odprowadził do pewnej odległości od portu, powrócił do zakładu, wziął swoję wędlinę, chleb razowy i dzbanek czystej wody, i spostrzegłszy, że Lucyna Verdier otworzyła okno biura, wychodzące na klomb z kwiatami, i usiadłszy przy niem wzięła robotę i zaczęła haftować, zmienił miejsce i usiadł w ten sposób, aby mógł z daleka i nie będąc widzianym patrzeć na nią z najżywszą czułością.
— Tak... tak... — powtarzał — będę czuwał swoją drogą... Pan Andrzej jest dobry, szlachetny, młody człowiek... on kocha bardzo Lucynę... dałby za nią krew swoją, ale nie widzi dalej jak koniec swojego nosa, i dał sobie zawrócić głowę pięknemi słowami tego pochlebcy, którego obietnice nic nie kosztują...
Pan Andrzej jak wszyscy uczciwi ludzie, ale jeszcze młodzi, jest pełen ufności i nie wierzy w złe... Wreszcie on tu nie ma żadnych praw i przeszkodzić w niczem nie może... Pan Verdier jest nieobecny, i gdyby był tu, dał by się może oszukać tak jak i inni, i nie broniłby Lucyny lub broniłby jej słabo!...
Pozostaję zatem tylko ja sam, ja biedny pachołek, aby stawić czoło temu fircykowi niegodnemu, któremu nie ufam jak morowej zarazie, aby jego zamiarom przeszkodzić!... Robota to trudna, ale jeżeli się Bogu podoba, ja to zrobię, bo mam odwagę której potrzeba, aby się przód, niczem nie cofnąć i nie dać się nigdy pobić... odwagę serca...
Tak sobie myślał poczciwy podmajstrzy, przedstawiając sobie tę myśl pod rozmaitemi postaciami, gdy wtem ujrzał z daleka iż ktoś z wewnątrz zakładu bieży szybko ku niemu; to go wstrzymało od dalszych komentarzy znanej już czytelnikom naszym nienawiści do pana Maugiron.
Nadbiegającym był mały dwunastoletni chłopiec, sierota, którego ojca, przed dwoma laty zabił spadający kloc drzewa, przy wyładowywaniu jednego ze statków pana Verdier. Od tego czasu, na prośbę Lucyny, używano chłopca tego do różnego rodzaju małych robót, w miarę jego sił, w ten sposób aby zapracował na życie i aby w przyszłości mógł być dobrym robotnikiem.
Nazywano go, albo raczej przezywano Motylem.
— Panie Piotrze — rzekł zadyszany, unosząc czapki.
— Czego chcesz? — spytał podmajstrzy.
— Pluton...
— A więc co, Pluton?
— Pluton chory, panie Piotrze!
— Nie może być!... Przecież odbywał ze mną straż tej nocy... Sam mu łańcuch zapiąłem rano o wschodzie słońca, przed otwarciem bramy zakładu i dałem mu jeść.
— To być może, ale teraz leży na brzuchu w swojej budzie... i nie ruszył jedzenia... Ma oczy sam nie wiem jakie, a jak się mówi do niego nie daje nawet znaku, że słyszy...
— Zaraz idę do niego — rzekł stary robotnik, wstawszy poszedł wraz z Motylem, w stronę budy buldoga.
Biedne zwierzę zdawało się naprawdę bardzo osłabionem; jednakże na widok podmajstrzego, Pluton machnął słabo ogonem, podniósł się, nie bez trudu, i przybliżył do niego na całą długość łańcucha.
— Dobrze... dobrze... nic ci nie będzie — rzekł podmajstrzy głaszcząc psa — widać jakaś kolka... Zwierzęta, tak samo podlegają chorobom różnym, jak i ludzie... Do wieczora to przejdzie... Plutonisko! — dodał, pieszcząc głowo psa — poczciwe psisko!... wierny sługa!... Nic bój się nie bój!... jak ci to nie przejdzie prędko, to cię będziemy leczyć jak się należy... żebyś długo żył i wiernie strzegł swojej pani!...
Buldog zdawał się rozumieć te słowa, w okrągłych jego oczach, zwykle dzikich, lecz na widok starego Piotra łagodniejszych, zabłysła na jedną chwilę żywość i chęć przymilenia się i podziękowania za pieszczotę. Potem jednak wszedł do budy, wyciągnął się jak długi, położył głowę na wyciągniętych łapach, i zdawało się jakby się do snu układał.
— Apetyt mu wróci niedługo — mówił stary podmajstrzy — ja muszę iść dokończyć mego śniadania... Już wielki czas...
I wrócił na miejsce z którego mógł widzieć Lucynę, siedzącą ciągle z robótką w ręku przy oknie pawilonu.
Śniadanie familijne, w domu pana Verdier, odbywało się punktualnie o wpół do jedenastej, i pan domu, kiedy był w Paryżu, wymagał tej punktualności od służby.
Andrzej de Villers, w charakterze kassyera, i pani Blanchet, jako dama do towarzystwa, siadali do stołu razom z panem Verdier i jego córką.
W chwili gdy wybiło wpół do jedenastej, pani Blanchet wyszła z głównego korpusu budynku i udała się do biura.
Wdowa po poruczniku straży, była typem prawdziwie mieszczańskim, istotnym „Prudhommem” w spódnicy. Miała kark gruby, głos uroczysty, i frazeologię pretensyonalnio nadętą, sławnego wzoru mieszczanina unieśmiertelnionego przez Henryka Monier.
Prostota wydała się jej wstrętną, egzaltacyę brała za stynkcyę, i wszystko co nie było wymuszone i wyszukane wydawało jej się gminnem i pogardy godnem.
Pani Blanchet, wzdęta aspiracyami do wyżyn społecznych, uważała się za zapoznaną, i wierząc silnie w swoje własne przymioty, nie myślała aby było możliwem posunąć dalej niż ona umiejętność życia i zachowania się w towarzystwie.
Te jej niezliczone śmieszności, rozmiarów nie pospolitych, bawiły niekiedy Lucynę, ale najczęściej męczyły ją.
Pani ta weszła majestatycznie do biura i rzekła do młodej panienki.
— Godzina w której masz pani zwyczaj panno Lucyno przyjmować pożywienie ranne i codzienne, wybiła. Potrawy są na stole, a ja objawiłam służącej moje postanowienie, iż się sama podejmuję uwiadomić o tem panią. Może pani zechce odłożyć na stronę robotę i poświęcić kilka chwil pracy odżywiania?
Lucyna podniosła głowę, i zwróciła na panią Blanchet spojrzenie czyste i wesołe.
— Zdaje mi się moja droga pani Blanchet — zauważyła — że mi poprostu oznajmiasz iż śniadanie podane...
— Mnie się zdaje, pani — odpowiedziała poważna dama przygryzając wargi — sądzę, że używam w mowie mojej wyrażeń takich, które mnie łatwo zrozumiałą czynią.
— Zapewne, kochana pani Blanchet, ale pani tak pięknie mówi, i ja z taką przyjemnością pani słucham, że bardzo często harmonia słów pani tak mnie ukołysze, że zapominam o tem iż w słowach tych sens jakiś być musi...
Było to powiedziane przez Lucynę słodko, bez chęci dokuczenia; więc pani Blanchet z łatwością przyjęła to za kompliment.
— To pewne jest i wszem w okół dowiedzionem, że ja nie mówię tak jak wszyscy zwykli ludzie!... — dodała nadymając się jeszcze więcej, w uniesieniu rozradowanej próżności.
— Ja też pani serdecznie winszuję!... Ale, powiedz mi droga pani Blanchet, czy ci tak bardzo pilno zasiąść do stołu?...
— Mnie nigdy nie jest bardzo pilno, jeśli idzie o rzeczy ziemskie, zwykłe, materyalne, które nie mają dla mnie powabu, lecz owszem odrazę budzą, a funkcya jedzenia do takich właśnie należy...
— To pewno ma znaczyć, że pani nie masz wcale apetytu?...
— Istotnie, wcale nie mam apetytu... to prawda, ale na nieszczęście spędziłam noc w sposób okropny... Wczoraj wieczorem opanowały mnie jakieś omdlenia i męczyły aż do chwili, w której ciemności zaległy ziemię!... Nie dają mi one spoczynku jeszcze w obecnej godzinie... Nieskończenie delikatna natura moja nadzwyczaj jest wrażliwą!... Gdy jeden z organów mej ziemskiej powłoki cierpi, odczuwają to zaraz wszystkie inne... W tej chwili, nieprzyjazne te siły oddziaływają mocno na mój żołądek... który doznaje ścieśnień i wzruszeń bardzo bolesnych!... Zdaje się, iż staje on do walki zaciętej przeciw ideałowi duchowemu, który jest mi tak drogi!... jednem słowem żołądek mój wzdycha do pełności... i objawia wstręt do próżni!...
Tym razem, Lucyna nie mogła wstrzymać głośnego wybuchu śmiechu, czystego i dźwięcznego.
— Mówiąc poprostu, umierasz pani z głodu!... — wykrzyknęła. — Czemuż nie było przyznać się do tego odrazu!?...
Pani Blanchet przyjęła postawę obrażonej królowej.
— Jakto bolesnem jest być u obcych — mruczała, podnosząc w niebo swoje duże oczy. — Człowiek nieszczęśliwy, którego los na cudzą rzuci nawę, znosić musi, w cichości serca, rzeczy najbardziej upokarzające... Ah! nie na toś mnie matko!... na świat wydała!...
Lucyna miała serce tak dobro i czułe, że cierpienie jakiekolwiek, nie wydawało jej się nigdy śmiesznem.
— O! mój Boże!... — zawołała — czyżbym panią zraniła bezwiednie?... Ah! jakżeby mi to przykro było.
— Kto cudzy chleb jeść musi, ten niema prawa żalić się na rany językiem chlebodawcy zadawane!... — odpowiedziała pani Blanchet stoicznie, — Poddaję się i schylam głowę...
Lucyna próbowała zmienić rozmowę...
— Miałam się pani spytać — odpowiedziała — czyby to nie było ci wszystko jedno opóźnić nieco śniadnie?...
Pani Blanchet skrzywiła się znacząco.
— Pani wie dobrze, panno Lucyno, że jestem na jej rozkazy zawsze powolna — odpowiedziała ponuro — jeśli tylko pani śniadać jeszcze sobie nie życzy... to cóż ja...
— Eh! — przerwała żywo młoda dziewczyna — nie idzie o mnie... Jeżeli pani proponuję wstrzymać się chwilkę ze śniadaniem, to dla tego aby dać czas panu de Villers do powrotu...
Pani Blanchet podniosła głowę, przymrużyła na wpół jedno oko, przygryzła wargi i zapytała tonem ironicznym:
— Jakto?... pan de Villers każę na siebie czekać!... rzeczywiście, to bardzo ciekawe!... Ten młody człowiek ma przywileje...
— Nie ma innych przywilejów, nad te, że oddaje w tej właśnie chwili wielką przysługę naszemu domowi!... — odpowiedziała Lucyna, nie bez pewnej niecierpliwości.
Panią Blanchet ogarnęła taka gwałtowna ciekawość, że aby ją zadowolnić jaknajprędzej, zaniedbała zwykłej swojej frazeologii i zapytała:
— Oddaje przysługę domowi!... on!... pan de Villers!...
— O tak!...
— Gdzież on jest?...
— Od dwóch godzin, biega po mieście dla odebrania pieniędzy z weksli i rachunków... Bo to jutro dzień wypłaty...
— Cóż to!... Mnie się zdawało, że dom handlowy pana Verdier, posiada inkasenta specyalnego i sądziłam, że pan de Villers jest domu tego kassyerem i buchalterem...
— Tak jest w istocie, ale inkasent złamał sobie nogę dziś rano...
— Więc pan de Villers go zastępuje!... — wykrzyknęła wzgardliwie pani Blanchet. — W samej rzeczy dla czegoby nie?... To nowe stanowisko zupełnie odpowiada jego zdolnościom!... Możnaby mu także kazać zamieść zakład... jestem pewną, żeby się na to zgodził uprzejmie...
Pomimo zwykłej pobłażliwości dla niegrzecznej kobiety, Lucyna wzruszyła ramionami.
— Moja droga pani Blanchet — powiedziała — zdajesz mi się pani być źle usposobioną względom pana de Villers... Co on pani złego zrobił, czem panią obraził, abyś go pani tak niecierpiała?...
Dama do towarzystwa nie zadowolniła się podniesieniem oczu w sufit, lecz równocześnie wzniosła w górę i ręce.
— Co on mi zrobił?... — wykrzyknęła — ależ, Ojcze niebieski, nic mi nie zrobił ten młody człowiek, nie zarzucam mu nic... nie mam do niego żadnej urazy, i nie nienawidzę go wcale, ani bardzo, ani mało!... Rozumiem to dobrze, że to nie jego wina, iż nie posiada elegancji i dystynkcji jaką mieć należy, i że jest pospolity aż do obrzydzenia!... Bezustanne obcowanie z robotnikami i z pospólstwem... nie może być innym!... Zakłady fabryczne i przemysłowe, nigdy nie uchodziły za szkołę dobrych manierów i elegancyi. Jedna rzecz usposabia mnie przeciw niemu, jedna rzecz ważna...
— Jaka?...
— Jego zarozumiałość... jego pyszałkowatość... Lucyna patrzyła na panią Blanchet zdziwiona...
— Co pani chcesz przez to powiedzieć? — spytała.
— Czy się pani nie domyśla?...
— Nie domyślam się niczego, i proszę pani, wytłomacz się.
— Pani mnie prosisz, panno Lucyno, to jest dla mnie rozkazem... Muszę więc powiedzieć, że nie lubię tego, aby jakiś prosty subiekt, ni z pierza ni z mięsa, mały urzędniczek, spadły na ziemię Bóg wie zkąd, goły jak święty turecki, wychudły jak szczur kościelny, pozwalał na wytwarzanie w mózgu swoim i wzrastanie najdziwaczniejszym nadziejom, i śmiał podnosić swój hardy wzrok na osobę, którą powinien tyle szanować, aby módz zrozumieć, że przestrzeń jaka go od niej dzieli jest nieprzebytą!...
Zachwycona tym pracowitym frazesem, którego budowa zdawała jej się bez zarzutu, pani Blanchet zatrzymała się, wyciągnęła tabakierkę z kieszeni i zanurzyła w niej swoje grube palce...
Lekki różowy cień, powlókł piękną twarzyczkę młodego dziewczęcia, a jej długie rzęsy opuściły się na dół...
Pani Blanchet, której posągowy nos wciągnął w siebie ogromny niuch tabaki, przybrała postawę tryumfującą.
— Aha!... — powiedziała głosem basowym — zdaje mi się, że mnie pani zaczyna rozumieć...
— Sądząc tak, pani się myli!... — odpowiedziała sucho Lucyna. — Jeżeli pani chce abym panią zrozumiała, nazwij rzeczy poprostu, właściwem mianem, nie dwuznacznie i bez wykrętów...
— Mnie się zdawało, że jestem dostatecznie zrozumianą — mruczała ochmistrzyni — ale ponieważ się omyliłam, muszę postawić kropki nad i!...
— Pan Andrzej de Villers pozwala sobie względem pani uczuć nietolerowanych na jego stanowisku, człowieka słabo zabezpieczonego!... jednem słowem, pani, ten młody a niedelikatny człowiek jest w pani zakochany...
Mówiliśmy, że od pewnej chwili Lucyna była różowa. Po tych słowach stała się purpurową.
— Zakochany we mnie!... — powtórzyła głosem cichym i wzruszonym. — Nie mogę w to uwierzyć!.. pani się myli pani Blanchet...
— Najprzód, proszę pani, ja się nigdy nie mylę! — odpowiedziała tłusta kobieta — moje doświadczenie, moje obycie w świecie, i ośmielam się powiedzieć, pewien takt wrodzony, istotnie większy i pełniejszy niż u innych osób mojej płci, nie pozwalają mi dać się zwieść fałszywemi pozorami... Wreszcie nie jest to wielką zasługą widzieć jasno w biały dzień, a tutaj rzuca się to samo, w oczy!... Aby to widzieć, dosyć patrzeć: a ani ja, dzięki niebu, nie mam krótkiego wzroku, ani też pan Andrzej de Villers nie ukrywa wcale swych płomieni!... Wzdycha tak, że mógłby wprowadzić w ruch skrzydła wiatraka... jest roztargniony w pani obecności, co jest jasnym dowodem, iż jest tylko nią zajęty... Głos mu drży gdy do pani mówi... czerwieni gdy się pani do niego zwraca... krótko mówiąc, robi wszystkie grymasy zakochanych starej szkoły; a to wstyd na jego miejscu, bo powinien to dobrze wiedzieć, że pan Verdier, ojciec pani, człowiek który posiada miljony, i który jak powiadają sam nie zna cyfry swego majątku, nie zrobiłby nigdy takiego głupstwa, żeby miał zgodzić się na przyjęcie za zięcia, jakiegoś chudopachołka subjekta, który nie miałby nawet za co kupić sobie nowego fraka na dzień ślubu... Ah! gdyby się to tyczyło pana Alberta Maugiron, to co innego!... to jest młodzieniec dystyngowany!... to kawaler skończony!... Oto co się nazywa dobra partya!... Temu nie będzie trudno znaleść bogatą i dystyngowaną osobę na żonę, za to ręczę, tylko słówko piśnie a znajdzie co zechce!...
Gdybyś pani tylko chciała zadać sobie trochę trudu, jestem pewną żeby nie poszedł gdzieindziej!... Podchwyciłam kilka spojrzeń jakie rzucił na panią, i w których malowało się uwielbienie prawdziwe... Gdyby mu tak dodać trochę odwagi, uwielbienie to zmieniłoby się łatwo w uczucie najczulsze, najgorętsze!... Na pani miejscu, spróbowałabym... Do licha!... ten motyl wart aby mu podciąć skrzydełka, a miałabyś panno Lucyno małżonka, którymbyś się poszczycić mogła, i z powodu którego, twoja miłość własna nie cierpiałaby nigdy!...
Gdy lokomotywa jest puszczona całą siłą pary, nie ma żadnej racyi aby się zatrzymała, dopóki jej nie zbraknie wody i materyi palnych.
Tak samo było z panią Blanchet.
Dobra ta kobieta, mogłaby była tak mówić bardzo długo jeszcze, a nie zbrakłoby jej słów, chybaby prędzej, tchu jej niestało.
Od kilku chwil, żywy rumieniec Lucyny zniknął, a jej twarz wyrażała zwykły spokój, z przymieszką wzgardy.
— Pani Blanchet — rzekła głosem stanowczym — pozwoliłam pani mówić nie przeszkadzając jej, co dowodzi z mojej strony wielkiej cierpliwości i chęci nie zrobienia jej przykrości... Teraz, kiedy pani skończyła, proszę panią, wstrzymaj się na przyszłość, i oszczędź mi wynurzeń swych marzeń bezzasadnych, oraz wstrzymaj się od szalonych porywów elokwencyi o panu Andrzeju de Villers i panu Albercie Maugiron. Ani jeden ani drugi nie myśli o mnie... Uczucia, które im przypisujesz, istnieją tylko w pani bujnej wyobraźni, i ja nie życzę sobie, zechciej mnie pani zrozumieć, nie życzę sobie abyś mi pani kiedykolwiek jeszcze wyrażała swoje zdanie o tych młodych ludziach...
Pani Blanchet, schyliła głowę jak winowajca, który się poddaje swemu losowi.
— Dosyć, pani, to wystarczy... — jęknęła boleśnie — znam moje obowiązki, i będę umiała je spełnić!... Nakazuje mi pani milczenie... będę milczała!... Zachowam w łonie swojem, pod troistą pieczęcią, myśli rozsądne i poważne, które pani nazywasz marzeniami i wybrykami elokwencyi!... Jak się jest u obcych, tak jak ja... jak się je chleb cudzy, tak jak ja, trzeba przyjąć z uległością najokrutniejsze zapoznania i zawody... Trzeba umieć słuchać!... i być posłuszną!...
— A teraz — powiedziała Lucyna uśmiechając się — ponieważ pan de Villers może nie wrócić tak prędko, byłabym zrozpaczoną gdybym naraziła pani żołądek osłabiony przez całodzienne omdlenie, na dłuższe wyczekiwanie... Chodźmy na śniadanie, moja droga pani Blanchet... chodźmy na śniadanie...
— Co do tego, i co do wszystkich innych rzeczy jestem na pani rozkazy.
Lucyna wychyliła się przez okno, i głosem najsłodszym przywołała podmajstrzego.
Nie był on daleko, przybiegł więc na to wezwanie, natychmiast jakby na nie czekał.
— Pani mnie woła, panno Lucyno? — spytał, a na twarzy jego radość jaśniała...
— Chcę cię tylko uprzedzić, mój dobry Piotrze, że ja i pani Blanchet opuszczamy biuro; strzeż go więc dobrze, proszę cię, a jeżeliby kto przyszedł z interesem i chciał mówić zemną lub z panem de Villers proszę zawiadom mnie natychmiast...
— Niech pani będzie spokojną, panno Lucyno, będę czuwał...
— Jestem zawsze spokojna, mój dobry Piotrze, jak się w czem tobą wyręczam... — odpowiedziała młoda panienka, uśmiechając się do robotnika... — Mogę rachować na ciebie tyle przynajmniej ile na siebie samą, wiem to dobrze.
Potem poszła ku domowi mieszkalnemu, w towarzystwie pani Blanchet, która nie mówiła ani słowa, ale której fizyognomia wyrażała zupełnie to samo, co fizyognomia psa, któremu wydarto obgryzaną kość.
Podmajstrzy przeprowadził młodą dziewczynę wzrokiem rozczulonym aż do trzech schodków na ganku.
— To anioł!... — szeptał potem — to prawdziwy anioł z nieba!... Jak się na nią patrzę... jak ją widzę uśmiechającą się do mnie... jak ją słyszę mówiącą do mnie tym swoim głosikiem harmonijnym jak śpiew aniołów, to mi się zdaje, że nie jestem na ziemi, i że niebo otworzyło się przedemną!
W kwandrans potem, czarny koń znakomity kłusak, zaprzężony do prześlicznego małego kabrioletu pana Alberta Maugiron, okropny sprawił turkot na nierównym bruku, portu morskiego, i zatrzymał się wprost przed kratą domu Achilesa Verdier.


VII.
Piotr i Maugiron.

Podmajstrzy się obrócił w stronę kraty i poznał elegancki ekwipaż młodego człowieka, którego serdecznie niecierpiał, z powodu iż go podejrzywał o staranie się, o Lucynę Verdier.
— No! no! — myślał sobie — ja cię tu zaraz dobrze przyjmę, ty wartogłowie!... Gdybym ja mógł raz na zawsze odjąć ci ochotę przychodzenia tu, nieczekałbyś długo na traktament, noga by tu twoja nie postała nigdy!...
Albert Maugiron, którego już znają nasi czytelnicy z listu Andrzeja de Villers do swojej matki i z przesadnych admiracyi pani Blanchet, był w rzeczywistości bardzo przystojnym młodym człowiekiem, a regularność rysów, dystyngowane obejście i ułożenie, dawały mu w zupełności prawo do tytułu gentelmana.
Mógł mieć lat ze trzydzieści. Wzrostu był średniego, ale dobrze zbudowany. Włosy kasztanowate otaczały twarz pobladłą, może z pracy a może z nadużycia przyjemności, i oprawioną w ramy gęstej czarnej brody błyszczącej i wyperfumowanej.
Poprawne regularne rysy tej twarzy zwykle wyrażały pociągającą dobroduszność. Usta składały się zawsze do uprzejmego uśmiechu. Oczy tylko, duże i bardzo ładne, mogłyby w obec uważnego spostrzegacza, zadać kłam wyrazowi szczerości i prawości, jaki na pierwszy rzut oka świecił na tej fizyognomii. Spojrzenie oczu tych było niejasne, niepewne, i nigdy śmiało nie zatrzymywało się ono na innych oczach; ale ostatecznie, tak słabe wskazówki nie mogły źle świadczyć przeciw temu młodemu człowiekowi.
Ubranie jego, którego sędziowie najsurowsi i najkompetentniejsi, podziwialiby krój i szyk, łączyło prostotę z najwyszukańszym gustem, i znajomość najlepszego towarzystwa.
Nigdy naprzykład Albert Maugiron nie popełniłby takiego błędu, jakim jest noszenie rękawiczek paljowych przed ósmą godziną wieczorem...
Nie widziano na nim innych klejnotów, prócz łańcuszka od zegarka misternej roboty. Szpicruta z rogu nosorożca, której używał jadąc konno do lasku, nie zwracała niczyjej uwagi, choć kosztowała dwadzieścia pięć luidorów...
Takim jakim go opisaliśmy, pan Maugiron wysiadł ze swego kabrioletu, przeszedł bramę, której jedno skrzydło było otwarte, i skierował się krokiem lekkim i pewnym do drzwi pawilonu.
Na drodze swojej spotkał podmajstrzego, który tak stanął przed nim, aby go po prostu zatrzymać, i zapytał go głosem mrukliwym:
— Kogo pan potrzebuje?...
Maugiron spojrzał, nie bez pewnego zdziwienia na mówiącego doń w ten sposób człowieka.
— Cóż to!... mój przyjacielu — zawołał — nie poznajecie mnie?...
— Żeby kogo poznać trzeba go najprzód znać!... — odparł Piotr z coraz większą opryskliwością.
— Czy nie wiesz, że ja tu prawie codzień przyjeżdżam?...
— To być może... ale to nie moja rzecz!... Jeszcze raz się pytam, kogo pan potrzebuje?...
Maugiron zaczął się śmiać.
— Mógłbym się gniewać... — powiedział — wolę jednak powiedzieć ci, że jesteś bardzo oryginalnie śmieszny... Ja pytam się o pana Andrzeja de Villers, kasyera tego domu.. jeśli go znasz?...
— Pan Andrzej wyszedł...
— Kiedy powróci?...
— Nie wiem tego... nie zdaje mi rachunków...
— Jeżeli tak to życzę sobie mówić z panną Lucyną Verdier...
— Panna jest zajęta.
— Zawiadom ją, żo pan Albert Maugiron chce mieć honor widzenia się jej...
— Nie jestem służącym abym, spełniał pańskie zlecenia...
Maugiron miał na ustach drugi wybuch śmiechu.
— W każdym razie — rzekł służący czy nie służący, ale jesteś wielki bałwan, mój przyjacielu...
— Niech sobie będzie bałwan... ale przyjaciel pański to nie!... Zdaje mi się żeśmy jeszcze nigdy nie paśli razem świń...
Cierpliwość eleganckiego młodzieńca zaczęła się wyczerpywać.
— Chciałem obrócić to wszystko w żart — powiedział — ale dosyć już tego!... nawet za wiele!... usuń się z drogi!... sam się zaanonsuję!...
— Niepodobna... jestem psem, stróżem domu, i nikt nie przejdzie... ale, jeżeli w interesie drzewa pan przychodzisz, to mogę pana oprowadzić po składzie, i wskazać panu ceny tak dobre jak ktokolwiek bądź inny...
— Bardzo dziękuję ci za twoje usługi, mój poczciwcze!... — odparł Maugiron szyderczo — interesa jakie mnie sprowadzają, nie załatwiają się z robotnikami, ale z właścicielami... Powtarzam ci, że chcę się widzieć z panną Verdier...
— A ja panu powtarzam, że jest zajętą, i że przeszkadzać jej nie myślę...
Maugiron skrzyżował ręce na piersiach.
— Co to jest!... co to ma znaczyć!... — wykrzyknął. — Zkąd to zuchwalstwo!...
Piotr spuścił głowę i odpowiedział:
— Pies stróż, nie jest zuchwałym jeżeli pokazuje zęby ludziom podejrzanym.
Maugiron zadrżał, powieki rozwarły mu się, co znamionowało u niego silne rozdrażnienie.
— Ludziom podejrzanym!... — powtórzył głosem mniej pewnym niż przed tem. — Czy dla ciebie jestem podejrzanym człowiekiem!...
— I bardzo nawet!...
— Bredzisz przyjacielu!.. i z jakiej racyi proszę cię?...
— Do pioruna!... myślisz więc pan, że jak kto jest tylko biednym robotnikiem, to już nie ma oczów tak dobrych jak inni, i chłopskiego sprytu, który jest tak dobry jak rozum?... Czy pan myślisz, że jak się widzi fanfarona, wiercipiętę, osobistość taką, jaką jesteś pan, co jak się zbliży to od niej nos puchnie, jak się widzi takiego gagatka kręcącego się dzień w dzień około młodej panny, której ojciec milioner, jest ciągle nieobecny, to się nie wie co to ma znaczyć!... Hę!... Może?... Co?... Oho! nie taki człowiek głupi!... Fanfaron wietrzy gruby posag, wierci się jak djabeł w święconej wodzie, aby tylko pannę otumanić a potem pochwycić talary ojczulka!... Oho!...
Maugiron, słysząc te słowa starego robotnika odetchnął lżej uspokojony; niewyraźny uśmiech odkrył jego białe zęby pod wąsami czarnemi i wypomadowanemi.
— Nie podejrzewa nic... — powiedział sobie — ale bestya!... jakiego mi strachu napędził!...
Piotr mówił dalej:
— Tak... tak... oto jak się rzeczy mają!... to wcale nie trudne do odgadnienia!... Ale wartogłów, wiercipięta, fanfaron wystrojony nie widzi dziś psa, który strzeże, który pokazuje kły, i który mówi po swojemu, po psiemu: A pójdziesz!... nie ma tu nic dla ciebie!...
Maugiron wziął monokl zawieszony na czarnym jedwabnym sznureczku na szyi, i zaczął przypatrywać się podmajstrzemu, z miną drwiącą, mierząc z góry na dół i z dołu na górę.
— Cóż mnie pan tak oglądasz jak dziwo jakie przez tę szybę!?... — krzyknął Piotr, zirytowany tem badaniem szyderczem.
— Zacny człowieku — spytał Maugiron — czy nie jesteś przypadkiem opiekunem, lub blizkim krewnym panny Lucyny Verdier?...
Podmajstrzy zaczerwienił się.
— Ja... opiekunem... krewnym... — jąkał — ja biedak... ja panie... pan wie dobrze, że to niemożliwe...
— Czyś może dostał rozkaz od panny Verdier, obchodzenia się ze mną tak grubijańsko, jak to uczyniłeś?...
— Nie... nikt mi żadnych rozkazów nie wydawał...
— A zatem, to z własnego natchnienia działasz?...
— Działam podług mojego sumienia... jak ono mi każę, tak ja postępuję...
— Mój poczciwcze — kończył Maugiron — to dobrze wiedzieć. Byłbym uszanował wolę pana Verdier, lub wolę panny Lucyny... ale ponieważ to ciebie, i ciebie tylko jednego znajduję przeciw sobie, jestem w prawie powiedzieć ci, że jesteś śmieszny, jeżeli nie jesteś szalony, i że wypędzę cię ztąd, aby cię ukarać za zuchwalstwo, albo cię uleczyć z szaleństwa...
Podmajstrzy zsiniał, czoło jego się zmarszczyło; dzikie ognie zabłysły w jego oczach.
— Wypędzić mnie ztąd!... mnie!... — krzyczał głosem ochrypłym — ah! drogo mi zapłacisz tę groźbę!...
I cofnął się w tył, wzniósł do góry pięście w postawie jaguara, gotowego rzucić się na swoją ofiarę.
— Miej się na baczności — rzekł Maugiron z najzupełniejszym spokojem — nie mam zwyczaju wchodzić w zapasy karczemne!... Uprzedzam cię, że moja laska zawiera szpadę... jeżeli zrobisz dwa kroki naprzód, jesteś zabity...
— Pan mnie zamordujesz!... — zawył podmajstrzy. — Tem gorzej dla pana niech i tak będzie... zobaczemy za kim będzie sprawiedliwość Boga!...
Piotr postąpił krok naprzód. Maugiron schwycił laskę za gałkę i z trzciny wyskoczyła giętka klinga stalowa giętka i śpiczasta, która zabłysła w promieniach słońca jak błyskawica niebieskawa.
Katastrofa była nieunikniona. Krew miała się potoczyć. Wtem krzyk kobiecy rozległ się nagle. Podmajstrzy usłyszał ten krzyk, i zamiast posunąć się naprzód, cofnął się w tył, kryjąc twarz w dłoniach.
— Cóż był bym uczynił?... — jąkał.
Lucyna stała na najwyższym z trzech stopni ganku podobną była do statuy Osłupienia lub Przerażenia; podczas jednej czy dwóch minut jej serce przestało bić i zupełne wyczerpanie z sił zatrzymało ją bez ruchu!...
Nakoniec, drżąca, odurzona, mogła przybiedz do dwóch ludzi, i głosem wzruszonym, zaledwie zrozumiałym, pytała:
— Mój Boże!... mój Boże!... co to jest?... co się to dzieje?... odpowiedz mi Piotrze, w imię nieba!... Panie Maugiron, odpowiedz mi pan, proszę pana..
Piotr milczał i nie podnosił głowy.
Maugiron schował swoją szpadę do laski, ukłonił się młodej dziewczynie ze zwykłą grzecznością i rzekł z uśmiechem:
— Nie spodziewaj się pani, abym ci ja wytłomaczył co się dzieje, bo ja sam nic nie rozumiem... Ten poczciwy człowiek chciał mnie zabić — dodał, wskazując na podmajstrzego — a ja broniłem się tylko... oto wszystko co ja wiem... Przy tem przepraszam panią tysiąc razy, za odegranie jakiejś roli chociaż tylko biernej w tem zajściu gwałtownem i jakiemś dziwnem szaleństwie, które zaniepokoiło ten dom i stało się powodem tak bolesnego wzruszenia pani... ale klnę się na moją duszę, że jestem zupełnie niewinny i że nie zgaduję wcale powodów....
— Chciał pana zabić? — powtarzała Lucyna.
— Tak... mój Boże... tak... jaknajprościej!...
— On!... najlepszy z ludzi!... Ale zkądże ta myśl, zkąd to przypuszczenie?...
— Spytaj się pani jego... on może pani odpowie... Co do mnie ja nie znam powodu ani jego nienawiści ani jego wściekłości...
Lucyna zwróciła się do Piotra.
— Słyszysz, Piotrze — powiedziała tonem surowym — milczenie będzie twojem obwinieniem!... trzeba mi odpowiedzieć!... trzeba!... ja tego chcę... ja tego wymagam!...
Stary robotnik podniósł głowę i można było widzieć, że miał oczy czerwone, a twarz oblaną łzami.
— Panienko — wyszeptał głosem tak cichym, że Lucyna prędzej się słów domyśliła niżeli je usłyszała — groźba mnie do szału doprowadziła...
— Groźba?... jaka?...
— Pogroził mi on, że mnie wypędzi z tego domu...
— Czyś pan to powiedział? — spytała młoda dziewczyna pana eleganta.
Maugiron przyznał.
— Tak, w istocie, powiedziałem, proszę pani — odpowiedział — ale ten człowiek zapomina dodać, że nie miałem innego środka dla pohamowania, niedającej się niczem wytłomaczyć zuchwałości, z jaką chciał mnie do pani niedopuścić...
I Maugiron opowiedział w kilku słowach scenę, którąśmy dopiero co przedstawili przed oczy naszych czytelników, opuszczając tylko starannie słowa dotyczące mniemanych jego projektów do ręki Lucyny.
— Oto cała prawda — dodał kończąc — niech ten człowiek, który słyszy co mówię, zada mi kłam, jeżeli jest tak bezczelny!...
— Czy masz co do powiedzenia? — wyrzekła Lucyna.
— Podmajstrzy opuścił głowę.
— Zatem — kończyła młoda dziewczyna — tyś się zachował w sposób tak dziwny, niczem nieusprawiedliwiony, nie możliwy do zrozumienia?...
— Tak panno Lucyno, zrobiłem to wszystko o co mnie on oskarża — wyszeptał Piotr.
— Jeżeli tak jest, to naprawdę zasługujesz sto razy raczej niejeden, na to aby cię wypędzono z tego domu!... Pan Maugiron miał wielką racyę, że ci groził poskarżeniem przedemną, która tu reprezentuję mojego ojca, i jeżeli on tego żąda, muszę wymierzyć sprawiedliwość!...
Twarz podmajstrzego zmieniła się.
— O! panno Lucyno — szeptał głosem drżącym, wyciągając ku młodej panience błagalne dłonie — miej litość nademną!.. zatrzymaj mnie!... Gdyby mi przyszło! opuścić ten dom... gdybym był wypędzony, przez ciebie, przeszedłszy próg tego domu, poszedłbym położyć się nad portem, wzdłuż muru otaczającego zakład... i tak czekałbym śmierci...
Silne wzruszenie widniało na pobladłej twarzy Lucyny Verdier, która mimo to odpowiedziała stanowczo:
— Miałam liczne dowody twojego przywiązania, Piotrze, i miałam dla ciebie wielką sympatyę, wiesz to sam dobrze, ale ta sympatya, nie daje mi prawa wybaczenia pewnych błędów!... Obraziłeś ciężko, bez powodów, bez zaczepki, człowieka honorowego, klijenta, prawie przyjaciela tego domu... on jeden jest w możności przebaczenia ci jeżeli zechce... on zdecyduje o twoim losie... ja nie mogę nic, jak tylko usilnie prosić go o pobłażanie za czyn szalony, którego doniosłości z pewnością sam nie rozumiesz, a który dla ciebie ma tak opłakane skutki...
Podmajstrzy obrócił się do Maugirona.
— Panie! — zawołał ze łzami, głosem pełnym takiej boleści, któremu oprzeć się trudniej niż najświetniejszej wymowie — życie moje jest w pana ręku... bądź wspaniałomyślny dla nieszczęśliwego, który cię obraził... z płaczem proszę przebaczenia... czołgam się u twych nóg... daruj mi panie!...
Podmajstrzy rzeczywiście rzucił się do kolan Maugirona, całował je łkając, i powtarzał:
— Daruj mi! przebacz panie!...
Zdawało się, jakby młody człowiek z pewną przyjemnością pozostawiał go kilka chwil w tej pozycyi, potem się odsunął krok w tył i odpowiedział:
— Podnieś się... przebaczam ci chętnie!... Słowa szalonego nie mogły mnie obrazić; a wreszcie, gdyby nawet wina twoja w obec mnie była stokroć cięższą, niewahałbym się jej ci zapomnieć, ponieważ panna Verdier jest łaskawa tobą się interesować... Teraz ja ją błagam, aby zapomniała o tem wszystkiem i zatrzymała cię w domu...
— Dziękuję, panu, za to coś zrobił — wyszeptał podmajstrzy podnosząc się. — Omyliłom się... widzę to dobrze... jeszcze raz pana przepraszam... i to z głębi serca...
Wziął potem jedną rękę Lucyny, do której przyłożył usta, i którą zrosił łzami, potem oddalił się krokiem niepewnym ale szybkim, i znikł za węgłem pawilonu.
Pani Blanchet, stanęła przed chwilą obok aktorów tej sceny przewracała swojemi wielkiemi oczyma, teatralne przybierając pozy. Zdawało się, że ją zadusi uwielbienie dla wielkiego dobroczyńcy.
— Ah! panie — wykrzyknęła nakoniec zwracając się do Maugirona — ah! panie, to szlachetne!... to szczytne!... Jaka wspaniałomyślność rycerska! Jakie skarby łaski w przebaczeniu obelgi!... histora nie podaje piękniejszych przykładów... O panie, jesteś olbrzymem wielkomyślności...
— Szanowna pani zbyt wysoko oceniać raczy moją zasługę! — odpowiedział Maugiron z uśmiechem, w którym nietrudno było odnaleść głębokiej ironii — najzwyczajniejsza rzecz nie zasługuje wcale na tyle pochwał...
Pani Blanchet złożyła swoje obydwie ręce, przybierając postawę zachwyconej.
— A przytem jeszcze, jaka skromność niezrównana! — odpowiedziała. — Tak szlachetny i tak skromny zarazem!... Skarbnica cnót!... co za człowiek!..


VIII.
Klucz od pawilonu.

— Mój Boże, pani — powiedział żywo Maugiron przybliżając się do Lucyny, która chwiejąc się, zdawała zaledwie trzymać się na nogach — jak jesteś blada!... co ci jest?...
— Jestem mocno wzruszona — odpowiedziała młoda panienka — ale to przejdzie...
— Ale czy przejdzie?... Zdawało się, że jesteś pani blizką zemdlenia...
— Uspokój się pan... czuję się już lepiej... wiele lepiej...
— Czy tylko prawda?...
— Upewniam pana... Pozwól mi pan usprawiedliwić się, wynurzyć całą boleść z powodu tej przykrej sceny, która i w tej chwili, tak jak przed tem, pozostaje dla mnie zupełnie niepojętą... Podmajstrzy Piotr jest człowiek jaknajlepszy... znam go i kocham od samego dzieciństwa... Posiada zaufanie mojego ojca, i nigdy nie miano powodu zrobienia mu wyrzutu za gwałtowność, grubijaństwo, lub nawet prostą niegrzeczność...
— Zdaje mi się, pani — odpowiedział Maugiron — że rozwiązanie zagadki jest bardzo łatwe.
— Jak to?...
— Może szukamy bardzo daleko tego co mamy pod ręką. Znaczna liczba tych biednych robotników, uczciwych ludzi zresztą, ale bez wykształcenia, bez wychowania, upaja się złem winem!... Jedna lub dwie butelki zawiele wytłomaczyłyby wiele rzeczy.
— Tak bez wątpienia... Toby nam rzeczywiście dało rozwiązanie zagadki, jak pan mówi... Na nieszczęście, to wyjaśnienie jest nieprzypuszczalne...
— A to dla czego?
— Z tej jedynej i najlepszej racji, że Piotr pija tylko wodę... Widzisz pan sam, że to jest nie do uwierzenia.
— Jeżeli tak jest, to wracam do mojej pierwszej myśli, i przyjmuję za prawdę uderzenie krwi na mózg....
Ale, proszę pani, nie mówmy więcej o tem, i niech pani raczy nie przywiązywać więcej do tego wagi niż ja sam...
— Jeżeli pan sobie tego życzy — powiedziała Lucyna — wejdźmy do biura. Zajmiemy się interesem, który pana sprowadza, i zdaje mi się, że go nareszcie skończemy...
Młoda dziewczyna dodała uśmiechając się:
— Mój ojciec przybywa jutro rano... List jaki odebrałam zupełnie mnie co do tego upewnia... Będę szczęśliwą i dumną przyjmując go wiadomością, o zawarciu w jego nieobecności umowy, na tak znaczną dostawę.
— Jestem na pani rozkazy — odrzekł Maugiron — i jeżeli to tylko odemnie zależy, układ prędko stanie.
Lucyna obejrzała się na swoją damę do towarzystwa, która głośno wzdychała i posyłając pałające spojrzenia w stronę pana Maugiron, zdawała się zupełnie zapominać w jego obecności o nieboszczyku Blanchet, poruczniku straży ogniowej!...
— Kochana pani Blanchet — spytała się jej będziesz nam towarzyszyła nieprawdaż?...
— Choćby na koniec świata, jeżeli potrzeba! — odpowiedziała tłusta jejmość, z przesadą.
— Oh! bądź pani spokojną... pójdziemy daleko bliżej...
— Tem gorzej!... — rzekła sama do siebie pani Blanchet. — Ten człowiek mnie oczarował!... poszłabym za nim do piekła!...
Trzy te osoby zwróciły się w stronę pawilonu i wkrótce przeszły próg pokoju na dole.
— Wczoraj — rzekła panna Verdier, siadając za biurkiem, przed którem naprzeciw niej zajął miejsce Maugiron, byliśmy, jeżeli się nie mylę, bardzo blisko porozumienia... Czy się pan namyślił, i czy będziemy mogli dziś wszystko pomyślnie zakończyć?
— Gdybym był sam — powiedział Maugiron — jedynym panem i sędzią w tej sprawie, odpowiedziałbym: — Tak — w tej chwili i bez wahania... Ale przedsiębiorstwo, którego jestem przedstawicielem nie wyłącznie do mnie należy, i z wielkim żalem jestem zmuszony dyskutować jeszcze...
— Czegóż pan chcesz?
— Nalegam na to ustępstwo, o które proszę panią od trzech dni nadaremnie, a bez którego jednakże, rozwiązanie oczekiwane i upragnione przezemnie i przez panią oddali się jeszcze...
— Ależ to ustępstwo jakiego pan wymagasz jest uciążliwe dla naszego domu...
Maugiron odpowiedział uśmiechem grzecznego niedowierzania.
Lucyna kończyła:
— Czybyśmy nie mogli, przynajmniej, przeciąć różnicę na połowę?...
— Niepodobna...
— Gdybym pana przekonała cyframi, że gdybyśmy przystali na to czego pan wymaga, nasze korzyści byłyby żadne?...
— Pomimo wielkich zdolności pani, niechciałbym narazić jej na tyle ciężką próbę. Nie udało by się to pani... za to ręczę...
— Daleko łatwiej by mi to przyszło niż to pan sądzisz?...
— A więc niech mnie pani przekona...
— Zobaczy pan.
Lucyna wzięła duży arkusz papieru, umoczyła pióro w atramencie i zaczęta pokrywać go cyframi; ale po krótkiej chwili zbladła strasznie, oczy jej się w połowie przymknęły, pióro wypadło z ręki; nakoniec padła w tył na poręcz krzesła, szepcząc:
— Wzruszenie było zbyt silne... istotnie... czuję się słabą...
Maugiron i pani Blanchet rzucili się ku młodej dziewczynie podtrzymując ją każde ze swej strony.
— Co pani jest? — spytali oboje na raz.
Lucyna nie odpowiedziała; — oczy się jej zamknęły zupełnie, i głowa opadła bezsilnie na lewę ramię.
Straciła przytomność.
Nie wiele brakowało pani Blanchet, aby wpaść w zwykłą sobie egzaltacyę. W głowie jej się zawróciło, zaczęła krzyczeć głosem, z przerażenia zmienionym.
— Potęgo niebieska, miej litość nad nami!... Co za nieszczęście! Co za straszne nieszczęście!... Kochane dziecko wyzionęło ducha! Pójdę za nią do grobu!...
— Stara warjatka — pomyślał Maugiron.
Potem, dodał głośno:
— Uspokój się droga pani.
— Ja się mam uspokoić!... nigdy!... nigdy!... Moja rozpacz jest z tych co zabija!...
— Ależ tu nie ma czego rozpaczać... Panna Verdier tylko zemdlała, a jej stan nie jest wcale groźny.
— Czy pan tego pewny?
— Tak jak jestem pewny tego, że żyję...
— Szlachetny młodzieńcze, bądź błogosławiony! Ratujesz mi życie! Ale co robić, wielki Boże! co robić?
— Trzeba najpierw ocucić pannę Lucynę...
— Jakim sposobem?
— Dając jej wąchać sole trzeźwiące... Pani ma pewnie flakon?...
— Mam aż trzy...
— Gdzież są?
— W moim pokoju...
— Wystarczy jeden... Biegnij pani co prędzej po niego...
— Lecę już...
— Zrobi pani dobrze, kochana pani, przynosząc z soba szklankę świeżej wody...
— Dobrze, panie... całą karafkę... Ah! co za wypadek!... co za wypadek!... Podły podmajstrzy!... jest przyczyną wszystkiego!... Ten człowiek zasłużył na haniebną śmierć z rusztowania!...
Mówiąc to, pani Blanchet wybiegła z pawilonu i udała się do głównego mieszkania, tak prędko jak jej na to pozwalały jej kształty i ciężkość jej osoby.
— A to mam szczęście!... — szeptał Maugiron pozostawiony sam w biurze — więcej szczęścia niż się spodziewać mogłem i rzeczywiście dyabeł musi trzymać ze mną albo ja z dyabłem...
Zbliżył się do drzwi pawilonu, wyjrzał na podwórze, na prawo i na lewo, aby zobaczyć czy się kto nie zbliża; upewnił się, że młoda dziewczyna jest ciągle zemdloną, nie otwiera oczów, wyjął z kieszeni klucz zupełnie nowy i błyszczący, włożył go prędko w zamek, i przekonał się, z bardzo żywem uczuciom radości, że ząb klucza, który miał podnosić rygiel pasuje wybornie.
— Wszystko idzie doskonale — rzekł sam do siebie. — Temu bydlęciu Gobertowi, nie brak pewnej praktycznej inteligencyi... szelma zdjął cudownie odcisk, a Wiewiórka, który zna wszystkie rzemiosła, ukuł klucz jak anioł!...
To cośmy powiedzieli było dokonane w jednej chwili.
Pani Blanchet, bez tchu, chwiejąca się na nogach, ukazała się na ganku, i pobiegła jak huragan przez podwórze wysadzone drzewami.
— Już z powrotem! — myślał Maugiron — do diabła!... stara czarownica szła prędko!... dobrzem zrobił, spiesząc się, nie miałem jak się pokazuje czasu do stracenia!...
Podrobiony klucz zniknął w głębi kieszeni Maugirona, gdy pani Blanchet, trzymając w lewej ręce flakon, a w prawej karafkę wody, przestąpiła próg pawilonu. Padła na krzesło. Nie mogąc wymówić ani słowa, dusiła się w swoim ciasnym gorsecie a jej pierś olbrzymia podnosiła się przyszpieczonem tętnem.
Maugiron wziął jej z ręki flakon z eterem, odkorkował go i przyłożył do nosa Lucyny, młoda dziewczyna wstrząsnęła się zaraz lekko i poruszyła jak ktoś co się budzi ze snu, podniosła głowę, otworzyła oczy i powiodła błędnym wzrokiem w około siebie, lecz niepewność ta nie trwała dłużej jak jedno mgnienie oka.
— Czy się pani lepiej czuje?... — spytał Maugiron.
Znakiem odpowiedziała twierdząco.
— Pani Blanchet, której duszenie minęło, przybliżyła się do Lucyny z kolei, wykrzykując z przerażenia, wzdychając z rozczulenia naprzemiany.
— Szklankę wody!... prędko! — zawołał Maugiron — napełnij pani szklankę wodą...
Była mu posłuszną.
— Napij się pani, błagani panią — wyrzekł młody człowiek, to panią zupełnie oprzytomni...
Lucyna wzięła szklankę i wypróżniła ją od razu.
— Miał pan racyę — wyrzekła uśmiechając się — to mi tak zupełnie pomogło, że zaledwie pamiętam, iż cierpiałam przez chwilę... okazałam się bardzo słabą i zapewne śmieszną w oczach pana, jestem więcej zawstydzoną niżbym tu wyrazić mogła!
Maugiron chciał przeczyć, kiedy w tem Andrzej de Villers, powracający ze swej wyprawy po pieniądze, wszedł do biura i wydał krzyk zdziwienia i przestrachu, widząc młodą dziewczynę bladą jeszcze, nawpół leżącą na fotelu, i oddychającą eterem, którym było przesiąkłe powietrze.
Zsiniał i zaledwie miał siłę wyjąkać:
— Panno Lucyno... mój Boże... co się stało?...
— Niech się pan nie niepokoi, kochany panie Andrzeju — odpowiedział żywo Maugiron — nic się nie stało... przynajmniej nic ważnego; panna Verdier doznała żywego wzruszenia, z powodu jednej rzeczy, która jej osobiście nie dotyczyła... jej nerwy silnie naprężyły się... zemdlała... ale na szczęście wszystko się dobrze zakończyło i pan widzi że już róże zdrowia wracają na policzki pani.
— Tak, widzę je, i niech Bogu będą dzięki! — odrzekł kasyer — ale tego żywego wzruszenia jaka była przyczyna?...
Maugiron położył palec na ustach:
— Cicho... sza!... — powiedział potem — zostawmy na boku jak na teraz, ten przedmiot niebezpieczny, opowiem panu później to co sobie życzysz wiedzieć... Panna Verdier potrzebuje pewnie spoczynku... nie trudźmy jej i wyjdźmy ztąd...


IX.
Zielone ubranie i pióro kogucie.

W tej chwili Lucyna wdała się w rozmowę:
— Rzeczywiście jestem zmęczona — rzekła — i potrzebuję bardzo kilku chwil odpoczynku... Pani Blanchet będzie łaskawą towarzyszyć mi do mego pokoju... zostawiam panów razem... Żałuję bardzo, więcej jakbym umiała powiedzieć, zawodu jaki sprawiłam panu Maugiron, ale naprawdę nie czuję się dosyć silną, abym mogła mówić o interesach w tej chwili...
— Oh! to nic nie szkodzi... pani? — odpowiedział Maugiron — skończę jutro, z pani ojcem tranzakcyę, którą miałem nadzieję ukończyć dziś z panią... Cóż w tem złego?...
Lucyna się podniosła. Była więcej słabą jak przypuszczała, i musiała się oprzeć na ramieniu pani Blanchet.
— Pani — rzekł Andrzej — może pani będzie tak dobra i odda mi klucz od kassy, który jej dałem przed wyjściem z domu...
— Oto jest ten klucz, i dziękuję panu jeszcze raz, panie Andrzeju, bardzo serdecznie, za tę nadzwyczajną grzeczność z jaką podjąłeś się roboty, która do ciebie zupełnie nie należała...
— Oh!, pani, nie zrobiłem nic więcej nad obowiązek...
— Więcej, jak pana obowiązek, panie Andrzeju... daleko więcej... nie zapomnę tego... Czy rezultat pana wycieczki jest pomyślny?...
— Jaknajpomyślniejszy... rachunki i weksle zostały zapłacono za pokwitowaniem — odpowiedział kassyer; — mam w portefeuillu, pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych...
Błysk żądzy zabłysły w oczach Alberta Maugiron, który spuścił powieki, aby je ukryć.
— To doskonale — wymówiła Lucyna Verdier — jesteśmy w porządku, bez odnoszenia się do bankiera mojego ojca... tego właśnie chciałam.
— Do widzenia, panowie, niezadługo...
I młoda dziewczyna, opierając się ciągle na ramieniu pani Blanchet, poszła drogą do głównego pawilonu domu.
Skoro tylko dwie kobiety zniknęły z oczu, pan de Villers znalazł się sam wobec pana Maugiron i wykrzyknął:
— Błagam pana teraz, panie, ty który jesteś tak dobry dla mnie, objaśnij mnie prędko co się tu stało pod moją nieobecność...
— Oh! mój Boże, kochany panie Andrzeju; nic się ważnego nie stało... Nieszkodliwe grubijańskie obejście z uniżonym sługą pańskim, ze strony starego robotnika, była jedyną przyczyną wzruszenia panny Lucyny...
— Starego robotnika? — powtarzał Andrzej, — człowieka od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat, czy tak...
— Tak...
— Wysokiego i szczupłego, twarzy bladej, włosów białych jak śnieg?...
— To zupełnie ten sam...
— Piotr podmajstrzy...
— Zdaje mi się, że słyszałem iż go tak nazywano....
— Byłem tego pewny!... ah! nieszczęśliwy!... ależ on zwaryował!...
— W samej rzeczy sądzę że jego umysłu za zdrowy uważać nie można... i to jest jedynem jego usprawiedliwieniem...
— No, ale cóż on zrobił?... co powiedział?...
Maugiron rozpoczął opowiadanie, którego Lucyna usłyszała pierwszą edycyę.
Andrzej słuchał go wstrząsając ponuro głową.
— Ja się z nim rozmówię — powiedział skoro Maugiron skończył. — Oh! ja się z nim surowo rozmówię a pan może liczyć na to, że ta opłakana scena nie powtórzy się więcej...
— Ah! tego się spodziewam!... — odpowiedział młody człowiek śmiejąc się. — Nic nie ma przykrzejszego mojem zdaniem jak utrzymywać się w obronnem stanowisku względem szkodliwej i zwierzęcej napaści, która znienacka dotyka.
Potem zmieniając ton, dodał:
— Do podwójnych czynności kassycra i buchaltera, łączysz pan jeszcze i czynność inkasenta, kochany panie Andrzeju?...
— Wypadkiem i to na jeden raz...
— Jakto?...
Andrzej opowiedział wypadek, który znamy, i opowiadając wyjął z portefelu pięć paczek biletów bankowych, każdy po dziesięć tysięcy franków, i złączył je z temi, które się znajdowały już w kasie ogniotrwałej.
— A prawda, przypomniałeś mi pan — rzekł niedbale Maugiron — to jutro piętnasty, dzień wypłat... Dużo macie płacić na ten termin?...
— Nie.... jest to jedna z najsłabszych wypłat, jeżeli nie jest najsłabszą z tych, które pamiętam...
— No... ileż?...
— Około sześćdziesięciu trzech tysięcy...
— To już coś stanowi, to już cyfra...
— Nieznaczna dla naszego domu... nasze wypłaty w przecięciu przechodzą prawie zawsze sto tysięcy franków, i byłoby zupełnie inaczej gdyby pan Verdier nie miał zwyczaju płacenia gotówką prawie wszystkich swoich zakupów drzewa...
— Naprawdę!...
— Tak jest w istocie... Zyskuje dużo zawierając tranzakcye ze sprzedawcami z gotówką w ręku... Potrąca on im sześć od sta, od wszystkich sum w ten sposób płaconych, to daje w końcu roku rezultat, wcale pokaźny, ani byś pan nawet nie przypuścił...
— Dom Verdier jest więc bardzo bogaty?
Andrzej zrobił gest który miał oznaczać:
— To przechodzi wszelkie wyobrażenie!
— I pomimo takiego majątku — spytał Maugiron — pan Verdier żyje skromnie i pracuje jak zwyczajny komisant.
— Ja nie znam żadnego komisanta oddanego tak pracy jak mój pryncypał — odpowiedział Andrzej śmiejąc się — a jego zewnętrzne życie jest podobnem do życia biednego małego kupca, który zaledwie może związać brzeg z brzegiem...
— Jaka dziwna i nadzwyczajna chciwość!...
— Nie wiem czy to jest chciwość, i prawie wątpiłbym... brak wielu potrzeb i pragnień wytłomaczyłby lepiej, co do mnie, to obyczaje lacedemońskie...
— Procenta i zyski, bezustannie powiększane, nigdy nie wydane, rosną oczywiście jak tocząca się po śniegu kula śniegowa — rzekł Maugiron.
— Oczywiście... — powtórzył de Villers.
— Ta kula śniegowa skończy na przybraniu rozmiarów olbrzymich!... Panna Lucyna będzie jedną z najbogatszych dziedziczek Paryża...
— Niestety tak! — wyszeptał kassyer.
— Dla czego to niestety?... Wygrasz pan wielki los na loteryi, kochany panie Andrzeju, jeżeli zostaniesz jej mężem...
— Ah! nie o jej majątek mi chodzi wcale!
— To już rzecz widoczna... romantyczny młodzieńcze, i nie wątpię ani minuty o twojej szczerości i bezinteresowności... ale wierzaj mi majątek nigdy nic nie psuje...
— Pan wie, iż tylko na pana jednego liczę, jeśli marzyć sobie pozwalam o dojściu kiedyś do celu moich nadziei!... Czy pan był łaskaw w moim interesie nowe przedsięwziąć kroki?...
— A jakże, kochany panie Andrzeju; jutro a może nawet dziś wieczór, spodziewam się, że będę mógł pomyślną panu zwiastować nowinę...
— Ah! panie, będziesz moją Opatrznością!...
W chwili kiedy de Villers wymawiał te słowa, Motyl, młody terminator z którym zabraliśmy już znajomość przy chorobie psa Plutona, wpadł do biura i zdjąwszy czapkę, poprawiając swoje blond włosy potargane, nie umiał wyrzec ani słowa...
— Co ty chcesz, mały? — spytał się kassyer.
— A to proszę pana — odpowiedział chłopak — jakiś jenerał austryjacki, taki sam jak w sztukach w cyrku na bulwarach Temple, w ubraniu zielonom oszytem złotem, dużych epoletach, piękną szpadą i kapeluszu z piórem...
— Jenerał austryjacki! — powtórzył do Villers.
— On mi tego nie powiedział, ale ja go sam dobrze przed chwilą widziałem...
— A dla czego u diabła przychodzisz mi o nim mówić?...
— Bo on chce widzieć koniecznie jednego pana, który jak się zdaje jest w zakładzie. Utrzymuje, że przychodzi do tego pana z listem bardzo pilnym, powiedziano mu że jest tutaj, i że wreszcie jego powóz stoi przed bramą i że go poznaje doskonale... Jenerał przyjechał w kabryolecie... Pan którego szuka nazywa się Montgeron, czy też Monneron... czy też jakoś podobnie do tego...
— Ależ — krzyknął de Villers — to pewno on pana czeka, panie Maugiron?...
— Maugiron — wykrzyknął żywo chłopak — tak... tak... tak powiedział!... Czy mam przyprowadzić tu jenerała?...
— Czy pan co z tego rozumie? — spytał Andrzej.
Maugiron wybuchnął głośnym śmiechem.
— Doskonale rozumiem! — odpowiedział — jenerał austryjacki, to poprostu mój służący w kostiumie Strzelca!... Przyprowadź go dobre dziecko, jeżeli pan de Villers zechce pozwolić...
— I owszem proszę!.. — wyrzekł Andrzej kłaniając się.
Motyl wybiegł z całych sił i wrócił niedługo, prowadząc lokaja, w kapeluszu z olbrzymiem piórem.
Strzelcy, dziś wyszli z mody, i już nie widuję teraz, ich kołyszących się piór kogucich, za karetami, landami i koszykami, które ciągną szeregiem, aleją Cesarzowej, i po lewym brzegu jeziora w lasku Bulońskim, ale w roku 1854, były jeszcze niektóre okazy tego rodzaju.
— A! to ty, Lorrin — rzekł Maugiron — jakim wypadkiem aż tu mnie znalazłeś?
— Mam list od mojego pana — odpowiedział strzelec — pan Vicehrabia, uprzedził mnie, że to bardzo pilne i że mam oddać do rąk własnych, przybyłem więc tu podług objaśnienia pańskiego kamerdynera.
— A list?...
— Oto jest...
— Czy mam ci dać odpowiedź?...
— Nic nie wiem... Pan raczy zobaczyć sam, przeczytawszy...
Koperta była duża. Wielka pieczęć na czerwonym laku, a na niej widniał pięknie wyrzeźbiony herb.
Maugiron złamał pieczątkę rozdarł kopertą i rozłożył arkusz papieru, kwadratowy, gruby jak pargamin.
— Nie daję ci odpowiedzi piśmiennej — powiedział, przebiegłszy oczami kilka wierszy nakreślonych na tym papierze, — powiedz panu vice-hrabiemu, że znajduję jego myśl wyborną, że przyklaskuję jej obydwiema rękoma, i że może liczyć bezwarunkowo na mnie...
— Nic więcej, proszę pana?...
— Nie, nic więcej!...
Strzelec ukłonił się i wyszedł.
Maugiron odwrócił się do Andrzeja.
— Kochany panie de Villers — rzekł mu — czy pana bardzo zadziwię zawiadamiając go, że w liście, który niespodzianie odebrałem tu, jest mowa o panu?...
— O mnie!... — krzyknął kassyer zdziwiony.
— Tak panie, tak... Jest to list od jednego z moich najlepszych przyjaciół, vice-hrabiego Montaigle, mego kolegi z rady zarządzającej towarzystwa kolonizacyi okolic...
— Ah! — wyjąkał Andrzej, któremu w piersiach oddech się zatrzymał, tak żywem było jego wzruszenie.
— Mówiłem o panu z vice-hrabią Montaigle — ciągnął dalej Maugiron — mówiłem mu po kilka razy w przedmiocie, który pan łatwo odgadniesz... Powtarzałem, że proszę go, jak o przysługę osobistą, aby użył całego swojego wpływu na pozostałych naszych kolegów, aby otrzymać miejsce, na którem tak serdecznie chciałbym pana widzieć... Na to właśnie odpowiada mi vice-hrabia...
— Ale... — wyszeptał pan de Villers — co odpowiada?...
— Czytaj pan sam...
W tejże chwili Maugiron podał kassyerowi rozłożony list.


X.
Zaproszenie.

Andrzej wziął arkusz welinowego papieru, na którym w górze widniał herb, taki sam jak na pieczęci z laku czerwonego, i czytał okiem chciwem następujące wyrazy, nakreślone pismem pociągłem i arystokratycznem.
„Tyleś mi razy wspominał i tak gorąco, mój drogi przyjacielu, o twoim młodym protegowanym, panu de Villers, że sam zacząłem się nim interesować równie żywo jak ty.
Miejsce głównego sekretarza naszego towarzystwa, wiesz sam, zetknie bezpośrednio twojego protegowanego z osobami najwyższej sfery społecznej: — aby więc je zająć, nieodzownem jest aby to był człowiek posiadający obycie się i maniery wielkiego świata.
Pan de Villers odpowiada zapewne w zupełności temu warunkowi; tyś mi to powiedział i ja się zdaję na ciebie, bo cię znam jak dobrego sędziego w tych kwestyach; ale trzeba nieodzownie aby to zdanie podzielali koledzy nasi, i oto co wymyśliłem, co mi się zdaje najodpowiedniejszem, aby przyjść prędko i od razu do dobrego rezultatu.... Czytaj tylko uważnie!...
Panowie de Bibeaucourt i de Grandral, używają największego wpływu w radzie zarządzającej. Zaprosiłem ich na kolacyę dziś wieczór do braci Provencaux. Zaproszenie przyjęli.
Przyjdź że i ty na tę ucztę i przyprowadź z sobą pana de Villers; przedstawisz go tym panom, a oni sami będą mogli, zobaczywszy go, wydać swoje zdanie. Jeżeli ich opinia będzie przychylna, o czem nie wątpię, będziemy mogli, jak sądzę, zaintonować od razu hymn tryumfu, i uważać się za panów położenia, nie narażając nikogo na to żeby kupował kota w worku...
Do widzenia więc, kochany przyjacielu. Ściskam twoją rękę i pozostaję zawsze gotów na twe usługi.

Vice-hrabia Gontran de Montaigle.

P. S. Miejsce spotkania, restauracya braci Provençaux, gabinet Nr. 6 godzina punkt dziesiąta. Radzę ci nie spóźnij się!”

— Cóż teraz, kochany panie de Villers, pan o tem myślisz? — spytał Maugiron, skoro spostrzegł, że kassyer skończył czytanie.
— Łaski pańskie dla mnie są wielkie! — wykrzyknął Andrzej; — całe życie wdzięczności nie zapłaciłoby za nie!...
Maugiron uśmiechnął się.
— Bez przesady, proszę pana bardzo, mój młody przyjacielu!... — odpowiedział. — To co ja robię jest najzwyczajniejsza rzecz na świecie... Działam w swoim interesie, przynajmniej tyle, co w pańskim... Moje stosunki z głównym sekretarzem naszego towarzystwa będą bezustanne. Nic więc dziwnego rozumiesz pan, że chciałbym mieć sekretarza, wedle mego upodobania... Nie działam tu przez poświęcenie, lecz wprost przez egoizm. No jakże!?... mam racyę, czy nie?...
— Zgodzę się na to wszystko, na co się panu podoba abym się zgodził — odpowiedział Andrzej, uśmiechając się. — Ale nie mniej zachowam moje osobiste zdania, tak co do posady jaką mi pan daje, jak i co do sposobu w jaki mi pan ją daje , co stokroć podnosi wartość samego dobrodziejstwa!...
— Jaka egzaltowana głowa! — zawołał Maugiron.
— Wdzięczność nie jest egzaltacyą!...
— Chcesz pan żeby było pańskie na wierzchu!... niech tak będzie!... Ale zawrzyjmy zawieszenie broni co do tego przedmiotu. Jesteś pan naszą własnością na ten wieczór, to już ułożone...
— Istotnie byłbym szalonym odmawiając takiego zaproszenia od którego zawisła moja przyszłość... Ale jedna rzecz niepokoi mnie trochę... a nawet bardzo... nie powinienem jej ukrywać przed panom...
— Cóż to za rzecz?
— Obiecałeś pan tym panom człowieka światowego... to są słowa listu vice-hrabiego de Montaigle...
— A więc?
— Jakto a więc!... Ja wcale nie odpowiadam warunkom programu... co do tego nie łudzę się wcale... Ci panowie zobaczą we mnie, i bardzo słusznie, skromnego urzędnika, zupełnie nieświadomego tych świetnych form, na które pańskie zapewnienie każę im liczyć.
— Jest bardzo dobrze być skromnym, kochany panie Andrzeju — odpowiedział żywo Maugiron — ale nie trzeba nim być za nadto... Pan masz dystynkcyę naturalną bez zarzutu, doskonałe maniery z całą ich prostotą. Nie wątpię wcale o rezultacie próby, bo znam bardzo wielu ludzi ze świata najwyższego, którzyby byli bardzo szczęśliwi gdyby byli do pana podobni...
— A więc zdaniem pana, ja naprawdę mogę mieć nadzieję?...
— Nadzieję?... Pewność bezwarunkową... ja odpowiadam za skutek...
— Chcę panu wierzyć...
— I dobrze pan robisz!... Radzę panu tylko trochę elegancyi w pańskiej toalecie...
— Moja garderoba nie jest bogata!...
— Frak i spodnie czarne, kamizelka biała, rękawiczki paliowe... To pewnie pan masz u diabła!... a w każdym razie postaraj się o to na dzisiejszy wieczór... Bądź pan punkt o dziesiątej u braci Provençaux... spytaj się czy ja już przybyłem, jeżeli panu odpowiedzą przecząco, zaczekaj kilka minut, moje opóźnienie nie będzie długie... Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, przyślij mi swój bilet... zejdę po pana abyś uniknął przykrości przedstawiania się sam...
— Już panu więcej nie dziękuję, nie skończyłbym...
— Podziękujesz mi raz za wszystko po skutku... Do widzenia, drogi panie Andrzeju... do wieczora...
Maugiron opuścił zakład, wsiadł do swojego powozu, który szybko znikł z przed bramy.
Kassyer pozostawszy sam, kazał zawołać podmajstrzego.
Piotr przyszedł z głową spuszczoną, z miną zakłopotaną. Nie śmiał podnieść oczu na pana de Villers.
— Doprawdy — rzekł Andrzej — zaledwie mogłem uwierzyć przed chwilą opowiadaniu o twojem znalezieniu się!... Czy to być może aby po naszej dziś rano rozmowie, ty który jak sądziłem, masz przywiązanie do mnie, wpadłeś bez racyi, bez powodów, dopuściłeś się takiej gwałtowności w obec człowieka, którego szanuję jako mojego protektora, jak mojego przyjaciela!
— Obwiniaj mnie, panie Andrzeju — szeptał podmajstrzy — dobrze pan zrobisz, bo ja nie mam usprawiedliwienia... nie mam przynajmniej, takiego któreby wydało się dobrem panu, lub komukolwiek!... którego pan chcesz?... — Jak ja widzę tego Maugiron, wyobrażam sobie, że on przynosi nieszczęście tym wszystkim, których kocham, i wtedy... wtedy... nie wiem już co mówię, ani co robię...
— Ależ to szaleństwo!...
— Może być...
— Pan Maugiron, okazał się jednakże dobrym względem ciebie... przebaczył ci... prosił o łaskę dla ciebie...
— Tak on to wszystko zrobił, tak panie Andrzeju, ale nie dla mnie... chciał się przypodobać pannie Lucynie... oto wszystko...
— To dobrze, przypuściwszy nawet te powody, czy nie było lepiej sto razy być przyjemnym pannie Lucynie jak pozwolić jej cierpieć... jak być przyczyną jej choroby, jak to się stało teraz z twojej winy...
Podmajstrzy podniósł na pana de Villers przestraszone oczy, i wyrzekł głosem głuchym, bijąc się w piersi:
— Ona jest chora!... i z mojej winy!...
— Czyś o tem nie wiedział?... Zemdlała tu w tym pokoju... z trudnością przyprowadzono ją do przytomności, a teraz stan jej jest bardzo smutny... Czy myślisz, że młoda panienka, jak ona, ma siły do znoszenia takich wzruszeń, i że jej podobne przejścia nie szkodzą!?...
— Ah! — krzyknął Piotr z rozpaczą, prawdziwie przerażającą — tak! nędznik jestem, przekleństwo nademną cięży!... Najlepiej zrobię, dla siebie i drugich, jeśli pójdę i utopię się... Żegnam cię panie Andrzeju!...
Podmajstrzy rzucił się ku drzwiom... Andrzej go zatrzymał.
— Uspokój się, uspokój!... uniesienie jest złym doradcą... ostateczności nie naprawiają nic!... tu nie idzie o zabicie się, ale o to aby być rozsądnym na przyszłość, i nie popuszczać wodzy szaleństwu, które może cię nakoniec zupełnie opanować. Spraw, żeby panna Lucyna zapomnieć mogła o opłakanej scenie dzisiejszej... a nie przyjdzie ci to z trudnością, ona jest więcej zmartwioną niż rozgniewaną; ona zawsze wierzy w twoje przywiązanie i nie odebrała ci swojego...
— Czy to tylko czysta prawda, panie Andrzeju? — szeptał stary robotnik. — Czy jesteś pan pewny?...
— Jestem pewny, panna Lucyna sama mi to powiedziała...
— A jej choroba nie jest niebezpieczna?...
— Mam nadzieję, że nie!... Po kilku godzinach wypoczynku, dobry anioł tego domu, zajmie miejsce swoje między nami...
Twarz podmajstrzego rozjaśniła się, w oczach radość i wzruszenie błyszczały...
— Ah! panie Andrzeju — spytał — paneś ją dobrze nazwał: dobry anioł!... Pan umiesz kochać, pan!... zasługujesz abyś ją uszczęśliwił, i przez nią szczęścia zaznał...
Młody człowiek zaczerwienił się gwałtownie.
— Piotrze — zawołał żywo z największem pomieszaniem — co znaczą te nieostrożne słowa?... czyś dobrze pomyślał nad tem coś wyrzekł?...
— Niech mi pan tego nie bierze za złe, panie Andrzeju odpowiedział starzec — odgadłem pańską tajemnicę, ale bądź pan spokojny, jest w bezpiecznem schronieniu!... O! to pewne, że ja jej nigdy w życiu nie zdradzę!... Oddałbym krew moją aż do ostatniej kropli za to ukochane dziecko, i za pana, pan to wiesz dobrze i gdyby to odemnie zależało, panna Lucyna Verdier, od dziś za tydzień, nazywałaby się panią de Villers...
Są słowa od których gniew topnieje w sercach zakochanych tak jak ostatnie śniegi zimowe, topnieją od pierwszych promieni słońca. Słowa starego podmajstrzego takiż sam właśnie natychmiastowy odniosły skutek, i młody kassyer uczuł już tylko dla poczciwego starca politowanie połączone z pobłażliwością i życzliwością.
— Wszystkie grzechy niech będą odpuszczone, mój biedny Piotrze!... — powiedział do niego tonem, który już nie był surowym; — zrobiłeś źle łącząc moje imię z imieniem panny Lucyny, ale ja ci to przebaczam, ponieważ to twoje przywiązanie do niej i do mnie tak ci mówić kazało, i ponieważ spodziewam się, że nikt się o tem nigdy nie dowie... Idź, i nie zapominaj, że masz we mnie przyjaciela, i byłoby nie dobrze zmartwić mnie jaką nową nieostrożnością...
— Bądź pan spokojny, panie Andrzeju... będę czuwał nad sobą szczerze!... już się nikt na mnie skarżyć nie będzie, a nawet, jak spotkam pana Maugiron, postaram się uśmiechnąć do niego przyjaźnie... To mi będzie trudnem, ale zrobię to... przyrzekam...
Piotr postąpił ku drzwiom pawilonu. W chwili gdy już miał próg przestąpić odwrócił się.
— Niech sobie tam będzie co chce — wyszeptał — ale ja przy swojem obstaję!... Panna Lucyna i pan, jesteście jakby stworzeni jedno dla drugiego!... pan będziesz jej mężem, ona będzie pańską żoną, a jeżeli się Bogu podoba, to nie będziecie tak długo na to czekać, jakby to można przypuszczać!...
I nie czekając odpowiedzi, albo raczej nowych wyrzutów kassyera, podmajstrzy wyszedł z biura i szybko się oddalił.
Andrzej został bardzo rozmarzony i mocno wzruszony.
— Wszyscy, którzy się do mnie zbliżą — powiedział sobie — odgadują tę miłość, którą, zdawało mi się, że tak dobrze ukrywam!... Dwóch ludzi, postawionych na dwóch przeciwnych końcach drabiny społecznej, bogaty i elegancki Maugiron, i skromny Piotr robotnik, jakby się zmówili, przepowiadają mi, że Lucyna będzie moją żoną!... To małżeństwo czyż jest możliwem rzeczywiście?... Czyż gwiazda moja, będzie mi chciała tak jasno przyświecać aby podobny los, podobne szczęście, mogło być moim udziałem!...
Po kilku minutach zastanowienia, pan de Villers dodał bardzo rozsądnie:
— Na to przyszłość sama może mi tylko odpowiedzieć!...
Reszta dnia upłynęła bez żadnego ważnego wypadku którybyśmy mogli zaznaczyć naszym czytelnikom.
Lucyna Verdier — przyszedłszy zupełnie do siebie po rannem zemdleniu — przyszła wieczorem jak zwykle, świeża, różowa, ku wielkiej radości Andrzeja, któremu najmniejsze cierpienie młodej dziewczyny sprawiło boleść przynajmniej dwadzieścia razy większą...
Piotr podmajstrzy dozorował robotników i robót z podwójną gorliwością, bardzo dobrze umotywowaną powrotem pana Verdier.
Nakoniec pani Blanchet, dodała kilka filarów do duchowej kolumnady pomnikowej, jaką w sercu swem łaskawie wzniosła na cześć Maugirona...


XI.
Między dziewiątą a jedenastą wieczorem.

Godzina dziewiąta wieczorem wybiła. Noc była ciemna, zanosiło się na burzę. Wielkie chmury, popychane bardzo silnym południowo-zachodnim wiatrem, pędziły w stronę Paryża, obiegały krąg księżyca w półkole, i tworzyły głębokie ciemności wszędzie gdzie światło gazowe nie dochodziło.
To dosyć jest powiedzieć, że zakład z wewnątrz był tak czarny jak wejście do kopalni węgla... Tylko w pawilonie, w pokoju na pierwszem piętrze, przeciw zwyczajowi, dwie świece paliły się na kominku; w którym to pokoju, pan de Villers, stojąc przed lustrem, przypatrywał się swojemu odbiciu z pewnym rodzajem zadowolenia miłości własnej.
Właśnie skończył ubieranie, na które wbrew zwyczajom, poświęcił dosyć czasu i starań drobiazgowych. Jego twarz świeżo ogolona, uczesanie głowy eleganckie, biały krawat, biała kamizelka, rękawiczki słomkowe, bez zarzutu, nadawały mu pozór eleganta jadącego na bal.
Rzeczą jest wiadomą, że ze wszystkich ubrań nowoczesnych, frak czarny jest bez zaprzeczenia do noszenia najtrudniejszym. Bardzo wielu, nawet szlachetnie urodzonych, włożywszy go na grzbiet, wyglądają tak jak ich własny służący, a co najwyżej jak ich pierwszy kamerdyner.
Rzecz dziwna! — Andrzej de Villers, najnaturalniej w świecie, i nie myśląc nawet o tem, nosił frak z gracyą i łatwością ruchów; ta powłoka czarnego sukna z wązkiemi połami, nie zdołała uczynić jego giętkiej figury, i jego kształtów pospolitemi.
— No, no! żebym się przypadkiem sam w sobie nie zakochał! — rzekł do siebie młody człowiek, uśmiechając się; — niech mi Bóg przebaczy, ale zdaje mi się, że nie za nadto zadam kłam słowom pana Maugiron, i że biedny subiekt, skromną pobierający pensyjkę, będzie miał tego wieczoru, minę prawdziwego salonowca!... Stanowczo, tylko bogactwa mi trzeba żebym wyglądał nie gorzej niż drudzy!...
Andrzej spojrzał na swój srebrny zegarek umieszczony na blacie kominka, zastępujący mu zegar stojący, który nakręcany nie często, chodził także rzadko.
Zegarek ten wskazywał trzy minuty na dziesiątą.
— Idźmy — powiedział sobie. — Proszony nie powinien nigdy kazać czekać na siebie! Czas iść w drogę...
Już zgasił świece teraz niepotrzebne, i przygotowywał się zejść z małą lampą, którą używał do roboty, kiedy naraz jego brwi się zmarszczyły i głęboka fałda wyryła się na czole... Myśl jakaś zaniepokoiła go. Przypomniał sobie kassę zostawioną mu w opiekę, kassę pełną biletów bankowych, którą miał zamiar opuścić po raz pierwszy, od czasu, jak pełnił obowiązki kassyera w domu Achilesa Verdier.
— Czyż ja mam prawo odejść ztąd? — pytał sam siebie. — Mój postępek czy nie będzie podobnym do ucieczki żołnierza ze stanowiska?... Czy to, co mam zamiar spełnić, nie jest podłością, czy to nie występek?...
Zaiste, to pytania były ważne, i należały do rzędu tych, które wstrząsają delikatnem sumieniem...
Andrzej de Villers zastanawiał się nad niemi przez kilka sekund i z widocznem ściśnieniem serca, lecz po chwili brwi jego się wyprostowały i fizyognomia chwilowo chmurna, przybrała wyraz spokojniejszy...
Odpowiedział sam sobie w sposób który mu się zdawał, jeżeli nie zwycięzki, to przynajmniej dostateczny...
— Aby w tem mogła być podłość, trzebaby było bać się jakiegoś niebezpieczeństwa... kiedy, to niebezpieczeństwo nie istnieje... Nigdy nie zdarzyło się jeszcze, ażeby najmniejszą kradzież spełniano, a nawet próbowano w zakładzie... Kassa ogniotrwała jest mocna, drzwi od pawilonu zamykają się dobrze, Piotr obchodzi zakład w wieczór i co noc, a Pluton jest stróżem czujnym i nieposzlakowanym... wreszcie, komuby przyszło na myśl korzystać z mojej nieobecności, kiedy nikt nie będzie wiedział, że opuściłem mój pokój?
Po chwili wahania, młody człowiek kończył:
— Zapewne, daleko lepiej byłoby pomyśleć wcześniej o tej wyjątkowej okoliczności, o wigilii wypłat, uprzedzić Maugirona, że nie mogę wyjść tej nocy, on jest człowiekiem któryby zrozumiał moje powody i jest wyrozumiałym!... trzeba było go prosić o łaskawe odłożenie kolacyi i mojego przedstawienia się do drugiego wieczoru. Ale teraz już zapóźno!.. przystałem... jestem oczekiwany!... niema sposobu uwiadomić tych panów, o nagłej zmianie mego postanowienia!.. Nie przyjść na zaproszenie byłoby to niegrzecznością nie do darowania i przez to samo stracić raz na zawsze życzliwość Maugirona, stracić świetną przyszłość, którą mi ofiarowano, a którą poświęciłbym dla wprost urojonej obawy!... Cóż znowu!... Postępując tak, trzeba być warjatom, a dzięki Bogu nie jestem nim!...
Po tym monologu — któryśmy o wiele skrócili. — Andrzej, nie dając sobie czasu do namysłu, postanowił szybko, przekonał się, że kassa była dobrze zamknięta, i że okiennice wewnętrzne, przymocowane sztabą żelazną w tyle okna, znajdowały się na swojem miejscu...
Zdjął potem z gwoździa, gdzie były zawieszone klucze, jeden kluczyk od małej furtki, w bramie pawilonu wyciętej; wyszedł, zakręcił starannie kluczem trzy razy, rzucił miłosne spojrzenie na jedno z okien głównego gmachu, a mianowicie na okno panny Verdier.
Słabe światło, migało przez przezroczyste firanki muślinowe, co znaczyło że Lucyna nie spała jeszcze.
W chwili gdy Andrzej myślą posyłał pocałunek do tego światła, ono zagasło.
Lucyna położyła się spać.
— Jakżebym pragnął żeby w słodkich snach swoich mnie widziała! — szeptał młody człowiek.
Potem, przygłuszając szmer swoich kroków, bo nie chciał być widzianym przez podmajstrzego, który mógł w tej właśnie chwili obchodzić w około zakład, skierował się do drzwi wyjściowych, dostał się do nich bez przeszkody i znalazł się nareszcie nad portem.
Statek próżny, którego wyładowanie dokonało się w ciągu dnia, stał na kotwicy wprost zakładu.
Skoro się kassyer oddalił z pięćdziesiąt kroków, dwie głowy charakterystyczne: Goberta i Wiewiórki, pokazały się na pokładzie okrętu.
— Oto ptaszek wyfruwał — wyszeptał Wiewiór.
— Nie znajdziemy sroki w gnieździe — odparł Gobert, śmiejąc się szyderczo — ale jaja nie będą pewnie podebrane... O której godzinie pójdziemy ulżyć ciężaru dobrze wypchanemu portefelowi mojego ex-pryncypała?...
— Miedzy jedenastą a dwunastą... to najlepsza pora.
— Jest kwandrans na dziesiątą najwyżej... a więc mam czas przespać się, prawda Wiewiórze!?
— Przespać się!.. czyś oszalał!? Spać mu się zachciało!... Nie ma na to czasu mój gagatku!.. Dalej zerwij się na równe nogi, i rypaj w ślad za nim, tylko tak, żeby tego nie zauważył!
— Co!?... mam go śledzić?...
— Rozumie się, łotrze jeden!...
— A toż znowu na co!?
— Bydlę jesteś!... Przecież musiemy koniecznie wiedzieć czy się psia wiara nie rozmyśli w drodze!... A możebyś ty chciał żeby spadł na nas jak bomba... właśnie wtedy kiedy najmniej tego spodziewać się będziemy!
— Co to, to wcale nie!
— Już ja mu się doskonale przyjrzałem dziś rano, jakem tam był przebrany za pańskiego sługusa z listem do „Groźnego”... i wydał mi się chłopcem nie od parady!.. Chodziłem ci tam po to żeby widzieć za dnia, jak wygląda ta buda i gdzie tam stoi ta szalka, którą odwiedzić mamy!...
— Ba!... ba!... i ja tak sądzę że nie żartowałby!... nie licząc już tego, że przywołałby na pomoc podmajstrzego... A staryby przyleciał jak na skrzydłach... A i to też nie obłaskawione bydlę ten podmajstrzy!... Tenby tłukł ileby wlazło... Nie mówię już o psie Plutonie... ale to wiesz dla czego!... Brzydką byśmy mieli chwilkę do przejścia, gdyby nie ta ostrożność!...
— No dalej, prędzej... w drogę...
— Już idę!... Dokądże trzeba iść za nim?...
— Jakto dokąd... do Palais Royal... Jakiżeś ty dzisiaj u diabła głupi!...
— Na bulwarach dorożkę weźmie fanfaron!...
— Przyczepisz się z tyłu... resory są umyślnie na to zrobione...
— A jak mię dryndziarz batem zdzieli!?...
— Jak cię zdzieli to zdzieli!... Widzisz go jaki delikatny!... trzeba mieć skórę twardą, moja rybo, jeśli się chce uczciwego zarobku szukać wewnątrz mebli bliźniego swego!...
— Więc go mam zostawić bez opieki u Palais-Royal?
— Twoja opieka się skończy wtedy kiedy go już będzie w swoich łapach trzymał Groźny!... Wtedy już nie będzie więcej niebezpieczeństwa... Wrócisz tu a ja ci powiem: Dalej do roboty!...
Podczas tej rozmowy, Andrzej de Villers uszedł kawał drogi: — jednakże latarnie gazowe stojące w odstępach nad portem, oświetlały jeszcze z daleka jego sylwetkę.
Gobert zeskoczył z pokładu statku i puścił się w pogoń za młodym człowiekiem, wzdłuż muru.
Głowa Wiewióra zniknęła, i port stał się znowu spokojny i bezludny.

∗             ∗

Około wpoł do jedenastej, burza na którą się zbierało od samego wieczora, wybuchnęła nagle. Błyskawice oślepiające, przeszywały ciemne chmury, rozpostarte nad wielkiem miastem, a huk piorunów, wstrząsał szybami w oknach, tak jakby skrzynie amunicyi, olbrzymiej artyleryi pędzącej galopem, wstrząsały brukiem ulic Paryża... Deszcz jeszcze nie padał.
Podmajstrzy, jak zwykle o zmierzchu dnia, obszedł zakład dokoła niezwłocznie po wyjściu robotników; potem, przed rzuceniem się na tapczan dla użycia spoczynku, przez dwie lub trzy godzin, poszedł zobaczyć Plutona w jego budzie.
Buldog zdawał się być mniej słabym niż rano tego samego dnia, w chwili gdy Motyl zwrócił uwagę Piotra na symptomata choroby biednego zwierzęcia. Jednakże gałki z ciasta i mięsa nietknięte, dowodziły, że apetyt mu nie wrócił, ale poruszył ogonem, i przyjął Piotra z rodzajem przyjacielskiego mruczenia, którem zwykł był objawiać swą czułość i zadowolenie.
— To jest pewnem, że dobry Bóg na to stworzył zwierzęta aby je dać nam za przykład! — wyszeptał podmajstrzy, pogłaskawszy Plutona. — Człowiek, który jest stworzeniem rozumnem, a przynajmniej ma do tego pretensyę, ginie od zbytku picia i jedzenia!... Pies, niby głupi, nakazuje sobie sam dyetę jak się czuje chorym... To też jakie skutki?... pies się wyleczy a człowiek idzie do ziemi gryźć trawę od korzenia!... I tak być powinno!... Jak sobie kto pościele tak się wyśpi!... Ja cię spuszczę z łańcucha zaraz o dziesiątej lub jedenastej, bądź spokojny mój poczciwy Plutonie... wybiegasz się i wyskaczesz trochę przez noc, a jutro rano będziesz taki rzeźwy, jakbyś nigdy nie chorował... Dobre! stare psisko!...
Piotr wszedł do ciasnej izdebki, z drzewa na prędce skleconej, która mu służyła za mieszkanie. Był to rodzaj budy, o której dać nam mogą mniej więcej dokładne wyobrażenie, strażnice drużników przy kolejach żelaznych.
W trzy minuty potem, już chrapał.
Pierwsze uderzenie piorunu, obudziło go o wpół do jedenastej. Zapalił latarnię, zobaczył która godzina, zarzucił na ramiona dubeltówkę, sprawdziwszy poprzednio czy nabita, i wyszedł z budki, mówiąc sobie:
ł— Śpieszmy się... burza nadchodzi, a ja wcalebym się nie gniewał, gdybym przed deszczem zdążył obejść zakład... Przedewszystkiom, trzeba spuścić z łańcucha Plutona...
Każdego wieczora, buldog, trzymany na łańcuchu przez cały dzień, wpadał w szał radości, w chwili kiedy mu wolność dawano. Gdy mu łańcuch zdejmowano, poczciwy pies pędem wybiegał zakreślając koła, szczekając głośno i wesoło, jak szatańskie psy Mafistofelesa, zamykające Feusta w czarnoksięzkiem kole!
Ten szał, wyzwolenia z niewoli, nie trwał dłużej jak kilka sekund, potem Pluton stawał się surowy i pojmujący swoje obowiązki, tropił węchem, poprzedzając podmajstrzego o jakie dwanaście kroków, i przebiegał tak, nietylko główne arterye, ale jeszcze wszystkie kąty i wszystkie zakątki zakładu...
Było niepodobieństwem, aby ktoś obcy ukryty pod stosem ułożonych desek, lub schowany w tyle za roboty ciesielskie, mógł uniknąć czujności dzielnego psa.
Podmajstrzy, jak zwykle, uwolnił Plutona z łańcucha.
Buldog, chciał rozpocząć swe harce, którym towarzyszyło radosne szczekanie, ale, jego członki zesztywniałe, odmówiły posłuszeństwa. Zachwiał się na osłabionych łapach, i zaledwie mógł zrobić pierwszy obrót, zaszczekał głucho, jak gdyby rzężał.
Piotr patrzył na niego niespokojnie, i dodawał mu napróżno odwagi...
Naraz Pluton dostał jakby zawrotu głowy, obrócił się ze dwa lub trzy razy w ruchach gwałtownych i przerażających, jęcząc płaczliwie i zębami chwytając się za brzuch, potem padł pod nogi podmajstrzemu, i nie poruszył się więcej...
Zdechł...


XII.
Noc.

Stary robotnik osłupiał, skoro nachyliwszy się nad buldogiem, i przekonawszy się o zesztywnieniu jego członków i całego ciała, zrozumiał nareszcie, że był świadkiem ostatnich chwil biednego psa.
Lubił Plutona, swego wiernego towarzysza; on, który razem z nim obowiązany był czuwać nad spokojem i bezpieczeństwem Lucyny, i który wywiązywał się ze swego zadania z równą mu gorliwością.
— Poczciwe psisko!... jak on zdechł prędko! — szeptał, ocierając łzę z policzka szorstką ręką... — Dzień dzisiejszy nie dobry jest jakoś dla mnie!...
Myśl otrucia, wcale mu nie przyszła do głowy, powiedział sobie jednak, że trzeba podwoić ostrożność tej nocy, ponieważ straszny nieprzedajny stróż, na którego można było rachować ślepo, żyć przestał...
Błyskawice zdwoiły się; uderzenia piorunów następowały bezprzestannie; wir wiatru sprawiał straszny niezwyczajny hałas przechodząc pod sklepieniami drzewa w zakładzie i rozbijając się o węgły murowanych słupów...
Piotr daleko później skończył swój obchód jak zwykle; i zwiedził sam tysiące zaułków tego labiryntu, które każdej nocy powierzał tylko czujności buldoga.
Burza huczała z wzrastającą gwałtownością i wielkie krople deszczu zaczęły już padać. Naraz, przybywszy w jedno miejsce, gdzie droga, którą postępował, formowała zakrzywienie wklęsłe, podmajstrzy usłyszał o kilka kroków od siebie, szmer zawalającej się ziemi.
Rzucił swoją bezużyteczną latarnię, gdyż blask oślepiających błyskawic, tłumił słabe jej światło, nabił fuzyę, i rzucił się naprzód, gotów strzelać, jeżeli zobaczy coś podejrzanego. Nogami trącił kilka klocków drzewa, spadłych ze stosu, którego wierzchołek opierał się o mur graniczny.
— A to co znaczy? — spytał się sam siebie, z wewnętrznym niepokojem.
Ale zastanowienie uspokoiło go prawie zaraz i wyszeptał:
— Jestem szalony!... Wicher huczy tak straszny, że może porwać cały zakład!... To pewno fala wiatru, spowodowała spadnięcie tych klocków...
Wrócił się aby podnieść latarnię, i ruszył dalej w pochód ze spokojem, nie zatrzymując się, aż na podwórzu wysadzonem drzewami, wprost pawilonu, w którym się mieściło biuro i kasa na dole, a gdzie, na pierwszem piętrze zasypiał Andrzej de Villers.
Tu znów zaczął się namyślać na nowo:
— Mam wielką ochotę obudzić pana Andrzeja powiedział sobie — uprzedzić go, że pies zdechł, i radzić mu aby się dobrze strzegł... Ah! słowo daję, zawołam na niego... będzie czujniej spał na drugą noc...
Raz powziąwszy to postanowienie, przybliżył się do okna sypialni, i składając ręce w tubę, powtórzył kilka razy z rzędu:
— Panie Andrzeju!... Panie Andrzeju!... Panie do Villers!... niechno się pan obudzi z łaski swojej!...
Ale co znaczyć może głos ludzki, wśród strasznych symfonii burzy, wygrywanej przez całą orkiestrę żywiołów w wielkim komplecie!?... Uderzenia piorunów zagłuszały podmajstrzego i nie pozwalały mu nawet słyszeć własnego głosu...
— Gadaj mu tam a płać piątki!... — pomyślał sobie — to akurat tyle pomoże co umarłemu buliony z jarzynkami!... Co tu zrobić?... Ah! mam myśl... Jak podejdę podedrzwi, jak palnę kolbą... toć się przecież będzie musiał ocknąć i zerwie się na równe nogi, ażeby się dowiedzieć co się dzieje...
Piotr uchwycił swoją ciężką fuzyę za lufę i już miał myśl swoją wykonać, lecz w chwili uderzenia, zawahał się i spuścił głowę.
— Niepodobna użyć tego środka — pomyślał — taki hałas, o takiej godzinie, przerazi cały dom... Lucyna usłyszałaby go i zlękłaby się!... Stanowczo trzeba wynaleźć inny sposób...
W istocie szukał innego sposobu, ale nic nie znalazł i skończył na tem, że powiedział sobie:
— Ah! ba!... niech śpi, ten młody człowiek... Będę stróżował pode drzwiami aż do białego dnia... Szkaradna noc prędko przejdzie!...
Podmajstrzy z dubeltówką na plecach, rozpoczął odważnie swoją przechadzkę, w szerz i wzdłuż, tak jak uważny szyldwach, ale niebawem upusty niebieskie się otworzyły, i zaczął padać jeden z tych deszczów ulewnych który w jednej chwili zmienia strumyki w potoki, a potoki w rzeki. Deszcz ten z wichrem jak trąba wodna, jak oberwanie się chmury zmusił go szukać schronienia pod jednem ze sklepień zakładu...
W godzinę potem, deszcz ustał, chmury rozpierzchły się: wiatr wiał ciągle i zmiatał ostatnie cienie; księżyc zaświecił na wypogodzonem niebie...
Piotr wrócił w tej chwili na obrane stanowisko, i nie opuścił go aż do chwili, kiedy blade światło jutrzenki wschodzącej ukazało się na niebie.
— Nie ma się co już kłaść w tej chwili — szeptał — już nie ma czasu spać... Pójdę zmienić ubranie aby się odrobinę rozgrzać, bo zesztywniałem jak lód, i powrócę otworzyć bramę... Pan Verdier przyjeżdża dziś rano... trzeba zacząć wcześnie robotę...

∗             ∗

Teraz koniecznem jest powrócić do wątku naszego opowiadania i pójść za Andrzejem de Villers, któregośmy pozostawili dnia poprzedniego wieczorem, oddalającego się w eleganckim kostiumie, aby podążyć na umówione z Maugironem spotkanie.
Młody człowiek przybył najprostszą drogą na bulwary, wsiadł do dorożki, który przejeżdżał próżny, i powiedział woźnicy.
— Do Palais-Royal... restauracya „braci Provençaux“...
Dorożka potoczyła się powoli. Gobert usłuchawszy mądrych rad Wiewióra, jak mógł najlepiej, uczepił się z tyłu wehikułu, i uniknął uderzeń batem automedona.
Była punkt dziesiąta w chwili gdy Andrzej de Villers postawił nogę na ziemi wprost wejścia do restauracyi. Gobert, z przezornością żmii, zeskoczył trochę wcześniej...
— Poczekam pięć minut, aby widzieć czy kassyer nie wyjdzie — powiedział sobie — a potem daję nura!... Jest dobry kawał drogi ztąd do portu!... Ale! ba... zafunduję sobie omnibus... Spodziewam się że dobrze wypcham swoje kieszenie tej nocy...
— Pan Maugiron przybył już? — spytał Andrzej służącego w liberyi, który pospieszył otworzyć drzwi.
— Pan Maugiron... gabinet numer szósty... tylko co przyjechał... pan pewnie minął się z jego powozem przy wjeździe — odpowiedział tenże służący.
— Oddaj mu moją kartę.
W minutę później, Maugiron wziął Andrzeja pod ramię i poszedł z niem po schodach wysłanych dywanem.
— Wyborny strój, kochany panie de Villers!... serdecznie panu winszuję! — mówił do niego idąc — ruchy doskonałe!... elegancya i szyk prawdziwie pańskie! Z góry byłem tego pewny, a teraz jestem zachwycony!... Ci panowie już przybyli... czekają na nas... Będziesz miał powodzenie, zdobędziemy pozycyę szturmem.
Maugiron otworzył drzwi małego saloniku, numer szósty i puszczając przed sobą Andrzeja, rzekł uroczyście:
— Panowie, przedstawiam wam pana de Villers, mojego przyjaciela i naszego przyszłego, głównego sekretarza, dla którego proszę o wasze względy...
Andrzej przeszedł próg i skłonił się uprzejmie osobom wszechwładnym, od których jak myślał, zależała jego przyszłość, jego szczęście, to jest możność poślubienia Lucyny Verdier.
Ci panowie przedstawili mu się zrazu imponująco, a ich obejście było familiarnie grzeczne i przez to samo ośmielające.
Vice-hrabia de Montaigle był to człowiek trzydziestoletni, z brodą i wąsami, bardzo elegancki, trochę arystokrata, noszący herby na wszystkiem: na szpilce od krawata, na guzikach od koszuli, na pierścieniu i na kopercie swojego zegarka.
Panowie de Ribeaucourt i de Grandval, były to typy skończone starych birbantów, którzy gwałtem upierają się przy tem, aby pozostać młodymi, i dochodzą za pomocą tego uporu, do pewnego stopnia złudzenia, dzięki farbom, kosmetykom, różom, pudrom, wprawianym zębom i innym przyrządzikom, ułudę podnoszącym...
Jeden i drugi mieli miny swobodne i wesołe, a w dziurkach od guzików swych fraków zatknięte wielokolorowe wstążeczki przeróżnych orderów.
Kolacya, dysponowana w umiejętny sposób i wykonana z talentem wyżej wszelkiej krytyki, który odznacza kucharzów „braci Provençaux” ukazała się na stole; wina najwykwintniejsze towarzyszyły delikatnym potrawom i następowały po sobie podług przyjętych zasad.
Pierwsze kieliszki zwyciężyły naturalną skromność Andrzeja de Villers; w krótkim czasie był już zupełnie swobodny i pokazał się we właściwem świetle, to jest człowiekiem rozumnym i interesującym w rozmowie. Po kilka razy vice-hrabia do Montaigle i panowie do Grandval i Robeaucourt przyklasnęli jego dowcipom, i gorąco winszowali panu Maugiron za odkrycie, głównego sekretarza towarzystwa nowo powstającego, kandydata tak odznaczającego się pod każdym względem, jak jego protegowany.
— Może pan na nas liczyć, kochany panie de Villers! — wykrzyknęli wśród gorących objawów sympatji wywołanych winem szampańskiem, nasze głosy są dla pana zupełnie pozyskane, i potrzebaby zbiegu nieprawdopodobnych okoliczności, aby wszystko nie poszło podług naszych i pana życzeń!...
Andrzej, uniesiony wdzięcznością i nadzieją, już się widział u celu swych pragnień; nie opuszczał więc żadnego toastu i wpadł prędko w ten stan radosnego uniesienia, które jeżeli jeszcze nie jest upojeniem, to je zwykle bardzo blisko poprzedza. Ale vice-hrabia de Montaigle i jego współbiesiadnicy nie mieli pewnie zamiaru upoić młodego człowieka, bo, skoro go tylko doprowadzili do potrzebnej im egzaltacyi, przestali napełniać jego kieliszek, i wstrzymali się sami, ale cygara zastąpiły butelkę, i rozmowa nie przerywała się wcale, i stała się nawet tak żywą, tak głośną, że w pośród tych ożywionych słów, które wybuchały ze wszystkich stron na raz, i krzyżowały się jak sztuczne ognie — zaledwie można było dosłyszeć grzmoty i uderzenia piorunów.
Na takich zebraniach godziny upływają z niepodobną do wiary szybkością, to też nasz przyjaciel Andrzej nie mógł się wstrzymać aby nie okazać zdziwienia, gdy Maugiron wyciągając zegarek, wykrzyknął śmiejąc się:
— A to nam czas szybko zeszedł panowie, wiecie że to dochodzi wpół do piątej... Myślę, że już czas powracać do domu, jeśli nie chcemy uchodzić za nieuleczalnych lunatyków!...
— Wpół do piątej... — wyszeptał de Villers — ależ to nie do uwierzenia!...
— Mój drogi przyjacielu — powiedział mu Maugiron — jak tylko zostaniesz głównym sekretarzem naszego towarzystwa, będziesz się musiał przyzwyczaić spędzać noce przy stole...
— Dla czegóż to? — spytał się młody człowiek — nie zdaje mi się, żeby rada zarządzająca odbywała swe czynności po północy, w oddzielnych gabinetach...
— Zapewne, że nie, ale w świecie przemysłu, w którym żyć będziesz, największe interesa załatwiają się przy kolacyi!... Wreszcie nie powinno to pana dziwić... Plac Giełdy jest tak odległy od waszych zakładów... Inne miejsce, inne zwyczaje!...
Współbiesiadnicy opuścili stół, a pan de Montaigle zapłacił rachunek, podczas gdy garson, poszedł pobudzić furmanów smutnie drzemiących na kozłach powozów wynajętych, które muszą stać na jednym punkcie przez całe noce pode drzwiami restauracyj, w których gabinety przez ucztujących kolacye są zajęte.
Uściśnięto sobie serdecznie ręce, i Andrzej wsiadł w nędzną dorożkę, przeznaczoną dla służby nocnej, taką jakiej już niktby nie znalazł w Paryżu, skoro tylko słońce wzejdzie.
Woźnica już miał zaciąć konia, ale Maugiron kazał mu się wstrzymać, zbliżył się do drzwiczek, i zapytał młodego człowieka:
— Pan Verdier przybywa dziś rano, prawda!...
— Tak...
— Czy wiesz pan o jakiej godzinie?...
— Wiem tylko że ma stanąć w domu, rankiem... między jedenastą a południem, tak przypuszczam... Dlaczego się pan pytasz?...
— Bo pragnąc skończyć jaknajprędzej interes, który mnie zajmuje od kilku dni, chciałbym być w zakładzie w chwili jego przyjazdu...
— W każdej innej okoliczności, byłoby to łatwo, ale dziś, zapewne pan potrzebujesz wypoczynku i wstaniesz późno...
— Ja!... wcale nie!... Jestem przyzwyczajony do życia nocnego!... Wykąpię się, prześpię godzinkę, przejrzę korrespondencyę, zjem śniadanie i pojadę do zakładu... Jeżeli pan Verdier przybędzie przedemną, oznajmij mu moją wizytę, proszę pana, i proś go aby był łaskaw na mnie zaczekać!...
— Możesz pan być pewny, że polecenie będzie spełnionem... do prędkiego widzenia, drogi panie Maugiron.
— Do widzenia kochany panie de Villers...
Maugiron się oddalił, a Andrzej dał adres i rozkaz jechania dobrym kłusem. Woźnica wymruczał z tuzin przekleństw, gdy się dowiedział jaki duży kurs przyjdzie mu odbyć, i podług zwyczaju wszystkich dorożkarzy, wywarł swój zły humor na biednej chudej szkapie, (która nic a nic winną nie była), bijąc ją batem niemiłosiernie.
W drodze, Andrzej się zastanowił, że hałas powozu zatrzymującego się przed drzwiami zakładu zwróciłby uwagę, i zatrzymał się o jakie sto pięćdziesiąt kroków przed celem swej podróży.
Świtać zaczynało w chwili gdy wyjmował z kieszenij klucz od małych drzwiczek.


XIII.
O świcie.

Andrzej włożył klucz w zamek — drzwi się otworzyły i młody człowiek nie mógł wstrzymać się od objawów pewnego niezadowolenia, gdy ujrzał podmajstrzego, który się przygotowywał do otworzenia drzwi wchodowych zakładu.
Ze swej strony, i Piotr też osłupiał na widok Andrzeja.
— Panie Andrzeju!... — wykrzyknął.
— Cicho!... — zawołał żywo kassyer — wcale nie trzeba żeby cię usłyszano w domu...
— Panie Andrzeju... — powtarzał Piotr zniżając głos. — Pan o tej godzinie, i w tym stroju ślubnym!...
— Cóż w tem tak dziwnego?.. — odpowiedzia łmłody człowiek, nie bez pewnego zakłopotania — wracam...
— Piotr podniósł ręce ku niebu.
— Dobroci boska!... — szeptał — więc pan całą noc przepędził po za domem!?
— Rozumie się...
— Ależ kassa, kassa, którą panu powierzono, opuściłeś ją więc pan!...
— Żadne niebezpieczeństwo zdaje mi się nie groziło jej...
— Kto to może wiedzieć!... pieniądze przyciągają złodziei!... Na szczęście, czuwałem. Czuwałem aż do dnia! Ah! panie Andrzeju, niebyłbym się tego nigdy po panu spodziewał!... Gdybym pana na własne oczy nie widział, nie wierzyłbym jeszcze...
— Czyż jestem niewolnikiem? — odpowiedział młody człowiek z niecierpliwością. — Czy nie mam prawa robić z moim czasem co mi się tylko podoba, jeżeli ten czas na pracę dla zakładu nie jest potrzebny?
Piotr miał głowę opuszczoną i brwi zmarszczone. Naraz wyprostował się i spojrzał panu de Villers wprost w oczy.
— Gdzież więc spędziłeś pan tę noc, panie Andrzeju? — spytał się tonem prawie nakazującym.
Duma kassyera oburzyła się w obec tej dziwnej indagacyi.
— Co to ma znaczyć!... co ci do tego? — krzyknął zkąd się to wzięło abyś ty mnie badał w ten sposób? Czy trzeba ci przypominać twoje stanowisko w obec mojego? Ty tu jesteś pod mojemi rozkazami, panie Piotrze, ponieważ ja reprezentuję właściciela!... Zapomniałeś o tem, ale nie zapominaj więcej!..
— Ja nic nie zapominam, panie Andrzeju — jąkał podmajstrzy skromnie — nie potrzebuję aby mnie nawoływano do porządku, z którego nie myślałem wcale wychodzić, i wiem dobrze, że mało tu znaczę... Jeżeli mogłem sobie pozwolić pytać pana, to dla tego, że jest tu młoda panienka... dobry anioł... — to pan sam dałeś jej to miano, a ja myślałem, że do tej młodej panienki należały pana serce i dusza, wszystkie pańskie myśli, wszystkie pańskie czynności. Dla tego to widząc pana wracającego o tak późnej godzinie, nie mogłem się nie zdziwić, nie zmartwić a nawet... bo po cóż mam to taić, nie byłem w stanie zapanować nad sobą i nad gniewem moim... Pan jesteś moim zwierzchnikiem, panie Andrzeju, winienem panu szacunek i nie powinienem wglądać w pana czynności, to jest prawda... Upewnij mnie pan, że nie myślisz o pannie Lucynie, że nie będziesz nigdy o niej myślał, że żadna myśl małżeństwa z nią, nie istniała, i nie urodzi się w twojej głowie, a ja ci przysięgam, że nic a nic mnie niepokoić ani obchodzić nie będzie, gdzie przepędziłeś pan noc, ani też z kim ją spędziłeś...
Pan de Villers zdawał się być rozgniewanym; szarpał rękawiczki w ręku, zębami przygryzał pobladłe wargi.
— Jużem ci raz zabronił — rzekł po chwili milczenia, głosem suchym i surowym a nawet wzgardliwym — zabroniłem ci łączenia imienia mojego z imieniem panny Lucyny Verdier!... Ale upór twój w niedającem się zrozumieć nieposłuszeństwie, zmusza mnie do powiedzenia ci żeś sobie przywłaszczył nad mojemi uczuciami kontrolę, która mi jest nieprzyjemną i która mnie drażni!... Jesteś niczym dla panny Verdier... niczem jak tylko robotnikiem płatnym przez jej ojca!... Zrozumiejże nareszcie panie podmajstrzy, jak jest śmiesznem i niewłaściwem, okazywanie tak wielkiego przywiązania, które umyślnie zdajesz się manifestować, i pamiętaj, że to przywiązanie, to oddanie się, o którem tak mówisz bez przestanku, i któremu pobłażanie panny Lucyny dodaje odwagi, powinny zostać zawsze w granicach szacunku i rozsądnego trzymania się na właściwem stanowisku!...
— Nie chciałem panu przerywać, panie de Villers — odpowiedział Piotr ze smutkiem, ale i ze stanowczością — lecz pan jesteś w błędzie, ja mam prawo do panny Lucyny...
— Jakie?...
Oczy podmajstrzego zaświeciły.
— Mam prawa ojca! — odpowiedział.
— Ty, prawa ojca? — powtórzył Andrzej. — Dajże pokój, chybaś oszalał!...
Piotr spuścił głowę.
— Nie — powiedział — nie jestem szalony, i pan to zaraz zrozumiesz!... Czyż ojcem nie jest ten, któremu się winno życie? Jeśli tak jest to powiem panu, że pewnego dnia, — zapewne o tem nie wiesz, bo byś przed chwilą nie był do mnie mówił z tak wielką szorstkością! Pewnego dnia, jest temu już bardzo dawno, panna Lucyna była jeszcze dzieckiem; zachorowała i była skazaną na śmierć przez doktorów... Pan Verdier opłakiwał ją już jak umarłą. Nadzieja wszelka była straconą i przygotowywano całun dla jej pochowania... Kochałem tę biednę małą istotkę, która się do mnie słodko uśmiechała, pomimo mego biednego ubrania robotniczego, i która nie pogardzała mojemi pieszczotami. Wtedy powiedziałem sobie: — Ja ją uratuję! — To było szaleństwem, wszak prawda?... A jednakże dotrzymałem słowa; uratowałem ją silą moich starań i silą przywiązania!... Ona mi winna życie, od tego dnia; chociaż nigdy nie zapominam różnic społecznych jakie nas dzielą, nie mogę się wstrzymać, aby nie patrzeć na nią jak na córkę, i przysięgam ci panie przed Bogiem, który mnie słyszy, ja się stanowczo uważam w prawie czuwania nad nią i robienia wszystkiego aby usunąć z jej drogi zmartwienia i nieszczęścia...
Ona — biedne dziecię — nie jest bardzo szczęśliwą, pomimo wielkich bogactw jakie ją otaczają... Nic jej nie brak z pewnością, ale rodzony ojciec, pan Verdier, nie kocha jej tak, jakby ten anioł powinien być kochanym. A zatem ja, panie Andrzeju — wybacz, że ci wszystko mówię — marzyłem o szczęściu dla niej w przyszłości...
W panu znalazłem młodość, pracę, uczciwość, siłę... byłeś pan wreszcie takim, jakiego serce moje widzieć chciało — niech to pana nie obraża — myślałem, że jesteś zakochany w pannie Lucynie, w cichości, ale serdecznie!... Mówiłem sobie: — On jest jej wart... zasługuje na to aby był przez nią kochany, a dobry Bóg, pomimo przeszkód, raczy wcześnie połączyć te dwie dusze tak doskonałe! — Gdym zobaczył pana przybywającego do tych drzwi, przed chwilą, po długiej nocy przepędzonej za domem, moje marzenia rozchwiały się i moje serce złamało!... Pomyślałem sobie, że widocznie tylko majątek panny Lucyny wabi pana, i że jesteś zakochany w jej milionach, a nie w niej samej, ponieważ zdradzasz ją już zawczasu!... Zmartwiłem się bardzo, zniechęcenia i rozczarowania doznałem... Wstyd mi było za pana, panie Andrzeju, i oto dla czego mówiłem w ten sposób... Zrobiłem źle, wiem o tem... czuję to... ale to wskutek wielkiego przywiązania... Trzeba mi darować i o tem wszystkiem zapomnieć!... Pan to zrobi, prawda?
Głębokie wzruszenie malowało się na twarzy pana de Villers, podczas kiedy podmajstrzy mówił do niego, ale w tem wzruszeniu nie było już pogardy, ani gniewu, lecz tylko rozczulenie.
— Piotrze! — wykrzyknął, chwytając za rękę robotnika — jesteś szlachetnym człowiekiem, masz zacne serce!... jesteś wart tysiąc razy więcej niż ja!... Dałeś mi lekcyę, której nie zapomnę i z której postaram się skorzystać!... Przepraszam cię, mój przyjaciela, za sposób niegrzeczny i niesprawiedliwy, w jaki z tobą postąpiłem przed chwilą...
Podmajstrzy zaczerwienił się ze wstydu.
— Pan mnie przepraszasz... pan... panie Andrzeju?... — wyjąkał.
— Tak, istotnie, przepraszam cię, i nie wstydzę się tego wcale...
— I będziesz mnie uważał za swego przyjaciela?
— Będę dumnym jak nim zostaniesz na zawsze, i nie będę miał nigdy lepszego nad ciebie...
— Ach panie! to za wiele zaszczytu dla mnie...
— Nie... oddaję ci tylko sprawiedliwość! — a ponieważ przyjaźń idzie w parze z zaufaniem, nie chcę mieć odtąd nic skrytego przed tobą... Tak Piotrze, ty masz racyę... kocham tę, którą słusznie uważasz za twoją córkę, i nie tylko kocham lecz ją uwielbiam!... Wiem, że to jest niedoścignione marzenie... aby ją nazwać kiedyś moją żoną, i aby jej siłą miłości dać szczęście takie na jakie zasługuje, a jednak to jedyna nadzieja mojego życia i jeżeli się nie spełni, umrę...
Blada twarz podmajstrzego rozjaśniła się.
— Ah! — szeptał — niech będą dzięki Bogu, który mi pozwolił usłyszeć podobne słowa! Gdybyś pan wiedział jaką mi tem rozkosz sprawiasz!...
Ale, prawie w tejże chwili, wzrok jego zasmucił się na nowo.
— Panie Andrzeju — kończył z miną zakłopotaną wybacz mi jeżeli wracam do tego samego... ale nakoniec trzeba abym się pana koniecznie spytał. Gdzieżeś był nareszcie tej nocy?...
Uśmiech zajaśniał na ustach młodego człowieka.
— Rozumiem twoje pytanie, mój poczciwy Piotrze, i teraz jestem zupełnie usposobiony do odpowiedzenia ci... Byłem od wczoraj wieczór, od godziny dziesiątej, w oddzielnym gabinecie w restauracyi braci Provençaux, w Palais-Royal...
Podmajstrzy zmarszczył brwi.
— Nigdy nie bywałem w tych miejscach, jak się to pan tego zapewne domyślasz — szeptał — ale to wiem, że się tam nic dobrego nie dzieje... Jest nawet śpiewka na oddzielne gabinety, których nie chciałbym słyszeć w obec młodej osoby przyzwoitego prowadzenia... Z pewnością, nie byłeś pan tam sam?...
— Były ze mną cztery osoby...
— Czterech panów? — spytał podmajstrzy, którego niepokój zdawał się zdwajać.
— Tak, mój zacny Piotrze... Członków rady zarządzającej naszego towarzystwa, w którem mam nadzieję otrzymać miejsce, od dziś za kilka dni, miejsce znakomite... Pan Maugiron przedstawiał mnie tym panom, a to przedstawienie było jedynym celem dzisiejszej kolacyi...
— Jeszcze pan Maugiron!... — mruknął robotnik tonem niechętnym.
— Naturalnie on, gdyż mimo twoich uprzedzeń, on jest moim jedynym protektorem...
— Pan wie dobrze, panie Andrzeju, że ja doputy nie uwierzę w tę protekcyę aż ujrzę jej skutki...
— Zobaczysz je niedługo...
— Życzę tego z całego serca... Ale, powiedz mi pan, panie Andrzeju, jak się kolacya skończyła...
— No?... nierozumiem?...
— Coś pan robił jak się kolacya skończyła...
— Wziąłem dorożkę i przyjechałem prosto tu...
— Nadedniem?...
— No tak!...
— Ciągnęło się zatem to przyjęcie całą noc?
— No tak... mój Boże... czyż cię to dziwi?
— Trochę... Znajduję, że to było trochę za długo... Jak to można, mój dobry Boże, jeść i pić osiem do dziesięciu godzin z rzędu. Można z tego umrzeć!...
— Rozmawia się, oparłszy się o stół, mój dobry Piotrze, i zapomina się rozmawiając o godzinach szybko upływających...
— Nic z tego nie rozumiem, ale nie mam potrzeby rozumieć... Jesteś honorowym człowiekiem, panie Andrzeju... Daj mi słowo honoru, że odbyło się to tak jak mówisz, a ja ci uwierzę...
— Daję ci słowo, Piotrze... i widzisz że się nie waham...
— To dobrze, tak panie Andrzeju, to bardzo dobrze!
— Teraz jesteś już spokojny?
— Tak, jak gdybym cię nie opuścił ani na chwilę od wczorajszego wieczora...
— Chwała Bogu... Ale gdyby ci pozostał cień powątpienia, upoważniam cię do pytania pana Maugiron, który tu ma przybyć jutro, aby mówić z pryncypałem jak tylko przybędzie, i skończyć z nim ten wielki interes, którym się zajmuje od kilku dni...
— Niepotrzeba!... Gdyby pańskie słowo honoru nie wystarczyło mi, byłbym sam nic nie wart!... No więc to doprawdy, na seryo, wielki interes z panem Maugironem?...
— Ty pytasz, czy to na seryo!? Potrzeba tylko być takim nadzwyczajnym niedowiarkiem, co do osoby i czynów tego wybornego młodego człowieka, aby tak wątpić!...
— Niech sobie!... Co mi tam!... tymczasem niech mi to wystarcza!... później zobaczemy!... a jeżeli się omyliłem co do niego, nie zrobię nic innego tylko tyle, że się poprawię... w głębi serca, ma się rozumieć, boć on się pewnie nie troszczy o opinię takiego biedaka podmajstrzego jakim ja jestem... i prawdę powiedziawszy ma racyę...
— A cóżbyś powiedział — spytał pan de Villers uśmiechając się — gdyby on właśnie zapewnił moją przyszłość i uczynił możebnem małżeństwo moje z panną Lucyną Verdier?...
— O! wtedy, błogosławiłbym go!... błogosławiłbym samego diabła w własnej osobie, gdyby to zrobił!... Na nieszczęście, to jeszcze nie zrobione...
— Ah! stanowczo, Piotrze, jesteś niedowiarek!...
— A pan, panie Andrzeju, miej się na baczności i nie ufaj mu zbytecznie!... Ale zdaje mi się, że pana zadługo już tak trzymam na nogach... Robotnicy zaraz nadejdą, a pan musisz być śmiertelnie zmęczony...
— Przyznaję... że jestem zmordowany...
— Idź pan prędko odpocznij z jakie dobre dwie godziny... to pana pewnie trochę pokrzepi... Wszystkie te kolacye, są nic nie warte!... Gdybyś pan widział jak jesteś bladym!... Strzeż się, aby cię nie spostrzeżono... Gdyby pani Blanchet wiedziała, że wychodziłeś tej nocy, narobiłaby scen bez końca.... O! to zły babski język!... niech go piorun!... Na szczęście, ponieważ tylko ja i pan wiemy o tem, obaj będziemy trzymali język za zębami, więc sekret będzie zachowany... Tylko spiesz się pan... za chwilę cały dom się obudzi, pierwszy lepszy może wyjść i zobaczyć pana...
Andrzej uścisnął po raz ostatni rękę podmajstrzego i poszedł do pawilonu, którego drzwi otworzył sobie z łatwością, ponieważ sam je zamknął w wigilję dnia na dwa spusty.
Jedną z wewnętrznych rolet podniósł, aby wpuścić blade światło ranne do pokoju biurowego, i rzucił bystry wzrok na kassę.
Wszystko było w należytym porządku.
Andrzej opuścił roletę, zamknął drzwi, poszedł do swego pokoju, zmienił ubranie wieczorowe na zwyczajne, tak aby być gotowym zejść, jak tylko obecność jego w biurze okaże się potrzebną, i nakoniec padł na łóżko, a zaledwie przyłożył głowę do poduszki zasnął snem twardym.
Podczas tego, zaczęli się schodzić ludzie, jeden po drugim, do drzwi zakładu; podmajstrzy przyjął ich zwykłemi słowy:
— Do roboty, moje dzieci, do roboty!... Pryncypał przyjeżdża dziś rano, trzeba się wziąć ostro, rękami i nogami do pracy aby go zadowolnić!
A robotnicy, szeptali jeden do drugiego, z wyraźnem niezadowoleniem.
— Pryncypał przyjeżdża... nie ma żartów!...


XIV.
Ulica Amsterdamska.

Albert Maugiron zajmował w górze ulicy Amsterdamskiej, obok starożytnej wieży niegdyś rogatki, mały domek którego był jedynym lokatorem.
Jego życie zewnętrzne, z pozorów przedstawiało się doskonale uregulowane. Miał skład domu bardzo przyzwoity dla kawalera; był więc stangret, który pielęgnował dwa konie, i grooma pełniącego obowiązki lokaja.
Maugiron, nie jadał nigdy u siebie, nie robił sobie niepotrzebnego zbytku na kucharza. Dostawcy jego mieszkali w tej części miasta. Wydawał dużo, płacił gotówką nie targując się. Opinię miał doskonałą. Mówiono o nim że jest bardzo bogaty, i bardzo zagłębiony w przedsiębiorstwa przemysłowe, oraz że żyje w najlepszym świecie. Widywano codzień eleganckie ekwipaże, zatrzymujące się przed jego domem i żadna osobistość podejrzana nie pozwoliła sobie nigdy zadzwonić do jego domu.
Zkąd pochodził majątek Maugirona?... Z czego się składał ten majątek?... Czy posiadał nieruchomości ziemskie na słońcu, renty państwa, akcye w portfelu?... Czy miał notaryusza lub bankiera, którzyby byli depozytorami jego kapitałów i dokonywali niemi obrotów giełdowych?... Tego nikt nie wiedział, i prawdę powiedziawszy, nikt się tem nie zajmował.
Majątek młody człowiek miał, nieulegało wątpliwości, ponieważ wydawał dużo, nie robił długów, nie zajmował żadnego płatnego urzędu i nie brał nigdy kart do ręki... Któż potrzebował wiedzieć więcej nad to?... Jaka była rodzina Maugirona?...
Rodzina mieszczańska, zbogacona handlem, i która szczyciła się tem, że miała syna odznaczającego się wielką dystynkcyą. Tak przynajmniej przyjaciele najserdeczniejsi odpowiadali ciekawym... My zaś dodamy, że mówiąc tak, powtarzali tylko to co im młody człowiek powiedział sam o sobie...
Gdyby Maugiron podawał się za szlachcica, pewnoby szperano... pewnoby chciano powziąść dokładne wiadomości... — on mówił o skromnem pochodzeniu z rodziny mieszczańskiej, zakopanej w głębi jakiejś nieznanej prowincyi... Przyznać trzeba, że nic w istocie nie było naturalniejszego, nad sposób w jaki się przyznawał do tego prosto i szczerze, bez wszelkiej dumy i próżności...
Maugiron naprawdę posiadał pewną liczbę znajomości w świecie ludzi dobrze urodzonych... Nie idzie tu o przyjaźń bardzo serdeczną, ugruntowaną na szacunku, na wzajemnej sympatyi, ale o stosunkach powierzchownych; zabranych u wód, w kąpielach morskich, a które się przedłużają w Paryżu, mając na celu jedynie przyjemności... Te stosunki były dostateczne aby sprowadzić do drzwi jego domu uherbowane powozy i pozwolić mu czasami we właściwem miejscu, wspomnieć kilku słowami o swoich przyjaciołach, margrabiach i książętach... on też nie chciał nic więcej...
Mały domek, przyozdobiony z gustem, umeblowany zbytkownie, był postawiony między podwórzem a ogrodem. Dziedziniec wychodził na ulicę Amsterdamską, jakieśmy to już powiedzieli. Ściana murowana, okryta na zewnątrz kratą z żerdzi i bluszczem, oddzielała ogród od próżnych przestrzeni ziemi, które od tej epoki nabrały znacznej wartości.
Maugiron, bezzwłocznie po podpisaniu długiego kontraktu z właścicielem, wybudował na swój koszt pawilon, rodzaj kiosku, przystającego do sąsiedniego muru, w którym małe drzwiczki zostały wybite, urządzając w ten sposób komunikacyę, pozornie bez celu, z próżnemi przestrzeniami ziemi o jakich powyżej mówiliśmy.
Furtka prawie niedostrzegalna, a w niej rodzaj okienka małego, przez które można było widzieć z wewnątrz każdego, kto się tylko zbliżył do wejścia, i zamienić z nim kilka słów przed otworzeniem mu drzwi.
Dosyć często, w nocy, w godzinach przewidzianych naprzód, tajemnicze figury przeskakiwały palisady w złym stanie pozostawiono w około owych niezabudowanych gruntów, zbliżały się do drzwi kiosku, pukały trzy razy do tych drzwi w sposób jakiś niezwykły, i wymawiały jakieś słowa niby hasło... Po chwili słyszano zgrzyt klucza w zamku, odsunięcie rygla, i Maugiron przyjmował odwiedzających, którzy nie przepędzali z nim nigdy dłużej nad kilka minut.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po opuszczeniu pana do Villers, wychodząc od braci Provençaux, elegancki młodzian wsiadł do powozu i kazał się zawieść wprost na ulicę Amsterdamską. Tylko przeszedł dom i nie dając sobie tyle czasu aby zmienić ubranie, udał się wprost do kiosku.
Ten pawilon składał się tylko z jednego pokoiku, miniaturowych rozmiarów. Za całe umeblowanie tego pokoiku, były dwie nizkie kozetki. Obicie z drelichu, wypikowane, albo raczej jak materac podesłane, okrywało ściany i nie pozwalało słyszeć z zewnątrz ani jednego słowa jakie wewnątrz wymawiano...
Maugiron zapalił świecę, bo wewnątrz kiosku było zupełnie ciemno, i spojrzał na zegarek... Wskazywał on szóstą bez dwóch minut. Poczekał aż dwie minuty upłynęły, potem podniósł ciężką portjerę nad otworem w ścianie sąsiedniej. Trzy uderzenia we drzwi, niby sygnały wolnomularskie, dały się słyszeć.
Maugiron zbliżył usta do otworu i zapytał.
— Czy już dzień?...
Jakiś głos mu odpowiedział:
— Zawsze, dla kotów, które widzą jasno i w nocy...
To było hasło. Maugiron otworzył drzwi, i osobistość, już nam znana, gdyż już dwa razy w naszem opowiadaniu, mieliśmy sposobność ją widzieć, weszła do kiosku.
Tę osobę spotkaliśmy, pod nazwą Wiewióra, w sali szynku nad portem, w towarzystwie Goberta przebranego za robotnika, a dawniej jeszcze zrobiliśmy z nim znajomość w restauracyi „pod Kasztanami”, na Bercy, gdzie ją policya zaaresztowała, za kradzież nakryć srebrnych. Wtedy pan ten nazywał się Ravenouillet. i nasi czytelnicy powinni sobie przypomnieć, jaki fatalny wywarł on wpływ, wówczas na losy Piotra Landry.
Ravenouillet, w chwili gdy go wprowadził do kiosku Maugiron, nie miał nic w swoim kostiumie kompromitującego; był podobny do jednego z tych robotników, złego prowadzenia się, którzy częściej bywają w szynku za rogatkami, niż przy robocie w fabryce.
— To ty, Wiewiórze!? — rzekł właściciel lokalu zamknąwszy drzwi.
— To ja sam, prześwietny panie Groźny!... Zawsze punktualny, choćby kark skręcić przyszło, jak widzisz! — odpowiedział nowo przybyły. Słońce mogłoby regulować się podług mnie!...
— Czy interes się udał?...
— Wybornie!... Dalej nie idzie!...
— Bez trudności?...
— Rzecz poszła jak z płatka, oprócz jednakże strachu jaki mieliśmy — Gobert i ja, i gdyby nie burza, która przybyła w samą porę, wszystkoby było chybiono tej nocy...
— No! Cóż się takiego stało... Opowiedz no mi to.
— Krótka i nie trudna do opowiedzenia historya!... było zdecydowano jak wiesz, że uderzemy między jedenastą a północą...
— To najlepsza chwila do pracy u ludzi, którzy się kładą spać razom z kurami... — przerwał Maugiron; — najpierwszy sen jest zawsze najtwardszy...
— Byliśmy na stanowisku wcześniej, dobrze ukryci w próżnym statku, akurat wprost zakładu — mówił dalej Wiewiór. — O dziesiątej kassyer wyszedł... kazałem Gobertowi śledzić go, i Gobert nie uwolnił go z pod swej opieki aż u drzwi braci Provençaux... Tyś go chwycił, to już był przecież w dobrych rękach, najmniejszego niebezpieczeństwa już nie było i mogliśmy być pewni że nie wróci i nie przeszkodzi nam!... Czekaliśmy bardzo spokojnie na naszym okręcie. Gobert znał do głębi zwyczaje domu... Wiedział że stary podmajstrzy, (o którym powiem ci dwa słowa potem), rozpoczynał obchodzić zakład około dziesiątej czy wpół do jedenastej, z psem Plutonem, i że o jedenastej szedł spać, zostawiając na wolności psa, który sobie biegał i węszył po zakładzie...
Psa Plutona nie było się już czego obawiać!.. Gobert postarał się przedwczoraj, o uregulowanie z nim rachunku za pomocą gałki z mięsa przyniesionej przezemnie.
O pięć minut na dwunastą, szepnąłem Gobertowi do ucha:
— Oto najlepsza chwila!... Jazda!...
Była burza!... Do stu piorunów!... burza co się zowie!... wiatr dął tak silnie, że rzeka zaczęła się bałwanić, i okręt kołysać! Małośmy nie dostali choroby morskiej!... pioruny biły, błyskawice oślepiały nas, jednem słowem burza jakich mało!...
Gobert znał dobrze jedno miejsce wygodne dla zejścia do zakładu z wierzchołka muru... Służył mi on za drabinkę — wdrapałem się... a wdrapawszy położyłem się na brzuchu, podałem mu rękę i wciągnąłem go... Mieliśmy pod nogami ładny stos drzewa ułożonego jak schody... Zdawał się nam mówić: „Bądźcie łaskawi wejść!...” a który rzeczywiście był bardzo wygodny...
Zchodziemy spokojnie z laskami w rękach, jak dwaj poczciwi mieszczanie przechadzający — się aż wtem, w chwili gdyśmy mieli już postawić nogę na ziemi, dziesięć albo może piętnaście grubych klocków zsuwa się, i my staczamy się razem z niemi na środek drogi...
To jeszcze nic — nie zrobiliśmy sobie wcale krzywdy — ale, wyobraź sobie ten stary podmajstrzy kończył swoje stróżowanie, i akurat znalazł się w pobliżu!... Nie ulegało żadnej wątpliwości!... Usłyszeliśmy że nadbiega!... zaledwie zdążyliśmy rozbiedz się na prawo i lewo, i schować się jako tako, pomiędzy stosy desek... przeszedł tak blisko że prawie nas dotknął, trzymał w ręku tę swoją diabelską dubeltówkę, położenie nie było wesołe!... Założyłbym się, że dobrze na łbie poszukawszy znalazłbym z garść siwych włosów, które zbielały w tej minucie!... Przystanął, obejrzał przy świetle błyskawic rozsunięte deski, i słyszałem jak potem mruczał:
„To wiatr, z pewnością wiatr... to nie może być nic innego tylko wiatr!...”
Wrócił się potem po latarnię, którą za sobą postawił aby prędzej przybiedz, i mieć ręce swobodne — ale my nie tacy, żebyśmy mieli na niego czekać, już nas tam nie było, jużeśmy machnęli w stronę pawilonu, gdzie schowani za drzewami w dziedzieńcu, byliśmy zupełnie bezpieczni, bo nie było psa coby nas wytropił... Teraz już tylko o cierpliwość chodziło; — stary dureń obejdzie nareszcie zakład i położy się spać... myśleliśmy sobie... osądź tedy sam nasze rozczarowanie i gniew, gdyśmy zobaczyli, że staje na warcie, jak szyldwach generalski, i zaczyna spacerować wszerz i wzdłuż u drzwi pawilonu, z niechybną intencyą pozostania tak aż do rana... Ach! z całego serca wysyłałem go do wszystkich diabłów, tego ex-lokatora więzienia centralnego, który dziś gra rolę uczciwego człowieka i apostoła!...
Maugiron aż zadrżał cały...
— Czy tak!?... Zastanów no się, co ty mówisz? — wykrzyknął, przerywając żywo Wiewiórowi.
— Co się mam zastanawiać, co mówię to mówię, to pewno prawda!
— Więc mów wyraźniej!...
— Ten, którego znasz pod imieniem Piotra, a który pełni funkcyę podmajstrzego, i psa stróżującego u pana Verdier, nazywa się w rzeczywistości Piotr Landry i był dwa razy skazany: pierwszy raz na dwa lata więzienia, drugi raz na pięć lat i pięć dozoru policyjnego...
— Cóż on zrobił?
— E, głupstwo... mniej jak nic!... raz zabił jednego człowieka, a drugi raz mało nie udusił drugiego...
— I jesteś pewny że podmajstrzy pana Verdier, jest tym samym Piotrem Landry, o którym mówisz?...
— Pewny jak tego że żyję...
— I nikt się tego nie domyśla w zakładzie?...
— Nikt. Rozumiesz pan przecie, że stary zbrodniarz, który pozuje na wzór cnoty i uczciwości, nie jest taki głupi żeby miał opowiadać swoją przeszłość... porzucił swoje nazwisko Landry umyślnie aby zamydlić ludziom oczy, ale ja mam oko prawdziwie indyjskie, poznałem go odrazu, i z pewnością nie pominę sposobności, a mam do tego swoje powody, żeby mu zrobić miłą niespodziankę!...
Maugiron niecierpliwie machnął ręką.
— Ah! — rzekł — gdybym był to wiedział wczoraj co mi dziś opowiadasz!...
— Może przypadkiem masz co ze swojej strony przeciw Piotrowi Landry? — spytał Ravenouillet.
— O, mam ja z nim porządnie na pieńku!...
— Nic nie szkodzi, to się zda na drugi raz!... nie trzeba się martwić o jedną chybioną okazyę... tylko pieniądze raz stracone nie odnajdą się nigdy!...
— Kończ twoje opowiadanie Wiewiórze...
— Czy cię ono interesuje, prześwietny nasz groźny panie?...
— Ogromnie!...
— To za wiele zaszczytu dla mnie!... Wracam do rzeczy... A więc... podmajstrzy wartował cięgle, a nam obydwom, mnie i Gobertowi krew w żyłach ze złości w żółć się zamieniała... Wtem, naraz deszcz zaczyna padać... leje jak z cebra... jakby się upust otworzył! Straciłbym chętnie głowę moję, za kieliszek wódki że od czasu potopu nikt nic podobnego nie widział!...
Piotr Landry dał nura pod dach, nic nikomu nie mówiąc. My widząc nareszcie że chwila jest do działania sposobna, nie zwlekaliśmy ani sekundy — za to ci ręczę — klucz pasował do zamku jak szabla do pochwy... Drzwi się otworzyły same; kluczyk drugi od żelaznej kassy nie zawiódł nas także, w pięć minut wszystko było gotowe i opuściliśmy pawilon, zostawiając wszystko w doskonałym porządku. Drzwi za sobą, pozamykaliśmy starannie, i kopnęliśmy się z naszym łupem nad port... Piękny łup słowo honoru!... Tylko go teraz podzielić... Ty wiesz pewno ile było w kassie?...
— Doskonale!... nie próbuj zatem powiększyć twojej części z krzywdą mojej!... Kassa pana Verdier zawierała siedemdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych...
— Prawda!... jak Boga kocham prawda!... jesteś dobrze poinformowany... niepodobna cię oszukać nawet na jeden marny papierek!... Głupie sprawy... słowo święte!... Masz tu więc oto wszystko co tam było!...
Wiewiór odpiął swoją starą kamizelkę, z grubego zwyczajnego sukna i wyciągnął z sześciu lub ośmiu kieszeni, jakie zawierała, kilka paczek biletów bankowych.
— Możesz sprawdzić — powiedział — rachunek jest... ja odpowiadam...
Zapewnienie to widać nie wystarczało Maugironowi, gdyż rozciął paczki i zaczął liczyć jedną po drugiej...
Podczas kiedy się oddawał temu przyjemnemu zatrudnieniu, Wiowior kończył:
— Wszystko to dobrze, tylko jest w tem coś, co mi się nie wydaje sprawiedliwem... mówię ci tak między nami w cztery oczy... i to mnie gryzie!...
— Cóż to takiego? — spytał Maugiron.
— Trzech nas przecież było do interesu tej nocy?... Nieprawdaż...
— No trzech!...
— Ty któryś nam wskazał robotę... Gobert i ja, którzyśmy ją wykonali...
— No więc i cóż ztąd kolego Wiewiórze?
— Oto ztąd to: myśmy się przecież narażali więcej niż ty, i więcej napracowali to pewne... myśmy szli na niebezpieczeństwo, wtedy kiedyś ty spokojnie siedział za stołem, zajadał pasztety i popijał szampanem. Jestem daleki od robienia ci zarzutów, ale nakoniec zdawałoby mi się że z prawa legalnego, zyski powinny być podzielone na trzy równe części... Wyniosłoby to na każdego po dwadzieścia trzy tysiące trzysta trzydzieści trzy franki, trzydzieści centimów...
— Fiu, fiu! Wiewiórze — wykrzyknął Maugiron śmiejąc się — nie pomyślałem żebyś tak doskonale umiał rachować!...
Bandyta rad był z siebie...
— Tak — odpowiedział — nieźle rachuję. Za młodu pilnie się uczyłem arytmetyki, i na dobre mi to wyszło!...
— Krótko mówiąc — odrzekł Maugiron — jesteś zdania że przyznając sobie trzydzieści pięć tysięcy franków to jest połowę zdobytej sumy i zostawiając wam każdemu po siedemnaście tysięcy pięćset franków, wyzyskuję was... Tak ci się zdaje, kolego Wiewiórze!?... No gadaj, tak czy nie?... to myślałeś, czy co innego!?
— Tak!... sto razy powtórzę tak... to właśnie myślałem!...
— Jeśli tak, to ci wcale nie winszuję!...
— Dla czegóż to?...
— Boś bydlę!...
— Albo co?...
— Tak bydlę jesteś, i dowiodę ci tego w czterech słowach!... Gdzieżeście to u diabła widzieli aby ręka była równa głowie, co?... Wszak ona tylko wykonała to, co jej głowa wskazała!... Prosty żołnierz się bije, ale jenerał głównodowodzący batalię wygrywa!... Prosty żołnierz bierze na dzień pięć centimów... a jenerał ma sto tysięcy franków pensyi!... Płaci się każdemu podług jego zasług i szeregowiec nigdy nie reklamuje... Ja jestem jenerał, wy jesteście żołnierze... Teraz sam sobie wyciągnij z tego wnioski, kiedyś taki matematyk. To jeszcze nie wszystko, kolego Wiewiórze i zaraz cię przekonam bez trudności, że nietylko oddaję wam za wielką część, ale że zatrzymumując połowę dla siebie, zatrzymuję daleko mniej niż wy... Różnica naszego położenia bije w oczy!... ja jestem narażony, na różnego rodzaju wydatki konieczne i ciągle wzrastające... podczas gdy wy nie jesteście zobowiązani do niczego, ja muszę płacić co dzień mój zbytek, który otwiera mi wszystkie podwoje i pozwala mi przygotować interesa z których wy korzystacie? Policzcie co mnie kosztuje dom, jaki utrzymuję; moi ludzie, moje konie, moje ubranie, i mój cały pozór gentelmana, a zobaczycie że w końcu roku nie zostaje mi wiele więcej jak nic; wtedy gdy wy — jeżeli wam się podoba umieścić wasze pieniądze w kassie oszczędności, albo oddacie je na lichwiarskie procenta — możecie dojść do majątku, i potem żyć uczciwie przez resztę waszych dni na starość... Sprobójcie!... Gdzie zresztą znajdziecie człowieka moich zdolności... pomyśl sam?... Czy istnieje drugi taki jak ja w Paryżu? — czy istnieje gdziekolwiek na całym świecie?... Poszukajcie go, jak go znajdziecie, to mi powiecie sami jaki udział będzie on chciał mieć w zyskach tej roboty!?...
Widzisz więc kolego Wiewiórze, że twoje pretensye są niedorzeczne, że twoje reklamacye są idiotyczne, i że to ci mówię w oczy!... No cóż!? Czy jesteś przekonany?...
Ravenouillet opuścił głowę nie wiedząc co na to odpowiedzieć i milczał pokornie.
— Czy jesteś przekonany? — powtarzał Maugiron — Odpowiadaj...
— Toć już trzeba...
— Przede wszystkiem trzeba żeby to twoje przekonanie wewnętrzne było szczere. Jeżeli ci się to wydaje... zrywam natychmiast wszelkie stosunki z wami i pozwalam wam rządzić się samym, robić majątek bez mojej pomocy...
— Jest szczere! — wykrzyknął Wiewiór przerażony tą groźbą — jest ogromnie szczere!... Jestem bydlę... jestem idiota... jestem ostatnie zwierzę!... jestem stworzenie mniej mózgu mające niż króliki i mniej rozumu niż szczupak!... Oskarżaj mnie, prześwietny Groźny i szacunkiem otoczony!... oskarżaj zasłużyłem... ale, przez litość nie opuszczaj nas...
Maugiron zaczął się śmiać. — Jestem wspaniałomyślny — odrzekł — chcę się tym razem okazać pobłażliwym i łaskawości pełnym... ale niech się to więcej nie powtórzy...
— Niech wszyscy żandarmi świata całego utopią we mnie swoje szpony, jeśli kiedykolwiek podobna myśl do głowy mi przyjdzie! — wołał Wiewiór z uniesieniem, które zdawało się być szczerem.
— Oto trzydzieści pięć tysięcy franków — odpowiedział Maugiron — to jest twoja i Goberta część... Idź poszukaj go, oddaj mu co się należy... A nie okradnij tego biedaka!...
— O! nie bój się o niego... on nie zasypia gruszek w popiele!... czeka mnie o dziesięć kroków ztąd, na pustym placu, aby bezzwłocznie zrobić podział... spieszy mu się poczciwcowi!...
— Ma racyę, nieufność jest matką pewności!... Teraz, kolego Wiewiórze nie zatrzymuję cię, bo przypuszczam, że nie masz mi nic już więcej do powiedzenia...
— Chcę ci dać dowód mojego żalu i mojej wdzięczności...
— Jakiż to będzie dowód? — spytał Maugiron bardzo zaciekawiony.
— Oddając do twojej dyspozycyi przedmiot, jaki znalazłem w kasie pana Verdier, w tym samym przedziale co i bilety bankowe.
— Przedmiot wartościowy?
— Nie wiem czy go za taki uznasz, i nie wiem nawet jaki z niego zrobisz użytek... ale to już do ciebie należy. Oto masz... jeżeli to jest interes, zdaje go na twoją wspaniałomyślność; mój udział będzie jaki sam zechcesz...
Mówiąc to, Wiewiór odpiął na nowo kamizelkę i wyciągnął z jednej kieszeni dodatkowej swojego ubrania, dosyć duży portfel, ze skóry czarnej, który podał z szacunkiem Maugironowi.
— Cóż on zawiera? — spytał Groźny — papiery procentowe? akcye przemysłowo?
— Nie, papiery jakieś... nic tylko papiery... ale może one mają swoją wartość... tego nie można wiedzieć odrazu... zobaczysz sam...!
Maugiron wziął portfel, otworzył go, i rozrzucił zawartość na małym stoliku jaki się znajdował w kiosku.
— No i cóż? — spytał Wiewiór, podczas gdy elegancki, młody człowiek, przeglądał żywo rozmaite duże arkusze papieru stemplowego, pożółkłego, pokrytego pismem, pieczęciami i legalizacyami.
— Akta urodzenia — szeptał Maugiron, tonem wzgardliwym — paszport, tytuły własności... po co u diabła było wyciągać to? Nie winszuję ci twojej roboty, kolego Wiewiórze...
— To nic nie warto?...
— Dobre do spalenia!... mogłeś sobie oszczędzić trudu, z napychaniem kieszeni... temi szmatami!...
— No cóż robić, nie wiedziałem!... wreszcie złe nie jest wielkie, ponieważ mamy to o co nam najgłówniej chodziło, to ten portfel uważać należy za prosty dodatek!... Ostrożność nakazywała mi nic nie zaniedbać, a ja usłuchałem tylko jej głosu!...
— I miałeś racyą... zamiar był dobry... to nie twoja wina jeżeli rezultat nie wiele wart...
Do widzenia kolego Wiewiórze...
— Do usług twoich prześwietny Groźny... Gdybyś mnie miał chęć widzieć, to wiesz... zawsze ten sam adres, i bardzo będę szczęśliwy jeżeli się zdarzy sposobność służenia ci...
Maugiron podniósł ciężką, zasłonę, otworzył drzwiczki, i Ravenouillet wyszedł na pusty plac, gdzie Gobert czekał go z niecierpliwością.


XV.
Paszport.

Skoro Maugiron znalazł się sam, wzrok jego utonął w papierach rozrzuconych przed nim...
— Nieużyteczne i kompromitujące! — szeptał — nie chcę ich przechowywać u siebie ani pięciu minut!... Spalę je natychmiast!...
Świeca się paliła ciągle; całopalenie miało być ogólne. Wziął paszport i zbliżył do płomienia — już się zajął jeden róg papieru; sekunda jeszcze, a nie zostałoby nic, prócz troszki czarnego popiołu...
Naraz Maugiron odskoczył z gestem zdziwienia, zacisnął papier w ręku aby zagasić płomień, choćby parząc sobie palce.
Dwa nazwiska i data jaką spostrzegł, zmieniły w jednej chwili postanowienie jakie powziął pierwotnie.
Data była następująca: 3 październik 1839 rok. Nazwiska były te: „Atalanta” — „San-Domingo”.
— Atalanta!... San-Domingo!... październik 1839! — powtarzał młody człowiek — co to znaczy? Działałem za prędko i za lekkomyślnie! byłbym popełnił jeden z tych błędów, który się opłakuje całe życie... nie wiem sam co za przeczucie mi to mówi!...
Maugiron usiadł na jednej z kozetek, które stanowiły umeblowanie kiosku. Rozłożył przed sobą gruby arkusz papieru, prostując fałdy od zaciśnięcia jego ręki powstałe i zaczął czytać, czyli raczej uważnie badać zawartość z nadzwyczajną starannością, jak algebrzysta który chce wynaleźć rozwiązanie do zagadnienia posłużyć mogące...
Paszport, ów z pozoru nie przedstawiał nic nadzwyczajnego, nic coby na kimś obcym zrobiło wrażenie. Nosił on na sobie podpis konsula francuzkiego w San-Domingo. Był wydany 3 października 1839 roku, panu Achilesowi Verdier, negocyantowi francuzkiemu, posiadaczowi dóbr na wyspie San-Domingo, opuszczającemu kolonie z małą swą córeczką Lucyną Verdier, dla powrotu do Francyi na statku „Atalanta”.
Maugiron odczytał kilka razy ten dokument.
— To to samo!... zupełnie to samo!... — wykrzyknął potem — niepodobna mieć cienia wątpliwości!... Ale jakim się to stało sposobem, że to nazwisko Verdier, tak często wymawiane przy mnie od kilku dni, obudziło dziś dopiero moje wspomnienia po raz pierwszy?...
Zamyślił się chwilę, potem odpowiedział sobie:
— Nic zresztą zwyczajniejszego. To nazwisko Verdier jest bardzo pospolite... Przeglądając karty kalendarza handlowo-przemysłowego, znalazłbym w samym Paryżu, pięćset osób, które je noszą!...
Byłem tak młody, wreszcie te wspomnienia sięgają tak daleko! Aby rozżarzyć światło w głębi mojej pamięci zamglonej, potrzeba było tej daty, tej wyspy, tego statku, złączonych razem na jednym arkuszu papieru!...
Maugiron zatrzymał się. Zagłębił ręce w gęstych swych włosach, i puścił wodze myślom czyli raczej głęboko się zastanawiać począł.
Nagle opuścił głowę i zmarszczył czoło.
— Myślałem, że już zrozumiałem — wyszeptał głosem złamanym — byłem szalony!... rozumiem jeszcze mniej niż przedtem! To co się stało zdawało mi się prostem, a tymczasem mój rozum w tej chwili rozbija się o nieprawdopodobieństwa!... Czy umarli powstają z grobu?... Achiles Verdier i jego córka żyją!... A jednakże na własne oczy widziałem ich ciała pochłonięte przez fale morskie!... Co znaczy ta dziwna tajemnica? Muszę jej koniecznie dociec!...
Maugiron porzucił paszport, i zaczął przeglądać inne papiery.
— Metryka urodzenia Achilesa Verdier... metryka ślubu; metryka urodzenia jego córki... Ah! kwit na zastaw towarów na statku Atalanta — podpis Jakóba Lambert, kapitana statku... Jakób Lambert! — Tak, tak właśnie nazywał się kapitan...
Może i tego odnajdę!... Ten sam jeden wyszedł cało z katastrofy!... Jeszcze go widzę!... klęczał na szczycie skały morskiej... Achiles Verdier wyciągał do niego błagalnie dłonie!... Nie pochylił się nawet aby ją ująć!...
Maugiron pogrążył się w milczeniu i rozwadze. W tem w jednej chwili twarz mu się rozjaśniła; a fizyognomia przybrała wyraz tryumfu. Takiż sam wyraz mieć musiała lizyognomia Archimedesa w chwili, gdy wybiegając jak szalony z kąpieli, wykrzyknął sławne swoje „Eureka!“ Znalazłem!...
— Gdyby tak było!.. — wyszeptał — ach! gdyby tak było! To jednak tak być musi!... Zresztą wszędzie dokoła tajemnica niezgłębiona, zagadka niezbadana!... To jedyne jej rozwiązanie!... Na każdej innej drodze myśl moja o niedorzeczności się rozbija, na tej jednej tylko zatrzymuje się komunikacyi i ta jedna jest możliwą. A zatem tak jest... Zatem dobrze odgadłam!... Jeśli tak jest... zwyciężyłem!... Jestem u celu!... Mam majątek!...
Wiewiór i Gobert myślą, że skradli z kassy żelaznej nędzną tylko garść biletów bankowych! — Idioci!... Od tej chwili już może, szpargały z tego portefelu warte będą dla mnie miljon!... i ja spalić je chciałem!... Na szczęście w porę się wstrzymałem!... O! moja gwiazdo, moja gwiazdo, tyś nie znikła z horyzontu!... błyszczysz jasno, i ja ci na klęczkach cześć oddaję!...
Maugiron spojrzał znów na zegarek.
Dwie godziny upłynęły od jego powrotu na ulicę Amsterdam.
Pozbierał starannie papiery, przed chwilą wzgardzone, a które w tej chwili uważał za najcenniejsze skarby; włożył je napowrót do portfelu, który zamknął, i opuszczając kiosk przeszedł ogród i wstąpił do domu.
Tu zmienił toaletę wieczorną na elegancki ranny kostium, a ponieważ czuł potrzebę wzięcia zimnej kąpieli dla uspokojenia nerwów zbyt naprężonych, wyszedł dawszy rozkaz woźnicy, aby założył Blanka do powoziku na godzinę punkt dziesiątą.
O godzinie dziesięć minut na jedenastą, Maugiron zjadł prędko dwa półsurowe kotlety, wypił butelkę wina Bordeaux w jednej z restauracyi na bulwarach, potem kazał się zawieść do zakładu.
Spodziewał się znaleźć zakład w nieporządku, cały wzburzony i spotkać na swojej drodze same tylko twarze pomięszane, po odkryciu kradzieży spełnionej poprzedniej nocy... Tymczasem wszystko było w zupełnym spokoju...
Piotr podmajstrzy, doglądał robotników. Twarz jego wydawała się spokojniejszą, weselszą i mniej ponurą niż zwykle. Wypadkiem spotkał się z Maugironem i ukłonił mu się, bez uniżoności wprawdzie, ale grzecznie.
— Jak widać — pomyślał młody człowiek — bomba jeszcze nie pękła!... Jeszcze nic nie wiedzą... Inkassent banku nie był widać jeszcze!...
Zwrócił się do jednego z robotników, który obok przechodził i zapytał go:
— Mój przyjacielu bądź tak dobry i objaśnij mnie czy pan Achiles Verdier przyjechał?
— Nie jeszcze, proszę pana — odpowiedział robotnik — ale tylko go patrzeć... przyszła dziś rano wiadomość od niego, przybędzie tu w samo południe na swoim statku „Tytan!” Wspaniały statek panie, nie wiele jemu podobnych przybywa do Paryża... o nie!...
Była godzina jedenasta. Lucyna i pani Blanchet wyszły z głównego gmachu, i usiadły pod werendą, pokrytą pnącemi się roślinami, które tworzyły rodzaj żelaznej kołyski przed głównem wejściem. Koszyk umieszczony na małym stoliku zawierał robótkę młodej panienki. Pani Blanchet nie miała zwyczaju oddawać się przy rozmowie jakiejkolwiek pracy. Ta zacna wdowa, po poruczniku straży ogniowej, uważała że nic nie może być więcej dystyngowańszego niż bezczynność.
Maugiron zbliżył się do dwóch kobiet i powitał je.
— Pani widzi — rzekł do Lucyny — moje pragnienia jaknajśpieszniejszego wejścia w stosunki z ojcem pani, tak dalece, że aż jestem niedyskretny i natrętny... przybywam tak rano bo chcę uprzedzić jego przyjazd...
— Niedyskretnym i natrętnym! — odpowiedziała młoda panienka — pan być nie możesz!...
— Nigdy, panie, nigdy! — wykrzyknęła pani Blanchet z głębokiem przekonaniem. — U! nigdy! Śmiertelnik, tak hojnie uposażony przez naturę, jak pan, i taki w obejściu się swem wzniosły i szlachetny, jeśli wnosi w monotonię prozaicznego życia dwóch słabych kobiet, to coś, czego nazwać nie umiem a co jest idealne i tak poetyczne, witany być musi z prawdziwą i niekłamaną rozkoszą a żegnany gdy odejść już zamierza z głębokim żalem i boleścią...
Zachwycona sama sobą i swoją mówką pani „do towarzystwa”, przybrała seraficzną pozę...
— Ach! pani Blanchet!... pani Blanchet — odpowiedział Maugiron, śmiejąc się — pani mnie zawstydza, słowo honoru... rumienić się muszę!... Nie mogę brać do siebie tych słów pochlebnych... daleki jestem od tej zarozumiałości abym miał sądzić, że na nie zasługuję... Wstrzymaj pani ten potok eterycznej poezyi na swych niewyczerpanych ustach!...
— Pozwoliłam przez chwilę mówić mojej duszy — szeptała pani Blanchet — to coś pan usłyszał jest słabem echem moich myśli...
Dobra kobieta, jak to łatwo spostrzedz było można, nie miała wcale ochoty zmuszać do milczenia „echa swoich myśli”. Na szczęście, przybycie Andrzeja de Villers zmieniło tok rozmowy.
{{tab}Kassyer, widząc przechodzącego, koło wpół otwartego okna bióra, swojego protektora, pospieszył go powitać.
Andrzej liczył wprawdzie stanowczo na obietnicę Maugirona, i wierzył w jego przyjazne dla siebie usposobienie, niemniej jednak nieufność tak wielka i tak energicznie wypowiedziana przez podmajstrzego, wywołała w nim samym trwogę i niepokój, z którego nie zdawał sobie sprawy, ale zapragnął gorąco być obecnym jak najczęściej przy rozmowie młodego człowieka z Lucyną.
Andrzej zbliżył się do trzech osób rozmawiających, uścisnął rękę, którą mu podał Maugiron, i położył potem palec na ustach aby zalecić swemu protektorowi milczenie i dyskrecyą w przedmiocie spędzenia poprzedniej nocy.
Maugiron odpowiedział tylko wzruszeniem ramion, które wyraźnie oznaczało: — Bądź spokojny... nie wymówię ani jednego nierozważnego słowa!... Cóż, u diabła!... przecież wiem co to jest utrzymać tajemnicę...
— Pan pewnie ma coś niezwykłego do zakomunikowania pannie Lucynie, panie kassyerze, jeżeli tak opuszczasz swoje stanowisko, nie będąc wołanym? — spytała pani Blanchet, tym tonem aroganckim, który chętnie przybierała w obec nielubianego przez siebie Andrzeja.
Młody człowiek zaczerwienił się, a niecierpliwy ruch jaki zrobił, zdradził iż nie może znieść podobnego upokorzenia, nawet ze strony kobiety, wobec Lucyny i Maugirona.
Młoda panienka zrozumiała, albo raczej odgadła uczucia Andrzeja, bo odpowiedziała żywo:
— W istocie, pani Blanchet, nie mogę zgodzić się na to coś pani powiedziała. Pan de Villers jest tylko sam jeden panem swojej woli i jedynym sędzią swoich postępków. Ponieważ opuszcza biuro, to znaczy, że go nic tam w tej chwili nie zatrzymuje, tego jestem pewna, i z mojej strony jestem mu bardzo obowiązaną, że przyszedł tu do nas, bo jego obecność przy nas jest mi zawsze przyjemną...
Pani Blanchet przygryzła wargi. Andrzej położył rękę na sercu, które radość przepełniała.
Jakiż to balsam gojący na ranę zrobioną przez starą i złośliwą kobietę!...
— Dzięki pani za te dobre słowa — wyrzekł — są mi one bardzo drogie i jestem za nie głęboko wdzięcznym!... Przyszedłem powiedzieć pani, że moja ostatnia praca skończona... książki są w doskonałym porządku... Najsurowszy krytyk, napróżnoby szukał jakiego zaniedbania lub pomyłki... Ojciec pani może przyjechać...Ośmielam się mieć nadzieję, że będzie zadowolony...
— Ja się też spodziewam, panie Andrzeju... — odpowiedziała Lucyna — czyli raczej ja jestem tego pewną...
Któżby nie umiał ocenić, nie będąc niesprawiedliwym i niewdzięcznym, poświęcenia i pracy takiej jak pańska?...
Zaledwie Lucyna skończyła te słowa, kiedy podmajstrzy, stojący od jakiegoś czasu na progu zakładu, podszedł do werendy, i zwracając się do Andrzeja, zawołał:
— Panie Andrzeju, oto inkasent z banku, idzie nadbrzeżną ulicą z torbą i portfelem... Za pół minuty będzie tu...
— To dobrze! — odpowiedziała wesoło Lucyna — niech idzie!... będzie dobrze przyjętym jak zwykle!... Nasz dom, chwała Bogu, nie należy do tych, którym przybycie inkasenta banku, sprawia niepokój i trwogę!... Doprawdy, ja ich nawet lubię tych zacnych ludzi, z uczciwemi twarzami, i lubię ich fraki popielate...
— Oto właśnie wchodzi — rzekł podmajstrzy.
Rzeczywiście człowiek około piędziesięciu lat mieć mogący, w mundurze, o jakim wspomniała młoda panna, wszedł w dziedziniec i skłonił się zdaleka pannie Verdier, z grzecznością i szacunkiem jaki każdy porządny urzędnik banku Francyi winien jest spadkobierczyni kilku miljonów.
— Idę już — rzekł Andrzej powstając i udając się w stronę biura.
— Lont zapalony! — pomyślał Maugiron. — Zaraz nastąpi wybuch!...


XVI.
Kradzież.

W połowie drogi, prawie między gankiem głównego mieszkania a skrzydłem pawilonu, Andrzej spotkał się z inkasentem.
— Dzień dobry panie Stefanie — rzekł witając go.
— Kłaniam się panu de Villers — odpowiedział urzędnik.
— Wszak sześćdziesiąt trzy tysiące się należy, czy tak?...
— Tak jest mój zacny panie... oto zawiadomienie.
— Idę przygotować panu pieniądze.
Andrzej pospieszył do biura, a inkasent banku, który od dziesięciu lat przychodził regularnie dwa razy na miesiąc, i który przez to stał się w pewnym stopniu poufałym w domu, postąpił ku pannie Verdier:
— Składam mój szacunek pannie — rzekł kłaniając się — jak zdrowie pana Verdier?...
— Mój ojciec ma się dobrze... dziękuję panu, panie Stefanie.
— Zawsze w podróżach?... zawsze gdzieś daleko?...
— Cóż robić.. panie Stefanie... bezustannie zajęty swojemi interesami!... Niezmordowany to pracownik...
— Tak... tak... powiększa swój majątek dzień i noc... jednakże nie potrzebowałby tego!.. Jest i tak już dosyć bogaty pan Verdier!.. Ach! jego majątek dobrze znają wszyscy!... nie ma niebezpieczeństwa aby odmówiono przyjęcia papieru, który nosi jego podpis!... A podczas jego nieobecności, pani prowadzi dom?... Nie traci on nic na tem!.. i owszem!...
— Ach! — odpowiedziała Lucyna uśmiechając się — to co ja robię nie na wiele się przyda... cała zasługa należy się panu do Villers naszemu kassyerowi.
— Pan do Villers... zacny młody człowiek... nie zdziwiłoby mnie to wcale żebym go kiedy zobaczył naczelnikiem jakiego poważnego domu handlowego...
Pani Blanchet zaczęła kaszlać, jakby to co usłyszała dławiło ją.
Inkasent kończył:
— A ojciec pani, kiedy wraca?
— Czekam go dziś właśnie.
Rozmowa ta została przerwaną przez straszny krzyk, który się rozległ wewnątrz pawilonu.
Lucyna bardzo zbladła i wyjąkała:
— Mój Boże co się stało?
Pani Blanchet i inkasent banku, podnieśli głowy z wyrażeniem żywego podziwienia i ciekawości...
Maugiron stał obojętny na pozór, ale powieki jego poruszały się gwałtownie na spuszczonych oczach, zdradzając tym sposobem wewnętrzny niepokój, nad którym nie był w stanie zupełnie zapanować, pomimo zwykłej nad sobą siły i władzy.
Piotr podmajstrzy, opuściwszy robotników, których w pewnem oddaleniu doglądał, pobiegł do pawilonu.
W tej chwili, Andrzej de Villers wyszedł na dwór blady, z twarzą zmieniona, łamiąc ręce, i krzyknął głosem ochrypłym, zdławionym, zaledwie zrozumiałym:
— Okradzeni!... jesteśmy okradzeni!...
Jakoby za pomocą iskry elektrycznej, wieść ta straszna przebiegła z jednego na drugi koniec zakładu, i wszyscy robotnicy, opuszczając również swoją robotę, potworzyli grupy dla zamienienia zdań swoich o tem dziwnem zdarzeniu, o którem się dowiedzieli tak niespodziewanie.
Lucyna się podniosła z miejsca, i postąpiła naprzód chwiejnym krokiem.
— Mój Boże! — wyjąkała z wyrazem bolesnej trwogi — mój Boże, co powie ojciec?... Ach! jesteśmy zgubieni!...
Andrzej, jak piorunem rażony, padł na kamienną ławkę, jaka się znajdowała przed pawilonem. Usta jego powtarzały machinalnie:
— Ukradzeni!... jesteśmy okradzeni!...
— Uspokój się pani, błagam! — zawołał żywo Maugiron do Lucyny — jest to straszne nieszczęście bez wątpienia... ale może da się ono naprawić...
— Ach! panie — odpowiedziała młoda panienka w uniesieniu spowodowanem gwałtownością wzruszenia, wypowiadając bezwiednie całą myśl swoją. — Jestem spokojna... jestem silna... ale ja myślę o ojcu... i boję się...
Pobiegła prędko w stronę biura, a za nią poszli, Maugiron, pani Blanchet i inkasent banku.
Podmajstrzy mruczał przez zęby:
— Jakiem to ja miał racyę wczoraj wieczór! Węszyłem jakieś nieszczęście... nie myliłem się!... To dla tego Pluton zdechł!... nędznicy otruli go!... Ale kiedy przyszli?... gubię się w domysłach!... całą noc stróżowałem!... Musieli chyba skorzystać z tej chwili, kiedy chciałem się schronić przed deszczem, jakbym był z masła albo z cukru!... Ach do pioruna, nie daruję sobie tego nigdy!...
Andrzej, ciągle siedząc na kamiennej ławce, podobny był do trupa, tak jego bladość była zielonawą, tak bardzo był złamany i zgnębiony.
— Na Boga pana zaklinam panie Andrzeju, uspokój się pan!... — zawołała Lucyna stanowczo — to nie czas upadać na duchu; trzeba działać! Kiedy, pan przypuszczasz, ta kradzież spełnioną została?... podejrzewasz pan kogo?...
— Młody człowiek podniósł się, jakby pod wpływem prądu galwanicznego.
— Mój Boże — powiedział — co ja mogę pani powiedzieć?... nie domyślam się nic... nie podejrzewam nikogo. Otwierając kassę przed chwilą, spostrzegłem z rozpaczą, że zbrodnia została spełnioną, i że siedemdziesiąt tysięcy franków, które zawierała, zniknęły... Nie wiem nic więcej, nic, tylko to, że jestem nędznikiem, ponieważ pozwoliłem ukraść pieniądze, które mi były powierzone!... pieniądze, za które odpowiedzialność na mnie ciążyła!
— Mówisz pan żeś spostrzegł kradzież otwierając kassę? — powtórzyła Lucyna — ale jakże to się stało, żeś pan tego nie spostrzegł wcześniej? z samego rana?...
— Żaden nadzwyczajny znak nie zdradzał tego!...
Kassa więc nie była wyłamana?
— Nie pani, żadne włamanie nie miało miejsca; zamek jest nienaruszony.
— A drzwi pawilonu?...
— Nienaruszone jak drzwi kassy ogniotrwałej.
— A zatem złodzieje posługiwali się podrobionemi kluczami?...
— To niezawodne...
— Jakim sposobem mogli je dostać?...
— Nie wiem, i gubię się w domysłach... napróżnobym szukał, mój umysł błąka się... zdaje mi się, że oszaleję.
— Czyż to możliwe, to co pan opowiada! — powiedziała prawie głośno pani Blanchet. — Czyż do prawdy podobne, chociaż jest to dowód bujnej wyobraźni, która zaszczyt przynosi twórczości umysłu pana kasyera!
Andrzej de Villers utkwił wzrok przerażony w twarzy tłustej kobiety.
— Ach! pani — jąkał — boję się zrozumieć panią!... Coś się ośmieliła powiedzieć, wielki Boże?... co się ośmielasz podejrzewać?...
— Nic nie podejrzewam!... o, nic zupełnie panie kassyerze — odpowiedziała pani Blanchet, z miną i uśmiechem najironiczniejszym. — Ja tylko pozwalam sobie zrobić uwagę że pan musi mieć sen bardzo twardy, i ucho trochę tępe, aby nie słyszeć nic, wcale nic, ani wejścia panów złodziei, ani ich gospodarowania nocną porą w biurze, otwarcia kassy ogniotrwałej, wyjścia ich spokojnego, gdy unosząc z sobą sumę powierzoną pańskiej pieczy, zamykali za sobą starannie wszystkie drzwi!...
Andrzej złożył obydwie ręce, i wykrzyknął z rozpaczą:
— Ach!... mój Boże!... więc mnie podejrzewają!...
— Nie panie de Villers — odpowiedziała stanowczo Lucyna — nikt pana nie obwinia, nikt tu nie myśli robić panu niezasłużonego zarzutu... Dziwię się tylko i to bardzo słusznie, żeś pan wcale nie słyszał w nocy, tego hałasu jaki musiał przy tej kradzieży powstać i to niedaleko od pana!...
— A może — rzekła znów pani Blanchet, nie mówiąc już ale sycząc jak żmija, kiedy ma ugryść — może pan kassyer tej nocy nie był w swoim pokoju... i to mi się wydaje najprawdopodobniejsze...
Lucyna patrzyła się na Andrzeja z niepokojem, prawie ze strachem.
Podmajstrzy zrobił ruch gwałtowny, którym nakazywał młodemu człowiekowi milczenie. Ale już pan de Villers, przez swoją niezwyciężoną szczerość i prawdomówność wykrzyknął:
Niestety, tak jest, byłem nieobecny tej nocy, to prawda!... i będę to sobie wieki całe wyrzucał, wieki całe będę bolał nad tem, ponieważ moja nieobecność ośmieliła złodziei, i uczyniła możliwem spełnienie ich niecnych zamiarów!...
Lucyna podniosła rękę do serca: duże koło sinawe podkrążyło jej oczy, odbijając od matowej bladości twarzy, która przybrała wyraz rozdzierającej boleści. Zdawało się, jakby ją spotkał drugi cios straszniejszy jeszcze od pierwszego.
Wrażenie jakie wywarło to wyznanie na młodej panience, nie uszło uwagi podmajstrzego, który chciał naprawić złe, a przynajmniej je zmniejszyć.
— Jesteś zbyt wspaniałomyślnym panie Andrzeju! — zawołał żywo. — Bierzesz pan na siebie cały ciężar, nie chcąc ściągać nagany na biednego starego robotnika, jakim ja jestem... ale ja tego nie zniosę!... Pan Andrzej nie ma sobie nic do wyrzucenia w tom wszystkiem, panno Lucyno!... zupełnie nic, słyszy pani!... ja jestem winien...
Wszystkie spojrzenia, a nawet i oczy samego kassyera, zatrzymały się na podmajstrzym z wyrazem chciwej ciekawości i głębokiego podziwienia. Piotr mówił dalej:
— Ja wiedziałem, że pan Andrzej miał spędzić noc po za domem, nie dla zabawy, jak to robią młodzi ludzie, bo on nigdy nie myśli o przyjemnościach, ja za to ręczę, ale dla ważnego interesu... interesu od którego jego przyszłość zawisła i od którego nikt nie byłby śmiał go odwodzić!... On mnie o tem uprzedził... prosił mnie abym czuwał za niego, abym nie stracił z oka ani na minutę drzwi pawilonu; liczył na moje słowo, myślał, że może na mnie liczyć, a ja niegodziwy zawiodłem go!... Niedługo mnie tu nie było, to prawda, ale dosyć jednakże aby dać łotrom czas na spełnienie przestępstwa!.. Oto cała prawda, panno Lucyno... której pan de Villers nie powiedział, i pani widzi teraz dobrze, że tylko ja jeden jestem winny...
Mówiąc to, stary robotnik pochylił się nad Andrzejem i szepnął mu do ucha:
— Nie przecz mi pan!... widzisz że to ją uspokaja!...
Lucyna, rzeczywiście, podobną, była do kwiatu zwiędłego od strasznego upału, a który kilka kropli wody orzeźwiło.
Andrzej nie miał odwagi zaprzeczyć wzniosłemu kłamstwu Piotra; ujął rękę zacnego człowieka i uścisnął ją w milczeniu.
Pani Blanchet przygryzła wargi i mruczała na wpół głośno z przekąsem.
— No! jeśli pan Piotr, podmajstrzy tego zakładu odpowiada za pana kassyera, to nie ma o czem mówić! Pan kassyer jest tak jasny jak światło słoneczne... tak czysty jak woda strumyka!... Zatem dajmy wszystkiemu pokój, bo wszystko już w porządku!... Niestety, nie zwraca to pieniędzy ukradzionych, a to cośmy się dowiedzieli dobrze jest wiedzieć!...
Potem dodała, ale już w duchu, dla siebie samej:
— Zobaczemy co pan Verdier powie na to wszystko, jak przyjedzie za chwilę, i czy będzie bardzo kontent z kassyera, co lata po nocy, po nieprzyzwoitych miejscach, w wigilię wypłaty, i kiedy kassa jest pełną pieniędzy!...
Była chwila milczenia. Lucyna je przerwała.
— Nieszczęście jakie nas spotkało — rzekła — jest bezwątpienia bardzo wielkie, ale żale nie naprawią nic... Na teraz trzeba jaknajprędzej radzić... Przedewszystkiem firma Verdier nie może na tem cierpieć ani na chwilę. — Panie Stefanie, czy pan dużo ma jeszcze kursów do zrobienia?
— Ani jednego więcej, pani — odpowiedział inkasent — tu właśnie miałem skończyć już na dziś moją bieganinę...
— W tej chwili poślę po powóz — odpowiedziała młoda panienka — czy będziesz pan łaskaw towarzyszyć mi do bankiera mojego ojca?... mieszka na ulicy Notre-Dame des Victoires dwa kroki od banku... będziesz pan wynagrodzony natychmiast...
— Zrobię wszystko czem pani tylko dopomódz będę w stanie...
— Nie wątpiłam, panie Stefanie, i dziękuję panu... Jedźmy... A panu, panie de Villers... radzę, bądź mężczyzną i miej odwagę, jesteś pan blady jak trup... Gdyby mój ojciec ujrzał pana w tej chwili, nie potrzebowałby długo się namyślać aby odgadnąć, że stała się jakaś katastrofa!... Piotrze — dodała zwracając się do podmajstrzego — czy wiadomość o kradzieży już się rozeszła po zakładzie?...
— Musiała się rozejść, panno Lucyno — odpowiedział podmajstrzy — spojrzyj pani tylko na wszystkich robotników... trzymają się zdaleka przez uszanowanie, a patrzą się ciekawie, co świadczy iż wiedzą o wypadku...
— Kiedy tak, to proś odemnie tych poczciwych ludzi, aby zachowali milczenie w tym względzie, jeżeli mój ojciec przyjedzie podczas mojej nieobecności... to będzie dla niego cios bardzo wielki, ale może wyda mu się mniej strasznym, gdy mu go ja zadam!...
— Nikt nie piśnie słówka, panno Lucyno, za to ja ręczę i może pani na to liczyć...
Młoda panienka zwróciła się do wdowy po poruczniku straży ogniowej, i rzekła do niej:
— A pani zalecam również milczenie, moja dobra pani Blanchet...
Tłusta kobieta skrzywiła usta niby do uśmiechu, ukłoniła się etykietalnie i dała dwuznaczną odpowiedź, którą Lucyna w myśl swoich życzeń zrozumiała:
— Zdaje mi się, że znam moje obowiązki, panno Verdier, i dla własnego honoru i własnej sławy, staram się zawsze spełniać je z gorliwością i godnością!...
Od chwili odkrycia kradzieży, Maugiron — jak nasi czytelnicy sami zauważyć mogli, zachowywał się jaknajobojętnięj i prawie zupełnie nie mięszał się do rozmowy.
— Nikt w świecie, pani — rzekł w tej chwili — nie bierze żywiej niż ja, nie współczuje w opłakanem nieszczęściu, które spotkało dom ten, a którego pani jesteś ofiarą... ale ostatecznie, ponieważ mogę mówić o tem z zimną krwią, łatwiej niż wszyscy ci co mnie otaczają, proszę pani o pozwolenie udzielenia jej rady...
— Pewno rada będzie dobra! — wykrzyknęła pani Blanchet — będzie wyborna!... doskonała!... słuchamy pana, panie Maugiron!... słuchamy pana z otwartemi usty!...
— Mów pan, proszę pana — odrzekła Lucyna — jestem gotową jaknajchętniej skorzystać z tego co nam pan doradzi...
— A więc, pani — odpowiedział młody człowiek — trzeba koniecznie i to jaknajprędzej dać znać komisarzowi policyi o kradzieży tej nocy dokonanej, tak aby policya rozpoczęła poszukiwania mogące doprowadzić do dobrego rezultatu...
— Pan ma racyę, panie!... zupełną racyę!...
— Byłoby prócz tego bardzo na miejscu, zdaje mi się, obejść bez zwłoki zakład, zbadać wszystko, i wynaleść najmniejsze wskazówki, zdolne naprowadzić sprawiedliwość na ślad złoczyńców...
— Tak... tak — zawołała Lucyna — trzeba!... Jakto może być, żeśmy o tem nie pomyśleli!... Panie de Villers, idź pan zaraz na poszukiwania, proszę pana. Piotr panu z swojej strony pomoże...
— A ja ofiaruję jaknajchętniej moją pomoc — dodał Maugiron.
— Przyjmuję tę propozycyę, panie... Przyjmuję z wdzięcznością...
Powóz zajechał.
Lucyna włożyła kapelusz na głowę, zarzuciła szal na ramiona, i opuściła zakład razem z inkasentem banku.


XVII.
Scena między trzema osobami.

Jak tylko Lucyna się oddaliła, pani Blanchet majestatycznie powróciła do swego pokoju, mówiąc do siebie:
— Jak prawdą jest to że nieboszczyk Blanchet był oficerem straży, i szczęśliwym małżonkiem, i że pan Albert Maugiron jest arcydziełem natury, szczytem wykształcenia i rycerskości naszych czasów, tak prawdą jest również, że nie chciałabym być w tej chwili, w skórze naszego kochanego kassyereczka!...
Pan Verdier, gotów mu łeb rozbić, a ja nie jestem daleką od przypuszczenia, że pan Andrzej zasłużył na to surowe obejście się z nim. W każdym razie, i jakkolwiekby się to skończyło, będziemy od niego oswobodzeni, a i to już jest zysk prawdziwy! Nie mogę go zcierpieć!... nie!... jego obecność działa mi na nerwy!... lubię tylko istoty dystyngowane, a on jest pospolity jak podpłomyk owsiany!...
Podczas tego monologu „damy do towarzystwa“ Maugiron zwrócił się do Andrzeja z temi słowy:
— Mój kochany panie, jestem na twoje usługi, gotów rozpocząć śledztwo w każdej chwili... Ale co ci jest? — dodał. — Dla czegóż tak wielkie zgnębienie!?... W podobnych okolicznościach nie można poddawać się cierpieniu i trosce... trzeba energii!... cóż u diabła!.. przecież jesteś mężczyzną!...
Andrzej opuścił ręce z gestem zniechęcenia.
— Eh!... Tak! — zawołał — pan mi radzisz abym miał energię!... siłę...
— Rozumie się!...
— Czy ja je mieć mogę?...
— Dlaczegóżby nie?...
— Andrzej wzruszył ramionami.
— Słuchaj pan — odpowiedział — wyglądasz pan w tej chwili z tą radą, jak doktór, który radzi choremu: — „radzę panu abyś był zdrów!...”
— Rada byłaby dobra!... — odpowiedział Maugiron z uśmiechem.
— Tak... ale na nieszczęście, chory nie mógłby pójść za nią... czy pan nie rozumiesz mojego położenia?...
— Ja je doskonale rozumiem, i znajduję je o wiele mniej strasznem, niż je pan sobie sam przedstawia...
— Jakto! więc pan nie słyszałeś, przed chwilą, nie godnego zarzutu, jaki mi w twarz rzucono?...
— Czy pan mówi na seryo?... nie rozumiem tego doprawdy, komuby się śniło, przywiązywać wagę do słów starej, zwaryowanej baby, jak pani Blanchet?... sama nie wie co mówi!... pańska uczciwość jest nieposzlakowana, wszyscy to wiedzą, i nikt upewniam pana, nie pozwoliłby sobie jej podejrzewać...
— Ci co mnie znają, nie będą wątpili o mnie... wierzę w to... spodziewam się tego... ale inni!...
— O kim pan mówisz?...
— O tłumie!... o obcych!... o obojętnych!... o wszystkich!... plama hańby, plama niezatarta, niezmazana, odtąd przywiązaną będzie do mego nazwiska...
— Plama hańby niezmazana!... — powtarzał Maugiron ze zdziwieniem, które wydawało się szczerem.
— Jakżeby mogło być inaczej? — kończył Andrzej. — Pytam się pana samego, cobyś pan myślał o kassyerze, wypędzonym przez pryncypała, na drugi dzień po kradzieży, gdybyś nie znał tego kassyera... Powiedziałbyś pan sobie: „Zlitowano się nad nim i nie oddano go w ręce sprawiedliwości!... albo może brakowało przeciw niemu dowodów... ale na pewno to jest złodziej!...”
— Gdyby się tyczyło odprawionego kassyera — odpowiedział Maugiron — może rzeczywiście niektóre osoby, zbyt porywcze w sądach, mogłyby sformułować tak surowe zdanie swoje... Ale cóż panu pozwala przypuszczać, że pan Verdier może pomyśleć o popełnieniu względem pana tak wielkiej niesprawiedliwości?...
Andrzej wybuchnął gorzkim śmiechem, którego aż przykro było słuchać.
— Pan wątpisz! — wykrzyknął po chwili — widać to od razu, żeś pan nigdy nie żył w pobliżu pana Verdier, i że pan go nie znasz zupełnie...
— Wypędzi mnie za drzwi z gniewem, z wściekłością, z wymysłami i groźbą!... podniesie rękę na mnie... może mnie uderzy... może mnie zabije... Niczego się spodziewać od niego nie można, wierz mi pan!... ani litości... ani przebaczenia!...
— To prawda — szeptał podmajstrzy, który stał nieruchomy o kilka kroków, od dwóch młodych ludzi i słyszał ich rozmowę, — ani litości, ani przebaczenia... nic!...
— Ale — wyrzekł Maugiron — coś pan zrobił aby zasłużyć na tak straszny gniew?... jesteś niewinny.
— Jestem winny w obec niego, i w jego oczach...
— Czego?...
— Kradzieży jego pieniędzy...
— Czy mogłeś jej przeszkodzić?...
— Może, bo nakoniec, gdybym był tu, złodzieje możeby nie spełnili zbrodni... nie obudziwszy mnie... przynajmniej można tak przypuszczać... ale mnie tu nie było.
— Zkądże się on dowie o tem!?...
Andrzej wzruszył ramionami...
— Gdyby nawet nie było nikogo, prócz pani Blanchet, aby mu to powiedziała, będzie wiedział w godzinę po przyjeździe...
— Czy nie można nakazać milczenia, tej złej kobiecie?...
— Próżne marzenia, byłoby to samo co w biegu powstrzymać kulę armatnią!...
— Ależ ostatecznie, kto ma za sobą sprawiedliwość i prawdę, ten musi przecież znaleść środki pokonania człowieka... i jeżeli pan Verdier nie jest warjat...
— On warjatem nie jest — przerwał Andrzej — jest to nawet do pewnego stopnia człowiek sprawiedliwy, a jednakże nie będzie chciał wysłuchać mnie... nie będzie i chciał niczego słuchać!... nic go nie wzruszy!... zresztą wypędzając mnie, znieważając, uderzając mnie w twarz, będzie w swojem prawie!... Jego pieniądze były powierzone mnie, jego pieniądze zniknęły, a jego pieniądze, dla niego, to więcej niż jego krew, niż życie, więcej niż córka!... Przebaczyłby może, gdyby mu kto wykradł córkę!.. nie przebaczy... nie daruje nigdy skradzionych pieniędzy!..
— To prawda — powiedział podmajstrzy głuchym głosem.
— Widzisz pan dobrze, że jestem zgubiony, bez ratunku!... — kończył pan de Villers, z coraz większą boleścią i rozpaczą — widzisz pan dobrze, że wszystko dla mnie skończone!... Żegnam was moje sny i moje marzenia!... wszystko się zawala!... wszystko upada!... nie pozostaje mi nic więcej jak umrzeć, i to zrobię niezadługo!...
Maugiron wziął za ręce Andrzeja, uścisnął je w swoich z rozrzewnieniem, i rzekł głosem wzruszonym:
— Spokoju, odwagi w imię nieba mój przyjacielu!... twoje nieszczęście rozdziera mi serce, i powtarzam ci, że pomimo wszystkiego co się stało i co słyszę, nie chcę wierzyć aby położenie było tak rozpaczliwem, jak je przedstawiasz!...
Andrzej nie odpowiedział nic, na te puste i tuzinkowe pożałowania. Opuścił głowę na piersi, a łzy płynęły mu z oczów...
Maugiron patrzył na niego z pod oka, ironicznie, a wzrok jego mówił jasno:
— Biedny chłopiec!... natura słaba!... ciało bez duszy!...
Podmajstrzy zbliżył się w tej chwili do młodego kassyera, trącił go lekko i bojaźliwie w ramię, aby zwrócić jego uwagę, i odprowadzając go kilka kroków, rozmawiał z nim po cichu, przez dwie lub trzy minuty, z wielkiem ożywieniem.
Andrzej słuchał go z uwagą, i podczas gdy stary robotnik przedstawiał mu coś i tłomaczył, lekki rumieniec zabarwił jego bladą twarz.
— Macie racyę Piotrze — szeptał, skoro podmajstrzy powiedział wszystko co miał do powiedzenia — dziękuję ci za dobrą radę, jeżeli jest dla mnie ratunek, to tylko ten jeden....
Potem zbliżył się do Maugirona.
— Widzę z wielką radością, że pan jesteś spokojniejszy — wyrzekł ten ostatni. — Zaczynasz pan pewnie rozumieć, mój drogi przyjacielu, że nie ma na świecie tak złego położenia, z któregoby siłą woli nie dało się wydobyć...
— Drogi panie Maugiron — rozpoczął de Villers głosem niepewnym, i z widocznem wzruszeniem — nazwałeś mnie swoim przyjacielem?...
— Tak, zaiste!... i mam nadzieję długo jeszcze tak pana nazywać!...
— Ten tytuł przyjaciela, w pańskich ustach, jestże czem innem, jak słowem słodkiem, lub bez głębszego znaczenia?... czy miałem szczęście, rzeczywiście zyskać pańską przyjaźń prawdziwą?...
Maugiron spojrzał na kassyera wzrokiem zdziwionym.
— Myślę, że chyba nie wątpisz pan o tem! — odpowiedział — nie być tego pewnym, byłoby niesprawiedliwością względem mnie!... Ale dla czego zadajesz mi to pytanie?...
— Bo nie mam innej nadziei, prócz w panu, i jeżeli jesteś naprawdę moim przyjacielem, od pana zależy wyrwanie mnie z przepaści na której skraju stoję...
— Mówisz pan zagadkowo — jąkał Maugiron z pewnym przymusem — nie odgaduję jeszcze co pan chcesz powiedzieć, ale bądź przekonanym, że jeżeli tylko twój ratunek zależy odemnie, jak to z twych słów wynikać się zdaje, możesz się naprzód uważać za wybawionego z niebezpieczeństwa... Zobaczmy!... cóż trzeba zrobić?... czy pan chcesz, abym ja się podjął uwiadomić pana Verdier o strasznej nowinie, i abym ja wytrzymał pierwszy ogień i zniósł pierwszy jego gniew?...
Andrzej wstrząsnął głową.
— Nie, nie — rzekł — nie w ten sposób możesz mi pan przyjść z pomocą...
— Mów że pan więc... czego pan wymagasz odemnie?...
— Pójdę prosto do celu — odpowiedział kassyer — błagam pana, wysłuchaj mnie nie przeszkadzając... Powiedziałem panu, że pan Verdier nie daruje mi nigdy straty swoich pieniędzy... A zatem, te pieniądze trzeba mu oddać, i zdaje mi się, że na to znalazłem sposób... pan byłeś łaskaw obiecać mi miejsce, którego pensya i dochody dochodziłyby do poważnej cyfry, dwudziestu pięciu a nawet trzydziestu tysięcy franków rocznie...
Towarzystwo, które pan reprezentujesz, posiada znaczne kapitały... Zrób tak abym dostał naprzód, jako zaliczkę, sumę potrzebną na zaspokojenie pana Verdier, a ja zobowiążę się pełnić obowiązki głównego sekretarza, nie biorąc ani centima tak długo, aż zwrócę panu daną mi zaliczkę... Zrób to panie Maugiron... zrób, a w ten sposób tylko, możesz ocalić mi honor... i uratować życie!...
Elegancki młody człowiek słuchał Andrzeja nie przerywając mu, ponieważ prosił go o to, ale od pewnej chwili, fizyognomia jego wielce ruchliwa, przybrała wyraz ponury i zakłopotany.
— Mój drogi przyjacielu — wykrzyknął — doprowadzasz mnie do rozpaczy!...
— Ja... doprowadzam pana do rozpaczy! — powtarzał osłupiały kassyer.
— Tak jest niestety... gdyż w chwili, w której cię widzę tak już smutnym, przygnębionym, zniechęconym, muszę ci powiedzieć złą nowinę...
— O, mów pan!... mów bez obawy! — powiedział Andrzej gorzko — cóż mnie obchodzić może nieszczęście, jedno mniej lub więcej?...
— Znasz pan moje usposobienie względem ciebie, drogi przyjacielu — odpowiedział Maugiron — i mogłeś się przekonać tej nocy, że panowie de Montaigle, de Ribeaucourt i de Grandval, nie byli mniej ci przychylni niż ja...
— Tak, tak, widziałem to — szeptał kassyerr... — Widziałem ich... i nie wątpię...
— Osądź więc sam, kochany panie Andrzeju, jak wielkiej doznałem przykrości... osądź jak wielki był mój zawód i moje niezadowolenie, skoro wróciwszy do siebie, w pół godziny najwyżej po opuszczeniu cię, odebrałem list od prezesa rady zarządzającej naszego towarzystwa... Ten pan, którego zresztą trzeba sobie względy zaskarbiać, mimo wszystko; gdyż jest bardzo bogaty i ma bardzo obszerne i wielkie stosunki, zawiadomił mnie, że dał swojemu synowcowi miejsce, na którem chciałem widzieć pana!..
Andrzej podniósł oczy w niebo; konwulsyjne drżenie przeszło po całem jego ciele; załamał ręce powtarzając głucho:
— Żadnej nadziei!.... Żadnej już nadziei!...
— Do tysiąca diabłów — szepnął sam do siebie podmajstrzy, wzgardliwie wzruszając ramionami — to nie było trudne do przewidzenia; byłbym postawił w zakład rękę moją, byłbym sobie dał głowę uciąć, że wszystkie te obietnice skończą się na tem!...
— Mam nadzieję, że z tego powodu nie odbierzesz mi panie Andrzeju przyjaźni twej, która mi jest bardzo drogą — kończył żywo Maugiron — byłoby wielce nie — sprawiedliwem i bardzo okrutnem z twej strony, mieć do mnie żal, za fakt wynikły po za obrębem mojej woli i mocy, a który mnie samemu gorącą boleść sprawił!...
Andrzej podniósł głowę. Miał na policzkach ponsowe plamy, oczy jego były suche i palące.
— Mieć do pana żal? — powtarzał — i za co, mój Boże; niemam żalu do nikogo, nie obwiniam nikogo... Fatalność sama to sprawiła, ona mnie dręczy, ona mnie przygnębia, zabije mnie!...
Podmajstrzy zmarszczył brwi i szepnął, ciągle mówiąc do siebie:
— Fatalność!.. Ach! do pioruna, gdybym śmiał... Wiem ja dobrze jakiem imieniem nazwać tę fatalność... przynajmniej co do tej ostatniej sprawy!...
Chwila milczenia nastąpiła po ostatnich słowach pana de Villers. Na raz odwrócił się on do Maugirona, i odezwał się gorączkowo:
— Czy pan masz we mnie zaufanie?...
— Tak, drogi przyjacielu, mam w tobie zaufanie!... poznałem cię jako honorowego i najuczciwszego na świecie człowieka!...
— A zatem, dowiedz mi pan tego...
— W jaki sposób?...
— Pożycz mi potrzebną sumę na zaspokojenie skradzionych panu Verdier pieniędzy!... pożycz mi siedemdziesiąt tysięcy franków!... Ta cyfra jest wielka, jest przestraszająca wiem to dobrze... ale jestem młody... pełen odwagi... chęci do pracy i zapału — oddam ci panie, przysięgam na życie mojej matki, oddam... Nie stracisz nic a zarobisz wielki i wspaniałomyślny czyn!...
Uśmiech źle ukryty pokazał się na ustach Maugirona.
— Mój drogi przyjacielu — odpowiedział — nie myślisz chyba, żeby to w rzeczywistości możliwem było!... gdyby to szło o jakie dwa lub trzy tysiące franków, to co innego... ale siedemdziesiąt tysięcy franków!... Jakże u diabła możesz przypuszczać że rozporządzam taką sumą!..
— Jesteś pan bogaty...
— O wiele mniej, może, niż się panu wydaje, panie Andrzeju...
— Jednakże to utrzymanie domu... ten zbytek... te konie... te powozy.
— To wszystko są konieczności mojego stanowiska. To utrzymanie o którem pan wspominasz, wyczerpuje wszystkie moje dochody, a niekiedy przechodzi je... Są chwile, słowo honoru daję, w których ja sam znajduję się w wielkiej potrzebie i w przykrem położeniu w pośród całego mojego zbytku... Wiesz dobrze wreszcie, że człowiek ze zdrowym rozumem nie pozostawia swoich kapitałów leżących bezczynnie... Wszystko co posiadam jest ulokowane... musiałbym ponieść wielkie straty aby módz zrealizować w danej godzinie taką sumę, a pewnie sądzę nie będziesz wymagał po mnie, żebym się sam dla ciebie, do ruiny ostatniej doprowadził!...
— Ale jest jedna rzecz przynajmniej, którą możesz zrobić...
— Jaką?...
— Zaprowadź mnie pan do swojego bankiera: zaręcz mu za mnie...
— Chciałbym to zrobić, ale, na nieszczęście to jest niepodobieństwo...
— Dla czego niepodobieństwo...
— Znasz pan aksjomat: — „Kto ręczy ten płaci“...
— Ależ! panie Maugiron, wiesz pan dobrze że ja panu nie dam płacić mojego długu!...
— Wiem, że pan jesteś pełen zapału i dobrych chęci, ale to nie zawsze wystarcza, jak to sam dziś najlepiej czujesz!... A zresztą możesz niepodołać w pracy!... Wszyscy jesteśmy śmiertelni i niewiadomo kto z brzega... w tym wypadku, nie mówiąc już o boleści, jakąby mi sprawiła twoja śmierć, moja sytuacya byłaby bardzo nieprzyjemna, rozumiesz to zapewne sam doskonale... kochany panie Andrzeju!...
Andrzej ukrył twarz swoją w obu dłoniach.
— W panu tylko miałem nadzieję... w panu jednym! — jąkał — a pan mnie opuszcza!... Oh, mój Boże, mój Boże! cóż się zemną stanie?...
— Ja pana nie opuszczam, mój drogi przyjacielu — odpowiedział Maugiron — ale mimo całej sympatyi jaką mam dla pana, jestem wprost zmuszony niezgodzić się na twoje propozycye, i twoich kombinacyi nie przyjąć!... Jesteśmy przecież ludźmi poważnymi!... cóż u diabła!... nie dziećmi!... działajmyż więc i mówmy jak ludzie!...
— Ach panie... gdybym się rzucił do nóg twoich?... Gdybym zaklął na wszystkie świętości!.. Gdybym?... — wołał de Villers głosem błagalnym.
Maugiron cofnął się z gestem zakłopotania i pewnej niecierpliwości.
Andrzej, nie zdając sobie sprawy z tego ruchu, zginał już kolana, lecz podmajstrzy szybko postąpił naprzód i stanął pomiędzy dwoma młodemi ludźmi.

XVIII.
Groźba.

Bez uniżania się!... bez pokory!... — wykrzyknął Piotr — podnieś się pan, panie Andrzeju!... klęka się tylko przed Bogiem!... Wreszcie — dodał wpatrując się w Maugirona wzrokiem pełnym strasznej wzgardy — tracisz pan darmo słowa i prośby!.. Już dosyć długo słucham pana i krew mi z gniewu do mózgu uderza!.. Ten człowiek nie ma serca!... pan go uważasz za swojego przyjaciela nieprawdaż?...
— Zdawało mi się, że nim jest — szepnął Andrzej.
— Ale już teraz wierzysz że tak nie jest!?... No tem lepiej!... sto razy lepiej!... — odpowiedział podmajstrzy,. — Gdyby dla uratowania ci życia panie Andrzeju, trzeba było poświęcić kwadrans swego życia albo dać jednego talara ze swoich pieniędzy, pan Maugiron nie dałby ani jednego ani drugiego!... Może kłamię, powiedz pan sam, panie Maugiron!... powiedz pan sam!... jeśli masz na to dosyć zdolności!...
— Zaiste — odpowiedział elegancki młody człowiek, z szyderczym uśmiechem — zakrawa to na żart zbyt donośny. Gdyby się przyszło zrujnować dla przyjemności każdego kassyera. któremu zrabowano kassę?... to doprawdy role dobroczyńcy byłyby niemożliwe, a tytuł za drogi!... Największy majątek nie wystarczyłby na to!...
— Panie Andrzeju — kończył Piotr — ja pana uprzedzałem, nie chciałeś mi pan wierzyć; moje przeczucia nie myliły mnie jednakże, co pan pewnie dziś sam widzisz dobrze!... Ja nigdy nie ufałem temu panu, nigdy!... O, ja mam węch jak pies gończy z tą tylko różnicą, że pies węszy zwierzynę, a ja wietrzę łajdaków!... ten jest łotr ostatniego gatunku, ciągle to panu mówiłem i powtarzam!... Ten interes, który miał z naszym domem zawrzeć, a którego nigdy nie kończył, to kłamstwo!... a wielka protekcya, którą panu ofiarował... kłamstwo!... to miejsce, którego kazał się spodziewać... kłamstwo!... Wyciągnął pana w nocy po za dom, to pewno miał w tem cel, chciał pana skompromitować... pana zgubić... sprawić aby pana oddalono, aby mieć wolne pole, i sięgnąć śmiałą ręką po majątek panny Lucyny Verdier!... Ach! ja odgadywałem dobrze jego plany... wczoraj chciałem go wypędzić!... wdano się między nas!... zmuszono mnie do przeproszenia go!... powinienem był posunąć się do ostateczności, pomimo wszystkiego i pomimo wszystkich! Miał nóż w swojej lasce byłby mnie zabił! mniejsza o to? zamknąłby sobie drzwi zakładu zabijając mnie... Mogłem dać życie bez żalu za taki rezultat!...
To co poprzedza nie było powiedziane jednym ciągiem tak jak to napisaliśmy.
Andrzej próbował, uspokoić podmajstrzego, i powstrzymać potok słów obelżywych ale na próżno.
Piotr nawet nie zdawał się spostrzegać zamiarów i błagań młodego człowieka. Głos jego z początku przygłuszony, podnosił się po trochu, a w końcu mówił już głosem tak donośnym, że robotnicy, zbiegając się jeden po drugim z najdalszych części zakładu, zbliżali się powoli i formowali koło, które się z każdą chwilą bardziej zacieśniało.
Podmajstrzy kończył.
— Nigdy jednak nie jest za późno naprawić złe; to co miałem zrobić wczoraj, zrobię dziś... Jestem tu niczem, wiem o tem, ale jestem uczciwym człowiekiem, mam prawo działać jak uczciwy człowiek i działam!... Ja pana wypędzam panie Maugiron... czy słyszysz pan, i zabraniam ci przekroczyć kiedykolwiek próg tego domu!...
Maugiron, z głową podniesioną, z rękoma skrzyżowanemi na piersi, słuchał tych słów z miną najspokojniejszą. Jego wzrok utkwiony był w podmajstrzym z wyrazem jaki miewa żmija przed ugryzieniem; uśmiech sardoniczny wykrzywił jego usta.
— Wszystko to jest bardzo pięknie — rzekł tonem drwiącym — i powinienem się poddać pokornie potężnej woli pana Piotra!... Gdybym jednak tego nie zrobił?... gdybym się uparł zostać tu, mimo jego stanowczych rozkazów?... cóżby się wtedy stało?...
— To czegobyś nie zrobił z dobrej woli, zrobiłbyś pod przymusom!... — odpowiedział groźnie podmajstrzy...
— Wytłumacz się jaśniej zacny człowieku!...
— Umiałbym zmusić pana do pokazania nam podeszew od swoich, butów...
— Ty!...
— Tak, ja!... do pioruna!...
— W jaki sposób, jeżeli łaska?...
— Biorąc pana za kołnierz od ubrania, ciągnąc tak aż na ulicę i zamykając drzwi za tobą!... Sprowadziłeś nieszczęście do tego domu... wyjdzie ono może razem z tobą!...
— Mówiłeś zdaje się, iżbyś użył gwałtu względem mnie!... — odpowiedział Maugiron z nieporuszoną zimną krwią.
— Mówiłem tak, do wszystkich diabłów... i zrobię jak powiedziałem!...
— A jeżeli się oprę?...
— Jeżeli się będziesz opierał, tem gorzej dla ciebie, moje ręce są jak kleszcze stalowe!... Zadusiłbym cię bez wyrzutów, i każdy przyzna że twoja w tem własna wina!...
— Spróbuj trochę, jeżeli masz ochotę!.. byłbym ciekawy jak się do tego bierzesz!...
Podmajstrzy syknął strasznym gniewem... Wszystka krew uderzyła mu do głowy i żyły mocno nabrzmiały w skroniach... Już miał się rzucić na swego przeciwnika... Już pan Andrzej de Villers, przerażony i zrozpaczony, przygotowywał się chwycić go za ramiona, aby uniemożliwić jego ruchy... Gdy w tem okazało się że to wszystko nie było potrzebne.
Maugiron wyciągnął rękę ku staremu robotnikowi, i rzekł tonem rozkazującym:
— Nie zbliżaj się do mnie!... Piotrze Landry!...
Wrażenie tych prostych i jakby magicznych słów było gwałtowne. Można by powiedzieć, że podmajstrzy słysząc te słowa został rażony w piersi całym prądem silnej bateryi elektrycznej. Z purpurowego jakim był, stał się w jednej sekundzie bladym jak śmierć, cofnął się krokiem w tył i zachwiał tak, że Andrzej podbiegł szybko aby go podtrzymać.
— Jesteś otoczony zacnymi ludźmi, uczciwemi robotnikami, którzyby się byli rzucili między ciebie i mnie, i którzy zapewne nie byliby pozwolili mnie zamordować! — kończył Maugiron — ale przywykłeś już do mordu i gwałtowności, a to ci nieszczęście przynosi!... Zabiłeś już jednego człowieka, nie zapominaj o tem... drugi winien tylko życie szybkości z jaką go wyrwano z twoich rąk!... Sądy kryminalne znają cię dobrze... Połowę życia przebyłeś w więzieniu!... Pod dozorem policyi pozostawałeś długie czasy!... Strzeż się Piotrze Landry!... strzeż się!... Jak ci się to jeszcze raz zdarzy, pójdziesz na galery, po galerach pozostaje rusztowanie!...
Maugiron umilkł i powiódł wzrokiem wokoło siebie.
To cośmy widzieli w wielkim salonie pod „kasztanami w Bercy” powtórzyło się tu w tej chwili.
Głuchy szmer przebiegł w szeregach robotników zebranych około aktorów tej sceny, i większa ich część instynktownie, usunęła się od człowieka, który został im wskazany jako zbójca, jako recydywista.
— Nie wierzcie w to coście usłyszeli!... — wykrzyknął Andrzej z całą gwałtownością pierwszego szlachetnego uniesienia — nie obwiniam wcale pana Maugiron o kłamstwo, ale on się myli albo jest przez kogoś w błąd wprowadzony, to widoczne!... Piotr jest niezdolny do popełnienia zbrodni, zaręczam wam!... Odpowiadam za niego, moi przyjaciele... odpowiadam za niego jak za samego siebie!...
Wiemy już, że podmajstrzy, chociaż był przedstawicielem surowej karności, używał jednak w zakładzie tak wielkiego szacunku, wielce podobnego do popularności, z drugiej strony zaś, łagodność i uprzejmość młodego kassyera jednała mu żywe sympatye.
Jego głos podniesiony w obronie Piotra, wywołał natychmiastową reakcyę; oskarżenie wydało się potwornem; robotnicy zbliżyli się i jeden z nich wykrzykując, zwrócił się do Maugirona:
— To tak nie idzie, mój śliczny panie; opowiedziałeś nam pan jakieś cudowne rzeczy, ale ta historya może być prostym wymysłem bujnej wyobraźni, ufryzowanej pańskiej głowy, a my nie jesteśmy wcale obowiązani wierzyć panu na słowo!...
Łatwo oskarżać ludzi, ale oskarżać ich fałszywie, to nikczemne!... Przekonaj nas pan, że oskarżając starego robotnika, powiedziałeś prawdę, jeżeli nie, to my ci sprawiemy taką kąpiel w Sekwanie, na jaką zasłużyłeś.
Maugiron miał na ustach ten sam uśmiech szyderczy, który wydawał się zwykłym, ich wyrazem.
— Chcecie dowodów? — zapytał.
— Tak, chcemy — odpowiedział robotnik, który przed chwilą tak ostro przeciw niemu wystąpił.
— Nie będę potrzebował iść po nie daleko — odpowiedział Maugiron — spojrzyjcie tylko na człowieka, którego próbujecie bronić!... Jego postawa odpowiada za mnie... spytajcie go się... spytajcie, czy rzeczy wiście nazywa się Piotr Landry?... spytajcie czyja skłamałem i czym go spotwarzył?... Do niego się odwołuję, i naprzód przyjmuję za prawdę to co on wam powie...
Żaden głos nie podniósł się, ale wszystkich oczy, a nawet Andrzeja, pytająco się do podmajstrzego zwróciły.
Nieszczęśliwy Piotr wyglądał istotnie jak piorunem rażony. Zgnębiona jego postawa i wyraz rozpaczy na twarzy, rozdzierały serce.
Ożywił się i wstrząsnął gwałtownie, pod wpływem tych magnetycznych spojrzeń, które zdawały się chcieć przetrząsnąć jego sumienie, i zajrzeć aż do głębi duszy. Podniósł głowę. Jakiś nieokreślony wyraz malował się na jego twarzy. Była to mieszanina silnego postanowienia, rozpaczy i zuchwałości.
— A więc; tak! — krzyknął głosem ochrypłym i zmienionym — tak, ja jestem Piotr Landry: jestem zbójca, jestem skazaniec... spłaciłem mój dług sprawiedliwości ludzkiej, a może i Boskiej!... Właściciel tego domu, pan Verdier, znał moją przeszłość... nie miał mnie za nędznika, to pewna, ponieważ obdarzył mnie swojem zaufaniem i zachowywał moją tajemnicę. Od dwóch lat mieszkam w zakładzie, i wy wiecie sami czy się zachowywałem jak uczciwy człowiek i dobry robotnik... Dziś ten podły łotr spycha mnie napowrót na dno przepaści, z której sądziłem iż na zawsze wyszedłem!... Moje życie było tu... teraz ono skończyło się, bo wy oświadczycie zaraz wszyscy, że stały lokator więzienia, nie może być waszym towarzyszem i że trzeba wybrać pomiędzy wami a mną!... Wybór nie może być wątpliwy — to moja śmierć!... Ale zanim umrę, przysięgam, jak się nazywam Piotr Landry, tak prawdę mówię, że zemszczę się na tym człowieku!...
I podmajstrzy przechodząc między grupami robotników, którzy się usuwali aby go przepuścić, oddalił się spiesznie.
— Słyszeliście więc! — krzyknął Maugiron — biorę was za świadków, wszystkich, że mi groził zemstą!... Bezpieczeństwo moje wymaga tego... muszę iść do komisarza policyjnego, niech przyjmie moje zeznanie!... Dla Piotra Landry nie będzie to nowiną... może gdzie czatować na mnie na rogu ulicy i pchnąć mnie nożem!...
Nikt nie odpowiedział. Robotnicy się rozeszli rozmawiając z ożywieniem, a Andrzej rzekł zimno do Maugiriona:
— Nie wiem, czy się nie mylę panie, ale zdaje mi się, że pan popełnił zły czyn...
Maugiron wzruszył ramionami.
— Ach!... panu się tak zdaje, panie kassyerze?... zapytał.
— Tak panie...
— Każdy może mieć swoje zdanie, i nic dziwnego, że moje zdanie nie zgadza się z pańskiem... Więc podług pana powinienem się dać zamordować!?...
— Ależ panie, w to niebezpieczeństwo o którem mówisz, sam pewno nie wierzysz!...
— Przeciwnie... ja w nie wierzę. Piotr Landry byłby się rzucił na mnie, gdybym go w sam czas nie powstrzymał, zdzierając maskę...
— Są tu inne maski, panie, z pod których okazałyby się twarze niebezpieczniejsze niż twarz tego nieszczęśliwego, gdyby jaka śmiała ręka zuchwale podtrzymujące je, sznurki zerwała.
Maugiron spojrzał Andrzejowi prosto w oczy.
— Czy przypadkiem pańskie słowa nie mają intencyi dotykać osobistości, panie de Villers? — pytał.
— Może tego zamiaru nie miałem — odpowiedział żywo młody człowiek — ale jeżeli się panu podoba dopatrywać go, nie pozwolę sobie zadać mu kłamu...
Oczy Maugirona zapałały silnym blaskiem, ale światło to przygasło prawie w tejże chwili, a podający się za dyrektora towarzystwa kolonizacyi młodzieniec, zaczął się śmiać w sposób szyderczy.
— Kłótnia z panem — szeptał — to byłaby niedorzeczność... wreszcie umiem być pobłażliwym!... Masz pan nerwy rozdrażnione, kochany panie... To ta sprawa siedemdziesięciu tysięcy franków drażni pana!... Zresztą jest to bardzo naturalne, i współczuję z całego serca twemu małemu zmartwieniu!... Uspokój się pan, radź sobie jak możesz, przyjdź do siebie, a ponieważ moje towarzystwo zdaje ci się mało być przyjemnem, nie będę pana nudził więcej... Żegnam pana i idę ztąd zaraz do komisarza policyi...
— Do komisarza?... — powtórzył Andrzej.
— Naturalnie...
— Zanieść skargę przeciw Piotrowi Landry?...
— Ma się rozumieć!...
— O! panie Maugiron, nie zrobisz pan tego!...
— Dlaczogóżbym nie miał zrobić!?...
— Uczucie ludzkości wstrzyma pana...
— Nie zupełnie rozumiem co pan chcesz powiedzieć, przyznaję...
— Pomyśl pan o następstwach tej skargi!... Piotr Landry nie spełnił na osobie pana żadnego czynu.
— Chęci mu po temu nie brakowało!... Wreszcie groził mi... i to wystarcza, mam trzydziestu świadków... wszyscy wasi robotnicy zeznają co widzieli i co słyszeli...
— Niestety... skarga pańska aż nadto dobrze będzie przyjęta! położeniu tego nieszczęśliwego, takie zeznanie bezwątpienia zwróci przeciw niemu całą surowość prawa...
— Tu nie idzie o surowość, ale o zapobieżenie zbrodni!... Ten człowiek ma instynkta mordu i zdrady!... Prawo i policya winny mi opiekę skuteczną, i tej protekcyi wymagam... Nie mam wcale ochoty nosić stalowego gorsetu pod koszulą, jak nasi pradziadowie, ani też narazić się na pchnięcie nożem, pomiędzy piąte a szóste żebro!... O bezpieczeństwo osobiste mi idzie!...
— Jeżeli pana obawy są słuszne, pomówię z Piotrem Landry, przyrzekam panu...
— Bardzo dziękuję — odpowiedział Maugiron śmiejąc się — ale pozwól mi pan wierzyć, że skuteczniej wpłynie na tego szaleńca, rozmowa z komisarzem policyi, niż pańskie perswazye.
— Ja panu ręczę za niego.
— Ach! kochany panie co za nierozwaga... nie trzeba ręczyć za nic i za nikogo!... Czybyś wczoraj nie był ręczył, że siedemdziesiąt tysięcy franków znajduje się w twojej kasie i że nie będą skradzione tej nocy?...
— Tak więc, jesteś pan niewzruszony?...
— Jak żelazo...
— Idź pan więc... dopełnij zguby tego nieszczęśliwego, ale może przyjdzie dzień, w którym ludzie będą dla pana tak bez litości, jak pan dziś jesteś bez litości dla niego!...
— Znam pana upodobanie do prognostyków — wykrzyknął śmiejąc się Maugiron — i winszuję go panu szczerze... tylko może brak mu podstaw nieco!...
Potem dodał, idąc już ku bramie wchodowej:
— Po wizycie mojej u komisarza, powrócę... zapewne wtedy panna Lucyna będzie już w domu, i szanowny pański pryncypał, pan Achiles Verdier, wróci z podróży... Będę miał przyjemność zabrać z nim znajomość...
Andrzej zostawszy sam, rzekł do siebie:
— Oto dzień nieszczęść... każdemu się jakaś ich część dostanie!...


XIX.
Powrót.

Wszystko było prawdą; Maugiron rzeczywiście udał się do komisarza policyi...
Młody człowiek chciał osiągnąć podwójny cel robiąc ten krok: pierwszy, mniej ważny, był aby się zemścić na podmajstrzym, który go po dwakroć obraził; drugi, i najgłówniejszy, by nadrobić czelnością, odwracając od siebie w ten sposób uwagę reprezentanta władzy właśnie na drugi dzień po nocnej kradzieży, której był podżegaczem i wspólnikiem.
Użyteczność i prawdopodobne rezultaty tej szatańskiej przebiegłości, odgadnąć łatwo i nie zdaje nam się żeby było potrzebnem bliższe wywodzić szczegóły w tym przedmiocie i tłomaczyć je naszym czytelnikom. Urzędnik mogąc sądzić tylko z pozorów, przyjął Maugirona bardzo dobrze, odebrał skargę, ubolewał nad tem, że jeszcze zdarzają się w Paryżu objawy takich dzikości, między klasami robotniczemi pod koniec dziewiętnastego stulecia, i zapewnił, że wezwie Piotra Landry do swojej kancelaryi zaraz na drugi dzień, i na pierwszy raz skarci go, zanim do surowszych środków wziąć się będzie zmuszony.
W kilka minut po odejściu Maugirona powozik, którego konie były całe okryte białą pianą, zatrzymał się przed zakładem.
Lucyna Verdier zeń wysiadła.
Andrzej de Villers, nieruchomy i zatopiony w smutnych dumaniach, był jeszcze na tem samem miejscu gdzieśmy go pozostawili, na końcu poprzedniego rozdziału.
Młoda dziewczyna zbliżyła się żywo do niego.
— Panie Andrzeju — spytała się — czy mój ojciec przyjechał?...
— Nie, pani — odpowiedział kassyer.
— Tem lepiej, bo ja najgoręcej pragnę aby się dziś nie dowiedział o niczem, a opóźnienie się jego pozwoli nam zapanować nad sobą i przybrać wyraz twarzy obojętny... Co do pana, panie Andrzeju, przyjdzie to panu z trudnością, gdyż jak widzę, jesteś jeszcze bledszy i więcej przygnębiony niż w chwili kiedy się z panem rozstawałam...
— Pani znajduje? — jąkał młody człowiek, nie wiedząc co mówi.
— Tak jest, i to źle... załatwiłam co było najpilniejszego. Bankier mojego ojca dał pieniądze natychmiast, i oto weksle podpisane i akceptowane przez nasz dom... Wszystko jest zapłacone, i katastrofa tej nocy redukuje się tylko do straty materyalnej, znacznej to prawda, ale która nie prowadzi do ruiny naszego domu, ani też nie przyniesie uszczerbku naszemu kredytowi....Jutro wybiorę godzinę i wyznam wszystko. Mój ojciec jest dosyć bogaty, aby znieść podobną stratę, i dzięki niebu jest dosyć sprawiedliwy aby pana nie czynić długo odpowiedzialnym za nieszczęście, co do którego jesteś zupełnie niewinny... Wiem dobrze że z razu, gniew jego będzie straszny, ale ja ukoję pierwszy wybuch, to zapewniam pana że się wkrótce uspokoi... Nakoniec, aby wszystko jednem słowem wyrazić, mam nadzieję, panie Andrzeju, że pan będzie mógł zatrzymać nadal swoje stanowisko wpośród nas.
Młody człowiek spuścił smutnie głowę.
— Czy pan nie dzielisz mojego przekonania?... — spytała Lucyna.
— Niestety, nie, pani!
— Dla czego?... Wątpisz pan, aby mój ojciec był sprawiedliwy?...
— Nie pozwoliłbym sobie wątpić — odpowiedział kassyer — ale na nieszczęście pan Verdier będzie w swojem prawie jeśli mi będzie czynił wyrzuty, które ja sobie sam z goryczą najgłębszą od dzisiejszego dnia robię... Jestem winien!... powinienem się był zastanowić nad odpowiedzialnością, jaką ściągam na siebie, i nie opuszczać tej nocy stanowiska pod żadnym pozorem!... Tym sposobem byłbym może przeszkodził w spełnieniu zbrodni, albo przynajmniej dałbym się był zabić broniąc pieniędzy jakie mi były powierzone!...
Andrzej milczał przez kilka sekund, potem dodał:
— To jeszcze nie wszystko, panno Lucyno, od pani wyjazdu zdarzyło się drugie nieszczęście, innej natury niż pierwsze, ale nie mniej niemożliwe do naprawienia...
Młoda dziewczyna zadrżała.
— Drugie nieszczęście... — powtórzyła. — Oh! mój Boże co mi pan powiesz!?...
Andrzej znał całe przywiązanie Lucyny do podmajstrzego, zawahał się przed wypowiedzeniem, ale w oczach panny Verdier malowało się takie cierpienie, że nie chciał już przewlekać go dłużej.
— Rzecz dotyczy Piotra — szeptał.
Lucyna zbladła. Pan de Villers szybko opowiedział scenę, jaka się odbyła pomiędzy podmajstrzym i Maugironem, i zawiadomił ją o denuncyacyi tego ostatniego.
— To niepodobna — krzyknęła młoda dziewczyna, po wysłuchaniu opowiadania aż do końca. Była mocno wzruszoną, łzy oczy jej napełniały. — To niepodobna!... Piotr nie mógł być mordercą... on nie mógł być skazanymi... nie wierzę temu!... nie wierzę nigdy!...
— Rzecz jednakże jest aż nadto pewną, pani — rzekł kassyer.
— Jakto!?... więc i pan go obwiniasz?...
— Niech mnie Bóg uchowa... daleki jestem od obwinienia go, kocham go, a co więcej szanuję, ale nie ma sposobu zaprzeczyć jego własnym słowom?...
— On się więc przyznał?...
— Tak... dodał nawet że pan Verdier, ojciec pani, zna jego przeszłość...
— Widzi więc pan — zawołała Lucyna gorąco — mój ojciec, znał jego mniemany występek, nie wypędził go z zakładu i pozwalał mu zbliżać się do mnie bezustannie, okazywać mi swoje przywiązanie... A zatem nie gardził nim...
— To jest oczywiste i niezaprzeczone — odpowiedział pan de Villers.
Młoda dziewczyna wyrzekła.
— Dziś więc jeszcze... za chwilę... zobaczę się z Piotrem... Pomówię z nim... spytam go się o całą prawdę, i jestem z góry pewna, że jeżeli spełnił kiedyś czyn, który się wydaje złym: fatalne okoliczności o których nie wiemy i nie możemy wiedzieć są więcej czynu tego sprawcami niż on sam.
— Ja także myślę tak samo jak pani, ale na nieszczęście, czy Piotr jest zbrodniarzem czy niewinnym, następstwa jego skazania będą też same...
— O jakich następstwach pan mówi?...
— Będzie musiał opuścić zakład...
— Pod żadnym pozorem... Przecież mój ojciec zatrzyma go, ja ręczę...
— Pan Verdier nie będzie panem w działaniu... będzie miał ręce związane.
— Jakto?... co pan chce przez to powiedzieć?...
— Ja mówię, że jeżeli pan Verdier oprze się zatrzymać swojego podmajstrzego, robotnicy usuną się jednomyślnie...
— Mój Boże!... cóż im zrobił biedny Piotr, aby był tak przez nich potępiony!...
— On im nic nie zrobił, pani, i ci zacni ludzie, dziś rano jeszcze, mieli dla niego wiele miłości i szacunku...
— A obecnie?...
— Obecnie odmawiają bez żadnej wątpliwości pracowania razem ze skazanym, z więźniem, z wypuszczonym z rąk sprawiedliwości, z recydywistą, jak oni mówią...
— Ale jeżeli ten skazany, zasługuje sto razy więcej na litość niż na potępienie?...
— Nie wiem coby się wtedy stało gdyby wiedzieli, ale oni nie wiedzą i nic nie powinni wiedzieć, panno Lucyno...
— Dobrze więc! — krzyknęła młoda dziewczyna z uczuciem — ja ich objaśnię!... ja im przedstawię winę Piotra, jak sama będę wiedziała, z jego własnych ust najmniejsze szczegóły, które się tego dotyczą!... Zobaczemy czy mnie nie usłuchają, czy mi nie uwierzą i czy, skoro ja ich błagać będę pozostaną głuchymi na moje prośby!... Ach! więc to ten człowiek, ten pan Maugiron!... Teraz kiedy wiem ile zrobił złego jednem słowem, zdaje mi się, że go nienawidzę z całej mojej duszy!..
Lucyna podniosła chustkę do swoich łzami zwilżonych oczów i dodała:
— Wracam do siebie... Czy pan nie będzie tyle łaskaw, panie Andrzeju, iść poszukać tego biednego Piotra, który się pewnie czuje najnieszczęśliwszym z ludzi, i przyprowadzić mi go... ja chcę go wyspowiadać natychmiast... trzeba jak tylko można najprędzej wywieść go z położenia tak boleśnego jak to w jakiem się znajduje.
— Idę, pani...
Andrzej zrobił kilka kroków ku zakładowi, ale się wstrzymał zaraz. Usłyszano krzyki rozlegające się nad portem, i robotnicy jeden za drugim biegnąc ku bramie zakładu, rzucili się na nadbrzeżną ulicę ciskając w górę czapki i kapelusze.
— Co się tam dzieje — szeptała Lucyna.
— Ojciec pani wraca na swoim statku „Tytan...“ — odpowiedział pan de Villers.
— Mój ojciec... — powtórzyła Lucyna — ach! kiedy tak, to nie mogę się już niczem zajmować, w tej chwili tylko jego przyjęciem. Trzeba odłożyć na później rozmowę z Piotrem... Mój Boże, drżę cała... aby tylko jakie słowo niedyskretne, wymówione wypadkiem, nie zdradziło tego co się stało tej nocy... gdyby mój ojciec dowiedział się z innych ust jak moich, coby to się działo... drżę na samą myśl...
— W tym względzie bądź pani bez obawy... ręczę pani za wszystkich naszych robotników... wreszcie żaden z nich mówić nie będzie, nie pytany, a pani wie, że pan Verdier nie jest rozmowny... a potem jakżeby mu mogło przyjść pytać o to czego się nie domyśla?
Andrzej wcale się nie mylił objaśniając Lucynę co do przyczyny zgiełku o jakim kilka wierszy wyżej mówiliśmy.
„Tytan,“ duży i mocny statek, obładowany drzewem budulcowem bardzo znacznej wartości, przybijał właśnie do portu, a marynarze zajęci byli przymocowaniem go w forcie wprost zakładu, zupełnie w tem samem miejscu jakie wczoraj zajmował próżny statek, w którem widzieliśmy Wiewióra i Goberta, kryjących się na chwilę wcześniej przed wyjściem Andrzeja z pawilonu na owe zgubne rendez-vous dane mu przez Maugirona.
Właściciel Tytana, Achiles Verdier stał milczący w tyle, z rękami skrzyżowanemi na piersi, przyglądając się robotnikom wzrokiem ponurym.
Skoro tylko przymocowanie statku zostało dokonane, wyskoczył on na port nie czekając aby mu rzucono zaimprowizowany z desek chodnik i zaledwie odpowiadając na powinszowania szczęśliwego powrotu robotników, przeszedł próg bramy zakładu.
Kapitan Tytana miał około piędziesięciu lat w chwili gdy go na nowo przedstawiamy naszym czytelnikom, którzy stracili go z oczów na lat piętnaście. Ten przeciąg lat piętnastu sprowadził ogromne zmiany w jego twarzy, w jego postawie, w całej jego osobie.
Trudno było odnaleść w nim śladów człowieka wykształconego, dobrze wychowanego, o wzięciu arystokratycznem, któreśmy poznali niegdyś.
Siatka niezliczonych zmarszczek głębokich, pokrywała jego brunatną i pargaminową skórę twarzy zawsze jeszcze pięknej, ale którą prawie w trzech częściach przykrywała broda zapuszczona i ostra w dotknięciu.
Włosy, bardzo gęste jak niegdyś, spadały na policzki w kosmykach okrytych pyłem, które zaczynały trochę dopiero siwieć na skroniach.
Członki zachowały tąż samą giętkość i żywość ruchów jakie miały przed laty, ale w skutek zmęczenia może po długiej podróży, okazywało się już pewne pochylenie i zaokrąglenie łopatek.
Ręce, wystawione bezprzestannie na działanie powietrza i słońca, stały się czerwono-brunatne jakby ręce hodowcy wina w południowej Burgundyi.
Kostium Achilesa Verdier składał się z szerokich spodni, z grubego popielatego płótna, zwanego drylichem, z którego robią spodnie do roboty, dla żołnierzy jazdy, ze starej marynarki z ordynaryjnego zielonego aksamitu wytartego i bielejącego na wszystkich szwach i zgięciach, na łokciach i przy ręku, przez używanie w ciągu długich lat i nakoniec z czapki sukiennej, okrytej warstwą kurzu i tłuszczu, tak grubą i tak silnie w sukno wbitą, że żadna w święcie szczotka nie byłaby w stanie wydobyć jej z tamtąd choćby tylko na tyle aby poznać było można jakiego pierwotnie koloru było to nakrycie głowy. Daszek skórzany u czapki niegdyś lakierowany, był wytarty i wykrzywiony strasznie. Trzewiki ciężkie o grubych podeszwach przymocowanych dużemi gwoździami, dawały miljonowemu Achilesowi Verdier pozór zewnętrzny biedaka o swą osobę bardzo mało się troszczącego...


XX.
Pierwsze słowo tajemnicy.

Zapewne, w żadnej epoce fizyognomia Achilesa Verdier nie wyrażała uczuć szlachetnych i wspaniałomyślnych, otaczających jakąś aureolą twarze na których świecą, ale w każdym razie wzrok rozkazujący i oblicze charakterystyczne śmiało zarysowane, cechowały człowieka, który piętnaście lat temu; zawarł znaną nam dobrze umowę z Piotrem Landry, zdradzały wówczas, odwagę i energię.
Nie było już tak obecnie: oko Achilesa Verdier bezustannie się kryło pod grubemi powiekami, jak oko ptaka z ciemności wypuszczonego na światło dzienne. W jego niewyraźnym, unikającym spojrzeń ludzkich wzroku, i na ustach o wargach zaciętych, można było czytać: tylko nieufność ustawiczną, absolutny egoizm, a nawet niską chytrość i nienasyconą chciwość.
Takim był jakim go opisaliśmy, a zatem nie wiele różniący się jak widzimy, od portretu nakreślonego przez pana Andrzeja de Villers w liście pisanym do matki.
Achiles Verdier, po przejściu drzwi zakładu, zwrócił się do pawilonu kassyera, gdy wtem spotkał Lucynę, która szła naprzeciw niemu, i rzuciła się w jego objęcia, całując go serdecznie.
— Ach! mój ojcze wykrzyknęła z głębokiem wzruszeniem, którego szczerość była niewątpliwą — jakże jestem szczęśliwą, że cię widzę!...
Achiles Verdier uścisnął młodą dziewczynę, i zmuszał siebie do okazania się czułym dla niej, ale serdeczność jego udana i pieszczoty niezręczne, ukrywały źle zimno jego serca, a w wyrazach, które mu do wyrażenia swej czułości posłużyły, czuć było przymus i brak naturalności.
— Spodziewałaś się zapewne mego przyjazdu dzisiaj!? — spytał, po odegraniu jak umiał najlepiej komedyi czułości ojcowskiej.
— Tak, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna, — twoje ostatnie listy, odebrane wczoraj i dziś rano, dały nam pewność twojego powrotu...
— A w mojej nieobecności, czy wszystko dobrze poszło?...
— Dobrze mój ojcze...
— Wszyscy spełniali swoje obowiązki?...
— Tak mi się zdaje...
— Interesa szły pomyślnie...
— Spodziewam się, że nie będziesz niezadowolony z rezultatów...
— Żadnej ważnej skargi przeciw któremu z robotników lub urzędników?!...
— Żadnej...
— Pan Andrzej de Villers, zawsze punktualny i gorliwy?...
— Jego gorliwość się nie zmieniła...
Głos Lucyny drżał gdy dawała tę odpowiedź, ale pan Verdier nie zwrócił najmniejszej uwagi na te symptomata, które jednakże mogły go były zaniepokoić.
— To dziś dzień wypłaty...
— Tak, mój ojcze...
— Cyfra?...
— Sześćdziesiąt trzy tysiące...
— Załatwiono z naszych, własnych źródeł, chcę powiedzieć pieniędzmi, jakie się znajdowały w kassie?
— Tak, mój ojcze...
— No to dobrze...
— A teraz mój ojcze — zaczęła żywo młoda dziewczyna, spiesząc porzucić niebezpieczny przedmiot rozmowy, który ją trzymał jakby na rozpalonych węglach — mówmy o tobie, błagam cię...
— O mnie? — powtórzył pan Verdier z pewnem zdziwieniem — cóż u licha moglibyśmy mówić o mnie?...
— Czyś odbył szczęśliwie podróż?...
— Wybornie.. pod każdym względem...
— Zdrowie twoje nie przestało ani na chwilę być dobrem?...
— To już niepotrzebne pytanie!... Czyż ja kiedy choruję?...
— Jesteś zadowolony z dokonanych zakupów?...
Nieokreślony uśmiech ukazał się na ustach miljonera i blade jego oczy zabłysły.
— A! — zawołał — to wszystko udało mi się nadspodziewanie!... Tytan, jest tak dalece przeładowany, iż w tej chwili bierze więcej wody niżby należało, i zanurza się o czterdzieści centimetrów głębiej niż powinien... jeszcze trochę a zatonąłby jak sztaba ołowiu!... Zrobiłem złoty interes... zarobię więcej niż dwadzieścia tysięcy franków na tym ładunku...
— Mój Boże — pomyślała Lucyna w duchu — gdybyż to ten wielki zysk usposobił go do przyjęcia mężnie wiadomości o stracie, o jakiej się jutro dowie...
— Ale — kończył pan Verdier — co się to znaczy, że Andrzej de Villers nie przyszedł mnie powitać...
— Bo może nie wie o twojem przybyciu, mój ojcze!.. Czy chcesz, abym go kazała uprzedzić?...
— Nie potrzeba, zajdę sam za chwilę do jego biura, i rzucę pobieżnie okiem na jego książki... Ten młody człowiek jest wcale dobry jako urzędnik... ma wyborny sposób prowadzenia roboty i nie dobrzeby było gdyby się popsuł... a toby mogło nastąpić gdyby go odrywano od roroboty bez przyczyny... nie widzę także zdaje mi się, podmajstrzego Piotra!?...
— Piotr jest pewno zajęty w jakiej oddalonej części zakładu. Jeżeli go potrzebujesz, poślę którego z robotników żeby go poszukał.
— Nie, nie... jeżeli tam jest, to pewno robota wymaga jego obecności... pójdę go poszukać sam później, gdyż mam mu dać kilka rozporządzeń co do wyładowania bezzwłocznego statku...
— Czy chcesz mój ojcze, abym ci towarzyszyła?...
— Jeśli masz ochotę, to owszem, ale niewidzę także potrzeby...
Pomimo tej zimnej odpowiedzi, Lucyna wzięła pod rękę pana Verdier, aby się z nim udać w głąb zakładu, gdy wtem, to sam na sam ojca z córką, przerwane zostało przybyciem trzeciej osoby.
Osobą tą nie był kto inny jak tylko Maugiron, którego powóz zatrzymał się nieco dalej przed bramą, a który przez pewną chwilę wahał się przerwać rozmowę zaczętą, i trzymając się w niejakiem oddaleniu przypatrywał się nader pilnie Achilesowi Verdier...
— Czyżby to był on!? — pytał się sam siebie — na honor klnę się trudno mi poznać, i wątpię jeszcze!... Prawdę szczerą nawet powiedziawszy, nie poznaję go wcale!... A przecież pamięć moja nigdy mnie nie zawodzi... widzę jeszcze kapitana!... to są te same oczy, ale twarz nie ta sama, ani też nie taż sama postawa i ruchy!... Prawda, że piętnaście lat djabelnie zmieniają człowieka!... W każdym razie, jeżeli to nie on, to także i nie „tamten” nie Verdier, tego jestem pewny... A więc któż jest ten człowiek, którego tu widzę przed sobą!... Za chwilę będę z nim mówił... odpowie mi; głos się nie zmienia tak łatwo jak twarz... Muszę się dowiedzieć czego mam się trzymać!... A wreszcie znajdą się przecież środki zmuszenia człowieka do tego aby się zdradził!... Użyję jednego z najprostszych...
Mówiąc te słowa, Maugiron zbliżył się wolno do pana Verdier i Lucyny.
Pierwsza spostrzegła go młoda panienka i na widok jego zadrżała mimowolnie...
Maugiron stał się dla niej ohydnym, od chwili gdy oskarżył podmajstrzego przed robotnikami, ale w obecności ojca, musiała ukrywać swoje myśli i wrażenia.
— Któż to nadchodzi ku nam? — spytał pan Verdier, nieco zdziwiony arystokratyczną elegancyą tego rannego gościa.
Maugiron zdjął kapelusz i skłonił się ojcu i Lucynie.
— Pani — rzekł — stokroć panią przepraszam za zakłócenie pierwszego, po tak długiem niewidzeniu się, spotkania ojca z córką, ale pani zna cel moich odwiedzin i sądzę że ich ważność posłuży mi za usprawiedliwienie, albo przynajmniej uzyska okoliczności łagodzące, dla mojej niedyskrecji... Bądź więc pani tak dobra, proszę i przedstaw mnie swojemu ojcu...
— Mój ojcze — rzekła Lucyna, której zakłopotanie zniknęło już zupełnie — przedstawiam ci pana Maugiron, nowego klijenta naszego domu... Pan ten czekał na twój powrót z tak żywą niecierpliwością, że już był tu w zakładzie przed godziną... Chce on przeprowadzić z domem naszym znaczny interes, którego podstawy i szczegóły sam ci wytłomaczy!...
Tytuł „klijenta” dany nowoprzybyłemu, i słowa „znaczny interes”, wymówione przez młodą panienkę, wywarły szalone wrażenie, twarz Achilesa Verdier wypogodziła się:
— Jestem na pańskie rozkazy, panie Maugiron, i bardzo mi przyjemnie, proszę mi wierzyć, zawrzeć tę nową znajomość — rzekł, uprzejmie uchylając swej zakurzonej czapki — o cóż idzie właściwie, zechciej mi pan powiedzieć!...
Maugiron nie odpowiedział od razu, a uśmiech zaledwie dostrzegalny poruszył jego wargami.
— A więc — pomyślał sobie — nie pomyliłem się, głos ten sam... ale za chwilę będę jeszcze pewniejszy...
— Życzę sobie gorąco abyśmy się porozumieli, panie Verdier — dodał głośno — gdyż, jeżeli się zgodziemy, interesa jakie z sobą razem będziemy robili, dojdą do bardzo wysokiej cyfry!... Jestem przedstawicielem towarzystwa bogatych kapitalistów, towarzystwa nowo założonego dla kolonizacyi przedmieść i podmiejskich okolic Paryża... Pokryjemy olbrzymiemi budynkami wielkie te przestrzenie dotąd nieużywalnej ziemi, dziś pustej i prawie bez wartości...
— Wyborna myśl!... wielka myśl!... cudowna myśl — przerwał Achiles Verdier z zapałem — miliony można zyskać na podobnym projekcie, to rzecz niezawodna!.. Stanowczo wierzę w powodzenia tego przedsięwzięcia a na dowód tego proszę pana o akcye po cenie nominalnej, jak tylko to nowe towarzystwo ostatecznie ukonstytuowanem zostanie!...
— Będziesz pan wpisany na listę naszych pierwszych przedpłacicieli.
— Potrzeba wam będzie moi panowie, bajecznej ilości drzewa obrobionego dla waszych budynków — mówił dalej właściciel zakładu.
— Bajecznych rzeczywiście... użyłeś pan właściwego wyrazu — odpowiedział Maugiron — a ponieważ pana wielki majątek, pozwala na tak wielkie operacye, nic panu nie staje na przeszkodzie, zatrzymać wyłącznie dla siebie dostawę, od której, większa część pana konkurentów usunie się, z powodu braku dostatecznych kapitałów... wszystko zależeć będzie od pańskiej woli...
— Na chęciach mi zbywać nie będzie, bądź pan przekonany, niech tylko warunki panów będą możliwe do przyjęcia.
— Mogę w tej chwili dać je panu poznać pobieżnie!...
Maugiron wyciągnął z kieszeni kilka kartek papieru, zapisanych notatkami i cyframi, i rozpoczął bardzo odważnie rozwijać mnóstwo szczegółów technicznych; ale, chociaż zdawał się cały zajęty wyłącznie tym przedmiotem, jednakże jednocześnie badał z uwagą swego słuchacza, studiując każdy rys jego fizyognomii, każdy ruch jego ciała i każdą intonacyę jego głosu, i przekonywając się coraz dokładniej iż ma do czynienia z osobą od dawna mu znajomą.
Wtem nagle w przedsionku głównego domu mieszkalnego, podniósł się krzyk jakiś nieznośny. Głos jakiś krzykliwy i ostry, niby głos wywołany dziwnym zbiegiem okoliczności, zamieniony na piskliwy sopran, wrzeszczał:
— Gdzie on jest?... gdzie on jest?... jakto, wylądował na naszych wybrzeżach, przybył szczęśliwie, po tylu burzliwych podróżach morskich i pozostawiono mnie w nieświadomości... mocy niebieska, jakiż straszny ból serca me przenika!...
W tejże samej chwili, pani Blanchet ukazała się na ganku, zbiegła ze schodów szybciej, niżby się można było spodziewać, po jej wielkiej tuszy, i potoczyła się ruchem wirowym aż do pana Verdier, którego chwyciła za obie ręce. Zdawało się, że głębokie wzruszenie i nadmiar uczuć najżywszych tamuje jej oddech, z piersi jej wydzierały się przerywane, dobrze niezrozumiałe wykrzykniki, które w jej przekonaniu najpatetyczniejszy efekt wywrzeć miały.
Pan Verdier nie zadawał sobie wcale pracy nad ukryciem zniecierpliwienia, z powodu tego wybuchu czułości, nie w porę się objawiającego. Zmarszczył brwi, i wyrwał ręce z uścisków starej dewotki, mówiąc głosem ostrym:
— Już dobrze, pani Blanchet, bardzo dobrze... jesteś pani zachwycona żem powrócił... wierzę temu, nie wątpię... ale chwila jest źle wybrana... pani to sama widzieć powinnaś... jestem zajęty...
— Ach panie! — ciszej już wołała wdowa, po poruczniku straży ogniowej — czyż można rozkazywać swej radości gdy ta się przepełnia?... Czy można nakazać milczenie swojemu sercu, w zachwycie, i powiedzieć mu: „Milcz serce moje, milcz!... miarkuj twe bicie... chwila nie jest stosowna!... będziesz biło później do woli!...” O nie, nie!... to niepodobna... niepodobna.. niepodobna!...
— Niech diabeł porwie, starą warjatkę!... — pomyślał pan Verdier. Potem obracając się do Lucyny, dodał: — Odprowadź panią Blanchet, proszę cię; jest co najmniej nieprzyzwoitem, przeszkadzać tak temu panu w wyjaśnieniach jakie mi udzielić raczy.
Dama do towarzystwa podniosła ręce i oczy w niebo, jakby je chciała wezwać na świadka takiej niewdzięczności; jej szeroka twarz wyrażała boleść i rezygnacyę; potem tłusty podbródek opadł na ogromne piersi i poszła za Lucyną, która ją poprowadziła w stronę domu.
— Teraz, panie — rzekł Achiles Verdier — teraz kiedyśmy się pozbyli tej kobiety, dobrej zresztą, lecz najnieznośniejszej istoty w świecie, bądź pan łaskaw kończyć... z najgłębszą uwagą wysłucham słów pańskich...
Maugiron włożył swoje papiery napowrót do kieszeni.
— Panie Verdier wyrzekł stanowczo — mam z panem pomówić o rzeczach daleko ważniejszych niż te o których była przed chwilą mowa między nami...
— Pan ma ze mną pomówić o rzeczach ważnych? — powtórzył właściciel zakładu z wyrazem po dziwienia...
— Tak...
— A zatem słucham pana...
— Nie mogę mówić, ani w tem miejscu, ani w tej chwili; proszę naznacz mi pan schadzkę, i nie daj na nią długo czekać...
— Przyjdź pan kiedykolwiek; zastaniesz mnie pan każdego dnia, albo w zakładzie, albo w mieszkaniu do południa...
— Chcę z panem pomówić tak, iżby nikt nie wiedział że jesteśmy razem... w miejscu w któremby żadne ciekawe ucho, podchwycić nie mogło naszych słów...
— A więc... — spytał pan Verdier mocno zaniepokojony — to jakaś tajemnica?...
— Tak... jest to tajemnica tycząca się pana...
— To być nie może!...
— Dlaczegóżby nie?!...
— Nie mam żadnych tajemnic!...
— Czy jesteś pan tego zupełnie pewnym? — spytał Maugiron opierając swoje ramię na ramieniu bogacza i bystrym swym wzrokiem wpatrując mu się w oczy...
Mówił dalej głosem stłumionym:
— Czy jesteś tego zupełnie pewny, Jakóbie Lambert?...
Właściciel zakładu zadrżał całem ciałem tak gwałtownie, że zęby mu zaszczękały; twarz jego brunatna stała się siną.
— Nie myliłem się!... to on! — myślał Maugiron tryumfująco; — mam go... teraz mogę być spokojny... docieram do portu... od jednego razu zrobiłem majątek!...
Ten, któregośmy dotąd nazywali Achilesem Verdier wyrwał swoje ramię, z pod ramienia Maugirona.
— Co pan chcesz powiedzieć? — jąkał — jakie nazwisko wymówiłeś?... zapewne źle słyszałem...
Maugiron się uśmiechnął.
— Drogi panie Verdier — odpowiedział — nie chciej widzieć we mnie nieprzyjaciela... powiedziałem małą rzecz, ale ta mała wystarczy, spodziewam się, abyś pan zrozumiał całą ważność schadzki i rozmowy jakiej od pana wymagam... Posiadam tajemnicę, która pana mocno dotyczy, ale będzie zależało od pana jedynie, bądź pan pewny, aby ta tajemnica pozostała na zawsze między nami...
Właściciel zakładu odzyskał już swoją zimną krew.
— Mojem rzemiosłem nie jest rozwiązywanie zagadek — odpowiedział głosem prawie stanowczym i tonem swobodnym; — zechcesz mi pan pewno dopomódz w rozwiązaniu zagadki, jaką mi stawiasz!
— Niczego więcej nie żądam...
— Żądasz pan więc, jakeś to sam powiedział, aby nikt nie mógł nas widzieć, i aby nikt nie mógł nas słyszeć?
— Żądam tego koniecznie... lecz żądam tego głównie ze względu na pana, nie zaś na mnie samego... Dla mnie to jest zupełnie obojętne...
— Będę pana czekał dziś wieczorem, o jedenastej... Czy ta godzina jest panu dogodna?...
— Bardzo dobra!... ale gdzie mnie pan czekać będziesz?...
Pan Verdier namyślał się przez dwie, czy trzy sekundy, potem wskazując ręką na port, spytał:
— Czy pan widzisz ten statek?...
— Widzę go wybornie — odpowiedział Maugiron — to jest „Tytan,” który pana przywiózł do Paryża, i który stoi tu naładowany pysznem drzewem budulcowem!... Świetne interesa pan robisz, kochany panie Verdier!... winszuję panu bardzo serdecznie!... Jesteś pan zręczny niezmiernie, i razem szczęśliwy człowiek!... Wszystko się panu udaje!... Słuszna to zresztą rzecz... dlaczegóżby się miało nie udawać!... i z mojej strony jestem tem wyjściem pańskiem zachwycony!... Mówiłeś więc pan?...
— Mówiłem że znajdę jakiś pretekst przepędzenia tej nocy w mojej kajucie, na pokładzie Tytana...
— Wyborna myśl!...
— Przyjdź pan o jedenastej punkt, noc będzie ciemna, port pusty; będziemy sami i będziemy mogli rozmawiać bez obawy podsłuchania... Dobrze?... Czas i miejsce podobają się panu!?...
— Podobają się bardzo!... Zdaje mi się nawet, że niepodobnaby było znaleść coś odpowiedniejszego...
— A zatem rzecz ułożona?...
— Licz pan na moją punktualność...
— Do wieczora więc, panie Maugiron...
— Do wieczora, kochany panie Verdier, stawię się punkt o jedenastej... a tymczasem do widzenia!... Na te kilka godzin życzę szczęścia i rozkoszy!...
Maugiron ukłonił się elegancko właścicielowi zakładu, wyszedł za bramę, wsiadł do powozu, i wkrótce zniknął z oczu panu Achilesowi Verdier, uniesiony wyciągniętym kłusem swego ślicznego rumaka.


XXI.
Sumienie pani Blanchet.

Dopóki się znajdował w towarzystwie Maugirona, pan Verdier, dzięki wielkiej sile swego charakteru, zdołał zapanować nad sobą, i ukryć swój przestrach i wzruszenie, ale skoro tylko znalazł się sam, nastąpiła gwałtowna reakcya, i to samo nerwowo drżenie, któreśmy zaznaczyli, rozpoczęło znowu wstrząsać członkami nędznika...
Nazwisko Jakóba Lamberta, tak niespodziewanie wymówione, nazwisko, które od lat piętnastu zapomnieć się starał; wywarło na nim wrażenie odgłosu dzwonu pogrzebowego, głoszącego, ostatnie chwile jego bezkarności i upadek majątku źle nabytego...
Zaledwie miał siłę pomyśleć nad tem jakim sposobem fatalna tajemnica, której się zdawał być jedynym w świecie posiadaczem, wpadła w ręce jakiemuś obcemu, obcemu który zdawał się zbyt młodym aby mógł znać prawdziwego Achilesa Verdier, albo przynajmniej zachować o nim dokładne wspomnienie...
Złamany temi strasznemi wzruszeniami, ogarnięty palącą gorączką, fałszywy pan Verdier szedł wolno do domu i nie wstąpiwszy do biura swego kassyera, nie dawszv żadnych rozkazów co do wyładowania „Tytana“ przestąpił próg swojego pokoju, w którym się zamknął, aby nakoniec módz się zastanowić, w spokoju i samotności nad katastrofą, która go niespodziewanie jakby piorunem raziła, niszcząc od razu owoce zbrodni dawno spełnionej i nadzieje na przyszłość...
Ale spostrzegł się bardzo prędko, że w umyśle jego wszystko było niewyraźne, zagmatwane, ciemne i że zwykła jasność jego umysłu odmawia mu zupełnie posłuszeństwa.
— Czy zostanę warjatem czy idiotą? — pytał się siebie z przestrachem załamując ręcę. — Czy już jestem tak słaby jak dziecko, które najmniejszy cios powala o ziemię i które nie może się podnieść o własnej sile!?... Cóż znowu!... wstydzę się samego siebie!... przynajmniej nikt nie będzie mógł mówić, żem upadł bez walki!...
Na jednym ze sprzętów w pokoju sypialnym stała na tacy duża szklanka, cukierniczka, karafka z wodą i karafeczka z arakiem.
Pan Verdier — tak go bowiem i dalej będziemy nazywali dla większej jasności naszego opowiadania — zbliżył się do tacy, nalał do dużej szklanki araku prawie do połowy i wypróżnił ją od razu. Zwykle był bardzo wstrzemięźliwy, nie nadużywał nigdy gorących trunków a ciągle wzrastająca chciwość, przychodziła tylko w pomoc tej wstrzemięźliwości.
Niemała doza araku, którą wypił, wywarła pożądany skutek, zgalwanizowała go niejako, tak moralnie jak fizycznie i przywróciła mu całą siłę woli i panowanie nad sobą.
— Zresztą powiedział sobie — nie ma nic tak strasznego; mogę jeszcze przy zimnej krwi i energii, stać się panem położenia, zostać tem czem jestem... tem czem chciałem być... tem czem się zrobiłem!... Spotykam silnego przeciwnika... to prawda... przeciwnik ten zdaję się być potężnym i pewnym siebie... nazwisko jakie wymówił dowodzi, że posiada w istocie pewną część mojej tajemnicy... Wie... albo przynajmniej myśli że wie... ale jego świadomość przeszłości jest zapewne niedokładna, a wreszcie cóż znaczy twierdzenie, skoro się ono nie opiera na żadnych dowodach?... „Achiles Verdier, milioner, znaczny przemysłowiec, poważany, szanowany przez wszystkich, nie jest jednym z tych ludzi, których jedno tchnienie zachwiać i jedno oskarżenie obalić jest w stanie!... Opowieść spełnionych faktów byłaby przyjętą jako bajka nieprawdopodobna i jako ohydna potwarz!... Ten, którego zająłem miejsce i jego córka dawno nie żyją... widziałem, dotykałem się ich zwłok!... Ten nieznajomy, ta mucha, który się porywa na słonia, nie wskrzesi ich aby mi zaprzeczyli!... gdzieżby znalazł dowody, świadków, oskarżycieli?... Po cóż ja drżałem bezpotrzebnie!... nie dla mnie ta walka niebezpieczną być może... lecz dla tego, którego jego zła gwiazda rzuca na moją drogę!...
Achiles Verdier przestał myśleć głośno i zaczął wielkiemi krokami chodzić po pokoju.
Rzucił daleko od siebie zakurzoną czapkę, która wydała mu się za ciężką na rozpalonej głowie; jego policzki, rozgrzane alkoholem, stały się ciemno ceglastego koloru. Spalonemi rękami poprawił swych siwawych włosów na skronie mu spadających.
Naraz zatrzymał się, twarz jego przybrała wyraz tryumfujący i dziki — dziwny uśmiech wykrzywił mu usta odsłaniając zęby białe i ostre.
— Jego własna będzie wina!... — mruczał, wyciągając rękę przed siebie i bijąc powietrze zaciśniętą pięścią jakby groził nieprzyjacielowi niewidzialnemu zuchwalcowi, który lwa w legowisku nachodzi!... Jeżeli posiada tajemnicę mojego życia, nie ma tajemnicy „Tytana...“ Biada mu!... biada!...
Byłby zapewne tak mówił dalej, ale lekkie uderzenie w drzwi jego pokoju, przerwało tworzące się dopiero w jego głowie projekty, które jednak musiały być straszne, sądząc po stanowczości i okrucieństwie jakie się malowały w jego wzroku i uśmiechu.
— To zapewne Lucyna... — pomyślał Achiles Verdier — nie trzeba aby odgadła stan mojej duszy i aby nie podejrzywała, że jakiś straszny wypadek ma się spełnić... Powinieniem być w obec niej spokojny i oddany w zupełności radości z powrotu do domu.
Obrócił klucz w zamku, drzwi się otworzyły, ale zamiast oczekiwanej pięknej twarzy młodej dziewczyny, znalazł się oko w oko z jej damą do towarzystwa, która mu oddała głęboki ukłon:
Pan Verdier nie mógł powstrzymać ruchu wyraźnie zniecierpliwienie oznaczającego..
— Cóż u diabla, pani Blanchet — wykrzyknął — jakoś się pani dziś wcale nie udaje... i ta chwila wcale nie jest dobrze wybrana!... Robię rachunki... obliczenia... bardzo ważne i pilne... potrzebuję być samym!... do widzenia!...
I chciał zamknąć drzwi.
Wdowa po poruczniku straży nie straciła odwagi. Stanęła tak iż nie pozwoliła panu Verdier spełnić jego zamiaru, a przybrawszy tajemniczą fizyognomię i położywszy palec na ustach, rzekła głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Stokrotnie pana przepraszam, panie Verdier, że nalegam!... Znam całą ważność zajęcia jakie pana w tej chwili absorbuje... ale mam udzielić panu wiadomości, której ważność jest jeszcze większą i która nie cierpi żadnej zwłoki... Niech że pan raczy z łaski swojej odłożyć na bok na chwilę wszystkie inne sprawy i wysłuchać mnie bezzwłocznie...
Ex kapitana zdziwiło to bardzo, że pani Blanchet wyraziła się prawie zupełnie po prostu... W istocie trzeba było jakiejś poważnej rzeczy, aby poczciwa dama do towarzystwa, chociaż na jedną chwilę zapominała o wyszukiwaniu najdziwniejszych wyrazów napuszonych frazesów, których już czytelnicy nasi mieli dosyć ciekawych próbek.
Z drugiej może strony w położeniu takiem w jakiem się w tej chwili znajdował pan Verdier, wśród niepewności głębokich jakie go otaczały od godziny, nie należało oczywiście zaniedbywać niczego...
Może światło zabłyśnie nagle zkąd go się najmniej spodziewać można... może wiadomości udzielone przez panią Blanchet dadzą mu rozwiązanie tej dziwnej zagadki, którą dotąd napróżno starał się przeniknąć..
Nie mniej przecież, nie ustąpił od razu i jeszcze bronić się usiłował.
— Widzę, że pani masz wielką ochotę coś mi powiedzieć — rzekł — ale czy jesteś pani zupełnie pewną, że o czem mi mówić będziesz jest naprawdę ważne i warte słuchania w takiej chwili?...
Pani porucznikowa podniosła swoją dużą rękę jak do przysięgi.
— Jestem tego tak pewną jak pewną jestem mojej uczciwości!... — odpowiedziała — przysięgam uroczyście na pamięć nieboszczyka Blancheta!...
— Namyśl się pani dobrze — odpowiedział pan Verdier — gdyż istotnie wielki bym miał do pani żal gdybyś mi w ważnych pracach przeszkodziła bezpotrzebnie błahostkami!...
— Skoro w uważne i zdziwione ucho pańskie przeleję te zwierzenia moje, które zrobić czuję się w obowiązku, sam pan uznać będziesz się widział zmuszonym, że to nie są wcale żadne błahostki! za to ręczę!
— Kiedy tak to wchodź że pani i powiedz co ci na sumieniu cięży!...
Dama do towarzystwa przestąpiła próg pokoju i powiodła oczyma dokoła.
— Czekam!... — rzekł właściciel zakładu.
— Nikt nas nie może słyszeć?... — spytała wdowa.
— Nikt...
— Pozwól pani, że drzwi na klucz zamknę...
— Ależ na co?...
— Nie można przecież żeby nas zastano razem samych.... Sam na sam z panem skompromitowało by mnie, a ja dbam o moją opinję więcej niż o moje życie!... Jestem podobną do białej gołąbki!... Jedna plama, dla mnie, byłaby śmiercią!
Pan Verdier ruszył ramionami.
— Stara warjatka!... — mruknął przez zęby.
Pani Blanchet zamknęła drzwi na dwa spusty, usiadła w fotelu i przyjęła postawę, która jak jej się przynajmniej zdawało, odznaczała się wdziękiem i godnością zarazem.
— Kiedyś mnie pan powołał na łono swego ogniska domowego — zaczęła z deklamacyą — dla objęcia zaszczytnych, chociaż słabo wynagrodzonych obowiązków damy do towarzystwa panny Lucyny Verdier, pańskiej córki, zasiągnąłeś pan wiadomości o mnie, i głos ogólny w całej części miasta, powiedział panu, że byłam osobą szanowaną i uczciwą, godną zająć to trudne stanowisko...
— Cóż u diabła!... To się przecie samo przez się rozumie — przerwał pan Verdier. — Gdyby tak nie było, nie byłabyś pani tu w tej chwili?...
— Albo ja się mylę co do natury moich obowiązków, coby mnie bardzo dziwiło — mówiła dalej pani Blanchet — albo też mam zastępować w pewnym względzie, podczas pańskiej nieobecności, jego własną osobę, mam bacznie wglądać w to co się dzieje w domu, i zdawać panu sprawę za jego powrotem...
— No tak!... tak właśnie!... Nie mylisz się pani!...
— Te to właśnie obowiązki, przyszłam spełniać teraz... obowiązki przykre... obowiązki bolesne... ale jestem niezdolna do żadnych z mojem sumieniem układów... Tak, panie, jestem niezdolna, i cokolwiekby mnie to kosztowało śmiało mówić będę...
— Mówże pani już raz do licha — krzyknął pan Verdier zniecierpliwiony — bez frazesów!... dojdź pani do celu wprost bez żadnych ogródek!...
— Pozwól mi pan najpierw zadać sobie jedno pytanie?...
— Jakie?..
— Czy pan po przyjeździe swoim miał poufną rozmowę z panną Lucyną?...
— Rozmawiałem z nią kilka minut...
— Czy jej się pan pytał, czy wszystko szło tu w porządku i regularnie przez czas pańskiej niebytności?...
— Tak, pytałem się.
— Cóż panu odpowiedziała?...
— Odpowiedziała mi w sposób twierdzący...
Pani Blanchet wzniosła do sufitu ręce.
— Panie Verdier — zawołała potem — oszukują pana!... Na szczęście jestem tu ja, i powiem panu wszystko to co chcianoby przed panem ukryć, ale przysięgnij mi pan najprzód, że mnie słuchać będziesz spokojnie, i że nie dasz się opanować krewkości swojej natury i gwałtowności swojego charakteru.
Właściciel zakładu tupnął nogą z niecierpliwością.
— Przyrzekam pani wszystko!... — odpowiedział — ale mówże pani!... Czy nie widzisz, że jestem jakby na rozpalonych węglach?...
— Czy pan zna dobrze pana Andrzeja de Villers swojego kassyera?... — spytała pani Blanchet — czy pan jesteś zupełnie pewny tego młodego człowieka?
— Był mi bardzo dobrze rekomendowany przez mojego bankiera, pana Viktora Didier, i od chwili jak wszedł w mój dom, mogłem tylko chwalić go, za jego sprawowanie usługi.
— Otóż powiem panu, że ja, która się mam za fizyognomistkę, i której doświadczenie i znajomość świata dają prawo sądzić ludzi, miałam zawsze o tym urzędniku opinię najmniej przychylną....
— Dla czego?...
— Dla mnóstwa powodów, których wyszczególnienie zaprowadziło by nas bardzo daleko, a pan sam zobaczy dobrze, że się nie myliłam... najpierw pan de Villers, jakiś tam mały urzędniczek, bez grosza i chleba, szperacz wychudły jak szczur kościelny, pozwala sobie kochać się w pannie Lucynie, albo raczej w jej posagu, i marzy o zaślubieniu jej milionów...
— Daj że pani pokój! — krzyknął pan Verdier śni się pani!... to niepodobne!
— To jest więcej niż podobne, bo to jest prawdą... a co jest najnieszczęśliwsze to że panna Lucyna, daleka od pogardzania nim i trzymania go we właściwej od siebie odległości, patrzy na niego przychylnem okiem...
— Bo wszystkich diabłów!... gdybym ja to wiedział na pewno!... ale dowód... gdzie dowód!...
— Dowód mam, a dowodem tym jest, że ułożyła się z nim aby ukryć przed pana oczami najniecniejszy jego postępek, i że bezskutecznie usiłowała, nie dalej jak dziś rano nawet, ująć mnie, przekupić mnie, mnie nieskazitelną wdowę Blanchet, i zrobić ze mnie ich wspólniczkę, jeżeli nie czynną to przynajmniej milczeniem im dopomagającą...
— Co to wszystko znaczy?... co to są za niecne postępki o których pani mówisz?... Co się stało?... co pani chcesz powiedzieć?...
— Panie Verdier!... tu jest chwila przywołania całej pańskiej siły charakteru, całej potęgi duszy! Panuj pan nad sobą, nie daj się unieść wzruszeniu i gniewowi... Błagam pana!... zaklinam pana!
— Cóż u diabła!... jakże pani chcesz abym panował nad sobą, jeżeli tak wyczekiwaniem siły moje wyczerpujesz. Wytłomacz się pani jasno i prędko, gdyż inaczej za nic nie odpowiadam!...
— Kradzież została spełnioną tej nocy...
— Kradzież w moim domu!... Jaka?...
— Wszystkie pieniądze skradziono, jakie były w kasie...
— He?... — powtarzał pan Verdier głosem przez gniew stłumionym.
— Olbrzymia suma. Siedemdziesiąt tysięcy franków...
Właściciel zakładu odskoczył w tył, usta mu się nieforemnie wykrzywiły, jakby miały wydać wściekły okrzyk, ale wargi zostały nieme; twarz jego stała się ciemno fijoletową, prawie czarną; oczy mu krwią zaszły i padł ciężko na fotel, jak człowiek silnie pałką w głowę uderzony.
— Mocy niebieska — jąkała pani Blanchet — czyżby to była apopleksya!?... tylko tegoby nam brakowało...
Rzuciła się na pana Verdier, odwiązała i zerwała mu z szyi krawat, potem pobiegła napełnić szklankę wodą i zmusiła go wypić tę wodę w połowie dobrowolnie a w połowie siłą.
Skutek jaki sprawiło to proste lekarstwo był potężny. Pan Verdier doznał ulgi i znalazł dosyć energii, aby stawić opór uderzeniu krwi do głowy, które go chwilowo ubezprzytomniło, i wyszedł zwycięzko z walki. W kilka minut mógł mówić.
— Kończ pani — rzekł — chcę wszystko wiedzieć; będę miał siłę wszystko wysłuchać... Jestem spokojny teraz, jestem bardzo spokojny... O, nędznicy!... nędznicy!...
Potem, po krótkiem milczeniu, zapytał.
— A zatem, skradziono mi siedemdziesiąt tysięcy franków tej nocy?...
— Niestety, tak!...
— Ale to były pieniądze przeznaczone na dzisiejszą wypłatę?...
— Tak jest!...
— Cóż zrobiono aby zapłacić?...
— Panna Lucyna pojechała dorożką z inkasentem banku do pańskiego bankiera...
— I tego wszystkiego nie powiedziano mi!... i mówiono że wszystko jest dobrze!... Tak... tak... pani ma racyę, pani Blanchet... tak... dobra pani Blanchet, oni się umówili aby mnie oszukać!... aby mnie zdradzić!... Pani jesteś jedyną osobą, na którą tu mogę rachować... wszyscy oni są mojemi nieprzyjaciołami!... ale cierpliwości... cierpliwości!...
Pani Blanchet przybrała pozę sentymentalną.
— Jest mi bardzo przyjemnie — szeptała zmiękczając, jeśli tak powiedzieć można, struny swego silnego organu głosowego — jest mi bardzo przyjemnie, drogi panie Verdier, widać, że mi pan oddaje sprawiedliwość!... widzieć uznanie, jest to rzecz tak rzadka na świecie, a moja szczerość względem pana pobudzi niezawodnie przeciw mnie straszne nienawiści... Przeciw mnie słabej kobiecie.
— Nie kłopocz się pani wcale o te nienawiści!... — odpowiedział z uniesieniem pan Verdier — jestem panem tu... jedynym panem... i dam to wszystkim uczuć!...
Potem, wracając do jedynej myśli, nieodstępnej, która go zajmowała całego, dodał:
— Pokój kassyera znajduje się nad biurem... złodzieje musieli przecie narobić hałasu wchodząc... rozbijając kassę. Jakże to być może, aby on nic nie słyszał?...
— O! — odpowiedziała pani Blanchet — że niesłaszał to pewne, były do tego wyśmienite powody... powody... na które nie ma odpowiedzi.
— Jakież to?...
— Pana de Villers nie było w domu tej nocy...
— Gdzież więc był?...
— Zkądże ja wiedzieć mogę panie?!... Szukał rozrywki w Paryżu!...
— Czy to tylko pewne?...
— Sam się przyznał... wreszcie mógł się znajdować w swoim pokoju i nic nie słyszeć... Złodzieje byli pierwszorzędni!... nic nie rozbili, nic nie złamali... Znaleziono dziś rano wszystko w doskonałym porządku, tylko bilety bankowe się ulotniły...
— Nic nie rozbili?... — powtarzał pan Verdier.
— Nic zupełnie.
— A zatem, otworzyli zamki fałszywemi kluczami!?
— Tak się zdaje...
— Któż im je dostarczył?... Zkąd wzięli odciski?... kassyer nie opuszcza biura przez cały dzień, ani na chwilę, niemożliwem jest zbliżyć się do kassy aby on tego nie spostrzegł!...
— Oto są pytania, na które ja nie jestem w stanie odpowiedzieć... panu de Villers trzeba je zadać!...
Achiles Verdier spuścił głowę, dumał przez chwilę i zdawał się namyślać, potem wyszeptał głosem stłumionym.
— Wszystko to jest dziwne!...
— Och! bardzo dziwne!... — powtórzyła pani porucznikowa. Niezrozumiałe nawet, przyznaję... Przyszła mi wprawdzie myśl... ale nie śmiem... Bo nareszcie, jeżeli się mylę... Gdybym moją zuchwałą może opinją miała wpłynąć na zdanie pańskie... to byłoby źle... bardzo źle... wyrzucałabym to sobie do ostatniego tchnienia...
— Mów pani!... — wykrzyknął gwałtownie ex-kapitan „Atalanty“ — mówże pani!...
— A zatem... ponieważ chcesz pan koniecznie wiedzieć moje zdanie, więc powiem... Złodzieje, którzy nie robią żadnego hałasu i którzy nie pozostawiają po sobie śladów, może nie istnieją wcale i może nigdy nie egzystowali; byłabym daleką od przypuszczenia, że pan de Villers umyślnie tej nocy poszedł sobie szukać niby awanturki na mieście, aby oddalić od siebie podejrzenia obwinienia o występek, którego w rzeczywistości jest sprawcą...
— Tak... tak... tak jest!... tak musi być wistocie!... — ryknął pan Verdier głosem dzikim, zrywając się z fotela, na którym siedział — pani mi otworzyłaś oczy i prawda świeci mi teraz jasno jak słońce... Ach! nędznik!... on chce zostać mężem mojej córki i kradnie pieniądze w mojej kassie!... Biada mu!...
Blady ze wzruszenia i wściekłości otworzył drzwi i wybiegł na schody. Za nim w oddaleniu biegła pani Blanchet, która mu na wszystkie tony powtarzała, z prawdziwem teraz przerażeniem.
— Nie zabijaj go pan!... w imię nieba, nie zabijaj! go pan!... dosyć będzie oddać go w ręce sprawiedliwości!


XXII.
Książka kassowa.

Opuściliśmy Lucynę w chwili gdy pan Verdier zajęty rozmową z Maugironem kazał młodej dziewczynie aby go uwolniła od natrętnych i niewczesnych oznak czułości pani Blanchet.
Lucyna odprowadziwszy wdowę po poruczniku straży ogniowej aż do głównego gmachu frontowego, wyszła tylnemi drzwiami w zamiarze wyszukania podmajstrzego Piotra w zakładzie.
Piotr Landry złamany rozpaczą, poszedł do domku drewnianego, który zajmował od tylu lat obok budy Plutona w tej chwili już próżnej.
Tam to znalazła go młoda panienka. Siedział kryjąc twarz w dłoniach i łkając dobitnie.
— Piotrze, mój przyjacielu, odwagi!... — rzekła najsłodszym głosem — mężczyzna nie powinien tak płakać!...
Przykro mi to bardzo i boleśnie, że cię widzę w stanie tak zupełnego zrozpaczenia!...
Starzec podniósł głowę. W oczach jego wśród łez gorących, które płynęły po jego policzkach zabłysł wyraz głębokiej czułości.
— Ach! pani, gdybyś wiedziała... — szeptał.
— Wiem co się stało przed chwilą w obecności wszystkich naszych robotników...
— A zatem, pani, widzisz dobrze, że jestem zgubiony, bo mi będzie niepodobna zostać tu, a wyjście z tego domu śmiercią, dla mnie będzie!...
— Zostaniesz, ja ci to obiecuję...
Podmajstrzy spuścił głowę i odpowiedział...
— Niestety!... pani, nie, to niepodobna...
— Mój ojciec się nie zgodzi nigdy na to aby cię usunąć...
— Będzie się musiał zgodzić gdy wszyscy inni nie będą chcieli zemną pracować!...
— Twoi koledzy nie są tak źli... będą mieli litość nad tobą...
— Oni nie są źli, nie, to prawda!... ale są uczciwi!... I chcą mieć w swoich szeregach tylko ludzi zacnych, na których nie można nic powiedzieć... ludzi z przeszłością nie skalaną!... Mnie zbrodniarzowi, zwalanemu więzieniem, nie przystoi ganić ich i będąc na ich miejscu, czuję dobrze, zrobiłbym tak jak oni...
— Piotrze słuchaj mnie...
— Słucham pani, tak jakby dobry Bóg mówił sam do mnie, przez usta jednego ze swoich aniołów...
— Masz zaufanie do mnie?...
Podmajstrzy odpowiedział spojrzeniem, które było wymowniejsze niż wszystko, coby mógł odpowiedzieć.
Lucyna mówiła dalej.
— Otwórz więc przedemną serce twoje!... powiedz mi ile jest prawdy w sformułowanem przeciw tobie oskarżeniu...
Piotr zaczął drżeć na całem ciele, i odpowiedział głosem tak słabym, że młoda panienka zaledwie usłyszała jego słowa:
— Wszystko jest prawdą...
— Tak, więc byłeś skazany?...
— Dwa razy...
— I popełniłeś... popełniłeś!?...
Panna Verdier nie mogła dokończyć zdania. Usta odmówiły jej posłuszeństwa w wymówieniu strasznego słowa, które pytanie to kończyć miało.
— Spełniłem morderstwo — szeptał podmajstrzy.
Lucyna zadrżała.
— A jednakże — mówił dalej Piotr z większą już mocą i ożywieniem Bóg mi świadkiem, byłem prawie niewinny tego występku tak ciężko odpokutowanego!...
— Po to właśnie tu przyszłam! — zawołała Lucyna — i to właśnie chcę wiedzieć... Oświeć mnie należycie... co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie... Przedstaw przed moje oczy całą prawdę... a ja ci uwierzę... i, jeżeli jesteś niewinny, ja cię rozgrzeszę w mojej duszy, chociaż sędziowie cię skazali...
— Pytasz mnie droga pani o bardzo smutną historyę. Aby ci odpowiedzieć, muszę obudzić w sobie straszne wspomnienia, a mimo to będę ci posłuszny z radością, bo to będzie dla mnie wielka pociecha, jedyna, w mojej ostatniej godzinie, która już jest bliską; wiedzieć że ty pani mnie uniewinniasz... że mną nie pogardzasz!...
Opowiadanie Piotra Landry trwało dłużej niż godzinę. Podczas tego czasu pan Verdier, zamknięty w swoim pokoju, oddawał się ponurym i strasznym myślom, z których kilka przedstawiliśmy naszym czytelnikom.
Skoro podmajstrzy skończył, Lucyna zapytała go:
— I mój ojciec wiedział o tem wszystkiem?...
— Tak, pani, on także wysłuchał mojej spowiedzi...
— Mój ojciec jest surowy sędzia, i ma prawo być takim, a jednak widzisz sam, że cię nie znalazł niegodnym swojego szacunku...
— To prawda.. ale pani, panno Lucyno?... pani?... — jąkał Piotr Landry, z głęboką bojaźnią w spojrzeniu i w głosie.
— To co usłyszałam nie zmniejszyło mojej przychylności dla ciebie!... — odpowiedziała młoda dziewczyna — przyznają to z duszy i serca mego, byłeś więcej nieszczęśliwy niż winny, a wreszcie pokuta zmazała winę!... Mam jeszcze nadzieję, spodziewam się więcej niż kiedykolwiek, że oszczędzę ci boleści rozłączenia, któreby mi było równie bolesne jak tobie... Chodź zemną razem do pana de Villers... on ma dla ciebie, jestem tego pewna, żywe współczucie. On i ja znajdziemy sposób, wywiedzenia z błędu co do ciebie, wszystkich robotników, i skłonienia ich do zmiany postanowienia, jakie powziąść mogli opierając się na tych pozorach.
Piotr Landry chciał tylko jedynie tego, aby mu ktokolwiek dodał odwagi i obudził w nim choćby słabą nadzieję, której tak wielkie skarby, Lucyna przed oczyma jego roztoczyła... Poszedł za nią do biura, i pan de Villers zmusił się do zapomnienia na chwilę o swoich własnych kłopotach i swoich własnych niepokojach, aby się tylko zająć wyłącznie protegowanym Lucyny.
Zdecydowano, że tego samego wieczora jeszcze, trochę wcześniej, przed ukończeniem robót w zakładzie, Andrzej zbierze wszystkich robotników, opowie im bolesną historyę dwóch błędów i dwóch skazań Piotra Landry, i będzie ich prosił, w imieniu panny Verdier, aby podali ręce starcowi i aby się nie okazywali surowszemi niż sprawiedliwość sama, której wyrokom stało się już zadość...
— Zrób pan to panie Andrzeju! — zawołała młoda dziewczyna — i zaiste niepodobna aby adwokat takiej sprawy, nie odniósł zupełnego zwycięztwa!...
Podmajstrzy, ożywiony taką nadzieją, która teraz już pewniejszą dla niego się stawała, wyraził swoją wdzięczność protektorom, słowami tamowanemi przez łzy, i ucałowaniem rąk Andrzeja i Lucyny.
Wtem młoda panienka, której wzrok był zwrócony na jedno z okien, wykrzyknęła z przerażeniem:
— Ojciec mój idzie!... schodzi ze schodów!... przechodzi przez dziedziniec... wchodzi do pawilonu!... Ale jakiż blady!... zdaje się zagniewany!... O Boże!... czyżby już co wiedział?... Oh! mój Boże, mój Boże... boję się...
— Pani się niema czego obawiać, panno Lucyno — szeptał Andrzej, który zbladł nagle. — Pani nie popełniła przecież nic złego!... Pani nikt nie będzie mógł zrobić zarzutu, żeś jak ja, zlekceważeniem traktowała, włożoną na ciebie ciężką odpowiedzialność... Jeżeli ojciec pani jest o wszystkiem powiadomiony, zanadto jest sprawiedliwy aby za występek miał poczytywać pobłażliwość twoją pani, zapewne że za bardzo wielką, jakąś mi pani raczyła okazać...
Lucyna nie miała czasu odpowiedzieć. Pan Verdier wszedł do pawilonu.
Po zejściu ze schodów, z jego mieszkania prowadzących na podwórze, z całą szybkością jakiej dodaje wściekłość posunięta do najwyższego stopnia, zebrał jednakże na raz tyle siły woli i energii aby się uspokoić w jednej chwili.
— Człowiek w gniewie podobnym jest do człowieka pijanego! — powiedział sobie — nie jest panem siebie, ani drugich!... Spokoju... zimnej krwi... Wszakże niepotrzeba się unosić aby takiego nędznika zetrzeć i napiętnować!...
Tak pomyślawszy, zwolnił kroku przechodząc przez dziedziniec, ale jego chód nierówny, wyraz twarzy gniewny, oczy błyszczące zdradzały straszną burzę, jaka huczała w jego duszy.
Wszedł do biura nie wymówiwszy ani słowa. Wzrok jego badawczy przenosił się kolejno, na Andrzeja i Lucynę, potem zatrzymał się na podmajstrzym.
— Wyjdź ztąd!... — zawołał głosem z wściekłości zmienionym, wskazując drzwi Piotrowi.
— Proszę pana — jąkał Piotr Landry.
Pan Verdier powtórnie wskazał ręką drzwi, ruchem stanowczego rozkazu, i raz jeszcze rzekł:
— Wyjdź!...
Starzec usłuchał schylając głowę, i myślał sobie:
— I ja się tak jak Lucyna boję... co się to dziać będzie?... Oh! ja ztąd daleko nie odejdę.
Pan Verdier zamknął drzwi za podmajstrzym i stanął w pośrodku pokoju nieruchomy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach... Z pod na wpół przymkniętych powiek wydzierał się jakiś blask dziki; oddech jego był przyspieszony i świszczący, nozdrza rozdęte, wargi nerwowo drżały.
Lucyna podeszła dwa kroki ku niemu i wyszeptała:
— Mój ojcze...
— Cicho!... — krzyknął pan Verdier, zbliżając się do biurka i padając w fotel, który zwykle zajmował kassyer. — Pokaż mi pan swoje książki, panie de Villers — rzekł po chwili.
— Oto są, panie...
— Ile powinieneś był mieć w kassie wczoraj wieczór?
— Siedemdziesiąt tysięcy franków, panie...
— Ileś miał do zapłacenia?...
— Sześćdziesiąt trzy tysiące...
— Czyś pan zapłacił?...
— Tak, panie...
— Gdzie są kwity?...
— Oto są.
— Powinno być w kasie siedm tysięcy franków... Potrzebuję tych siedmiu tysięcy franków... daj mi je pan...
Aż do tej chwili, Lucyna i Andrzej mogli zachować słaby promyk nadziei, że pan Verdier nie wie jeszcze o katastrofie nocy ubiegłej. Ostatnie zdanie które wyrzekł, zniszczyło tę iluzyę i zadało straszny cios młodej dziewczynie, która liczyła bardzo, jak już wiemy, że sposobem w jaki przedstawić mu sama chciała tę straszną klęskę, wpłynąć by mogła na jego usposobienie i do pobłażliwości go skłonić.
Nie czekając dłużej i nie starając się odkryć myślą przez kogo ta fatalna tajemnica została zdradzoną, Lucyna przybliżyła się aż do biurka, i starała się ująć jedną z rąk pana Verdier:
Odepchnął ją opryskliwie.
— Ojcze — wyszeptała — nie bądź surowym dla mnie, mój ojcze, błagam cię... Wyraz twej twarzy mniej przestrasza... odpychasz mnie od siebie jak obcą... jak nieprzyjaciółkę... miej litość nad nami... wszystko ci wyznam.
Na ustach pana Verdier ukazał się straszny uśmiech ironii i wzgardy.
— Powiecie mi — rzekł — ze zostałem okradziony tej nocy?... już o tem wiem, i znajduję, że zapóźno, mi o tem wy powiadacie!...
Lucyna chciała mówić.
— Cicho bądź!... — rozkazał pan Verdier nie do ciebie zwracam się w tej chwili!... Jak przyjdzie na ciebie kolej, wtedy będzie czas abyś mi odpowiadała...
Obrócił się do Andrzeja de Villers i pytał:
— Czy kassyer panie de Villers, jest zdaniem pańskim naturalnym stróżem sum powierzonym jego uczciwości?
— Jest, panie...
— Czy jest odpowiedzialnym za te sumy?
— To nie ulega żadnej wątpliwości...
— Czy jest obowiązany, pod utratą honoru, czuwać dzień i noc nad pieniędzmi, które się znajdują w jego ręku?...
— Jest obowiązany...
— Pańska kassa zawierała wczoraj wieczór, siedemdziesiąt tysięcy frantów. Gdzieś pan był tej nocy, panie de Villers, podczas kiedy złodzieje zabierali tę wielką sumę?...


XXIII.
Obwinienie.

Andrzej spuścił głowę na piersi i milczał.
— Gdzieś pan był? — powtarzał pan Verdier głosem silnym i groźnym.
— Miej pan litość — jąkał młody człowiek — nie potępiaj mnie!... Uchybiłem najświętszym obowiązkom, wiem o tem, ale wyrzuty na jakie zasługuję, i których możesz kazać mi wysłuchać, są niczem w obec tych, jakie mi czyni moje własne sumienie!...
— A zatem, nie byłeś pan wcale w swoim pokoju?
— Nie, panie...
— O jakiej godzinie wyszedłeś pan?
— O dziewiątej wieczorem...
— O której pan wróciłeś?
— Nadedniem...
— Gdzie przepędziłeś pan noc?
— W restauracyi „Braci Provençaux“...
Pan Verdier uderzył silnie pięścią w biurko.
— Na jakiejś orgii! — wykrzyknął z gorzką ironią — na jakiejś uczcie szalonej, której koszta, pozwoliła panu opłacić wysoka pensya jaką odemnie pobierasz!...
Andrzej zarumienił się silnie.
— Nie, panie — odpowiedział żywo — wina moja jest sama przez się tak wielka niestety, że powiększać jej niepotrzeba!... Przyjąłem zaproszenie ludzi poważnych, ludzi honorowych, którzy panu zaświadczą jeżeli sobie pan życzy...
Pan Verdier wzruszył głową i szeptał sam do siebie, głosem zbyt cichym, aby mógł być słyszanym przez Andrzeja i Lucynę:
— To nie wobec mnie zaświadczenie podobne może ci się na co przydać, nędzniku! — Potem kończył, ale głośniej. — Przed wyjściem, czy pan starannie zamknął kassę?
— Tak, panie, zamknąłem kassę na wszystkie zamki!...
— A drzwi od pawilonu?...
— Także zamknąłem.
— Jesteś pan tego pewny?
— Jak mojego życia.
Pan Verdier podniósł się, otworzył drzwi biura i obejrzał zamek, z jaknajwiększą starannością.
— Nienaruszone!... — rzekł. — Daj mi pan klucz od kassy...
Andrzej podał mu go w milczeniu.
Achiles Verdier, obrócił na zawiasach ciężkie drzwi z mosiądzu i stali, i rzucił okiem wewnątrz kasy ogniotrwałej, lecz w jednej chwili cofnął się, wydając głuchy krzyk, po którym nastąpiło energiczne przekleństwo.
— Portfel!... — wykrzyknął z przerażeniem i wściekłością — portfel znikł!... więc niedosyć im było zabrać bilety bankowe!... wzięli jeszcze papiery, które nie tylko dla mnie jedynie miały wartość!...
Obrócił się do Andrzeja, który patrzył na niego, blady, ledwo na nogach utrzymać się mogący i zawołał
— Co oni z tem zrobili, panie?... odpowiadaj natychmiast!... co oni z tem zrobili?...
— O co mi się pan pytasz?... — jąkał młody człowiek przestraszony — i jakżebym mógł panu odpowiedzieć na to pytanie?
I tym razem jeszcze, pan Verdier odzyskał zimną krew nadzwyczaj prędko.
— To prawda! — rzekł tonem pełnym ironii... — to prawda!... pan nie wiesz!... pan nie możesz wiedzieć!...
Chwila milczenia nastąpiła po tych słowach.
Lucynie zdawało się, że jej nagle zabrakło powietrza w uciśnionej piersi, i że podłoga chwieje się i usuwa z pod jej nóg. Andrzej przecierał oczy jakby chciał obudzić się ze strasznego snu, jakby chciał usunąć od siebie zmorę, która dusiła...
Pan Verdier mowił dalej:
— Ta kassa ogniotrwała nie była wcale rozbijana, patrz pan, również nietknięte drzwi wejściowe do biura.
Andrzej zaledwie mógł jeszcze wymawiać wyrazy bez związku. Zrobił znak potwierdzający.
— Czyś pan zgubił gdzie swoje klucze ostatniej nocy, i nie mógł ich znaleść przez mniej lub więcej długi czas? — pytał pan Verdier.
Nie panie...
— Możeś je komu powierzył na chwilę?...
— Także nie...
— Może je panu kto ukradł?
— Również nie...
— Znajdujemy się wobec faktu materyalnie nie zaprzeczonego... Złoczyńcy weszli do biura bez włamania... Otworzyli i ograbili kasę bez włamania... Jakimże sposo bem mogli zrobić coś podobnego?...
— Za pomocą fałszywych kluczy, zapewne... — wyszeptał młody człowiek.
— Fałszywych kluczy!.. — powtórzył pan Verdier — tak się panu sądzić podoba!?... Dobrze niech tak przystaję!... Ale dla zrobienia fałszywych kluczy, najzręczniejsi złodzieje muszą mieć tych kluczy odciski!... Otóż pokój ten jest pana stanowiskiem... nigdy go nie opuszczasz... nie zostawiasz go nigdy otwartym jeśli wychodzisz!... A zatem odciski kluczy były wzięte przy panu... Czyś pan widział aby się kto zbliżał do kasy?... kogo pan oskarżasz?... kogo podejrzewasz?...
— Nikogo...
— Co! nic się nie zdarzyło nadzwyczajnego, nic podejrzanego, nic nie zwróciło pańskiej uwagi podczas ostatnich dni?... podczas tych kilku dni, które poprzedzają kradzież?...
— Nic...
— To w istocie dziwny wypadek, nie dający się zrozumieć!... niepojęty!... jakże go pan tłomaczysz?...
— Ja go wcale sobie wytłomaczyć nie umiem!...
— Ostrożnie panie de Villers! Tego wyjaśnienia którego odmawiasz, ja mam prawo wymagać od pana i wymagam!...
— Panie!... cóż ja powiedzieć mogę w obec faktu niemożliwego, który się stał jednak! Tracę zmysły, rozum mój waha się, a wśród ciemności jakie mnie otaczają, pytam sam siebie czym jeszcze nie zwarjował!...
— Kiedy tak to ja... — krzyknął pan Verdier piorunującym głosem — ja widzę jasno w tych ciemnościach... Sądzisz pan zapewne iż jestem ślepy!... Ale nie!... Nie!... Ja widzę jasno w tych niby to ciemnościach nie zgłębionych!... Ani jedno z pańskich niezręcznych wykrętów nie jest w stanie wyprowadzić mnie w pole!... ani jedno z pańskich kłamstw nie wprowadza mnie w wątpliwość!...
Andrzej, utkwił wzrok w mówiącego... we wzroku tym malowało się osłupienie najgłębsze... Nie rozumiał jeszcze...
— Moje kłamstwa... — powtarzał — pan mówiłeś, że ja kłamię...
— Wiem wszystko... — krzyczał właściciel zakładu, widzę wszystko, tak jakbym ukryty tu, był świadkiem czynu nocnego złoczyńcy!... Pan byłeś nieobecny?... To wszystko być może... Dla czego nie!... Takim alibi nie trzeba pogardzać!... Jeżeli pańskie ręce nie zbliżyły się do kasy ogniotrwałej, to jednak klucze pańskie służyły do spełnienia zbrodni!... Pan nie jesteś sprawcą kradzieży, ale jesteś jej wspólnikiem!...
Andrzej de Villers cofnął się krok w tył. Twarz jego wyrażała przerażenie i rozpacz nieskończoną. Skurczone palce jego prawej ręki szarpały koszulę, paznogcie krwawiły piersi, i szeptał głosem stłumionym, który wydawał się chrapaniem konającego:
— Boże mój i panie... więc mnie obwiniają!...
— Mój ojcze... mój ojcze... — jąkała Lucyna — to co powiedziałeś jest straszne... mój ojcze to nie podobne, ty tak nie myślisz!...
Pan Verdier, gestem rozkazującym, nakazał młodej dziewczynie po raz drugi milczenie i dodał zwracając do Andrzeja.
— Pan mówisz, że ja pana obwiniam!?... Nie panie... oczywistość mówi za mnie!... ona pana obwinia, ona pana potępia!...
— Zabij mnie pan!... — krzyknął młody człowiek, załamując ręce — zabij mnie pan... ale nie znieważaj mnie w ten sposób!...
— Nie, panie — powtarzał pan Verdier — ja pana nie zabiję!... Nikt nie ma prawa wymierzać sobie sprawiedliwości, a wreszcie pańska śmierć byłaby bezużyteczną dla mnie... Jestem spokojny, widzisz pan sam, zupełnie spokojny... Boję się skandalu, lubię spokój, i pozostawiam ludziom, w których, ręku złożona jest sprawiedliwość troskę o pomstę społeczeństwa za zbrodnię wśród niego spełnioną!... Od pana jednak zależy jeszcze wyjście z tego złego położenia! Jesteś odkryty!... Jeżeli zechcę... będziesz zgubiony! — Kradzież w nocy, przez oficyalistę płatnego, spełniona w domu zamieszkałym!... — wszystko jakby umyślnie dla prokuratora... Pańska sprawa jasną jest jak dzień: ciężkie roboty cię czekają... Lepiej więc oddaj mi siedemdziesiąt tysięcy franków i portfel, a ja panu przysięgam, że nie wniosę skargi przeciw panu... przysięgam panu, że ci zostawię swobodę pójścia gdzie zechcesz... swobodę ćwiczenia się dalej w wybranym przez siebie fachu... Zastanów się pan, namyśl się dobrze zanim dasz odpowiedź, stosowną do tego co panu w tej chwili mówię nie powtórzę więcej, a za chwilę już będzie za późno...
— Czy mam panu jeszcze raz powtórzyć!?... — jąkał pan de Villers — że popełniłem błąd... wielki błąd... że mój wstyd i żal mój są niezmierzone... ale...
— Nie żądam od pana spowiedzi — przerwał gwałtownie właściciel zakładu — wymagam zwrotu pieniędzy!..
Andrzej się wyprostował.
— Ach! — krzyknął — tego już za wiele!... Gdybym się upakarzał dłużej, mogłoby się wydawać, że jestem istotnie winny!... Na pana gniew, na wyrzuty zasłużyłem... ale nie na obelgi!... Jestem człowiekiem uczciwym!... Nic z mojej przeszłości nie nadaje panu prawa piętnować mnie niegodnemi podejrzeniami!... Zabraniam panu nazywać mnie złodziejem! Słyszysz pan!?... zabraniam panu tego!...
— Dosyć frazesów — odpowiedział zimno Achiles Verdier. — Oddajesz pan papiery i pieniądze, tak czy nie?
— Panie!...
— Nie oddajesz pan!... Dobrze!... Wiem co mi pozostaje do zrobienia... Za dziesięć minut skarga moja odejdzie ztąd do prokuratora cesarskiego, a potem już rzecz będzie do załatwienia pomiędzy sprawiedliwością a panem...
Achiles Verdier podniósł się i postąpił ku drzwiom, które otworzył na rozcież.
— A teraz — dodał — ponieważ nie chcę mieć złodzieja w swoim domu, ani na jedną chwilę dłużej, wypędzam pana... Idź pan, i jeżeli możesz ukryj się, to mnie mało obchodzi... Agenci policyi będą umieli odnaleźć pana w pośród ciemności, wśród których będziesz usiłował zniknąć!...
Andrzej chciał odpowiedzieć... Próbował napróżno. Język jego jakby sparaliżowany, usta suche i spalone gardło zacieśnione, nie mogły wymówić ani jednego słowa, nie mogły nawet wydać dźwięku, któryby był podobny do głosu ludzkiego.
Przez dwudziestą część sekundy, chciał rzucić się na pana Verdier, uderzyć go w twarz, znieważyć go, i zmusić tem do obmycia swojej obelgi we krwi.
Byłby to zrobił z pewnością, ale oczy jego padły w tej chwili na Lucynę, która oniemiała i bezprzytomna stała opodal...
— Nie... — pomyślał sobie — nie zabiję jej ojca... ja to sam powinienem umrzeć!...
Potem, ponieważ czuł, że w głowie mu się mięsza; wybiegł z pawilonu kryjąc twarz w dłoniach.
Pan Verdier zamknął drzwi za nim i znalazł się sam na sam z Lucyną.
Podwórze zdawało się być pustem. Andrzej, doprowadzony do szaleństwa, zrozpaczony, przekonany że życie jest już dlań niemożliwem, chciał skończyć z nim nie tracąc ani minuty czasu.
Wypadłszy z pawilonu począł biedz pędem ku bramie wychodzącej na port, ale zaledwie zrobił kilka kroków, jakaś silna ręka chwyciła go za ramię, i głos jakiś błagalny odezwał się:
— Panie Andrzeju, błagam pana, wstrzymaj się i wysłuchaj mnie!...
Młody człowiek nie byłby zapewne nawet słyszał i niebyłby w stanie zrozumieć tej prośby, ale ręka była silna, musiał więc zatrzymać się.
Odwrócił się gwałtownie, i spostrzegł tuż przy sobie bladą i wyrazistą twarz Piotra Landry.
Podmajstrzy zdawał się być jeszcze silniej wzruszonym, niż wtedy gdy jego własny los był zakwestyonowany.
— Po co mnie zatrzymujesz? — spytał kassyer, odzyskując w tej chwili mowę, która przed chwilą, odmawiała mu posłuszeństwa.
Zamiast odpowiedzi na to pytanie, Piotr zapytał.
— Dokąd pan idziesz, panie Andrzeju?...
— Co cię to obchodzi!...
— O! panie Andrzeju, czy pan może tak mówić do mnie!... Byłeś pan tak dobry zawsze, że ja kocham pana z całych sił, i wszystko co pana dotyczy mnie obchodzi... Powiedz mi więc, dokąd idziesz... powiedz, błagam cię na wszystko!...
— Czyż ja wiem sam, mój Piotrze!... Wychodzę... chcę odetchnąć świeżem powietrzem nad rzeką...
— To znaczy, że pan idziesz rzucić się w Sekwanę głową naprzód, z myślą utopienia się... Widzę to na pańskiej twarzy tak wyraźnie wypisane jakby na kartce białego papieru...
— A gdyby tak było?...
— Co tu gadać!... Tak jest...
— A więc tak jest!... przyznaję... chcę umrzeć...
— Umrzeć!... tak młody!... Dla czego?...
Andrzej — wybuchnął strasznym nerwowym śmiechem. Śmiech taki bywa często przedwstępem waryacyi.
— Ty nie wiesz co się tam stało... — wyszeptał potem, wskazując ręką na pawilon.
— Wiem wszystko.
— Jakto?...
— Byłem pod oknem... słuchałem...
A zatem słyszałeś jak ten człowiek oskarżał mnie!?... słyszałeś jak mnie nazwał złodziejem?...
— Słyszałem!...
— Słyszałeś... i jeszcze pytasz mi się dla czego chcę umrzeć?...
— Tak, pytam się!... Widzi pan, panie Andrzeju, na tej ziemi jest tylko jedno złe nie do naprawienia: śmierć!... Jesteś pan przecież niewinny! Wiem to dobrze, i Bóg to wie!... Samobójstwo zaś byłoby dowodem przeciw panu... Powiedzianoby sobie z pewnością: „Był winien bo się zabił!...” i mianoby prawie racyę... Trzeba żyć aby się bronić, aby się oczyścić...
— Bronić się!... usprawiedliwić!... czy to podobna?...
— Trudno dziś, bo są przeciw panu pozory... ale jutro będzie może łatwo... Bóg jest sprawiedliwy... Opatrzność czuwa... a źli nie zawsze mają racyę...
— Chciałbym ci wierzyć, Piotrze, bo twoje słowa są pocieszające... ale, ponieważ wiesz wszystko, powinieneś wiedzieć, że ja czekać do jutra nie mogę...
— Cóż panu przeszkadza?...
— W tej chwili, pan Verdier przygotowuje skargę przeciw mnie... Skargę tę wyśle on zaraz do prokuratora cesarskiego!...
— Więc cóż!?...
— Wszyscy agenci policyi będą mnie poszukiwali... Zrobią na mnie obławę jak na dzikie zwierzę!... będę schwytany... zamknięty w więzieniu!... A!... wolę sto razy zabić się w tej chwili, niż znieść taki wstyd!... Na samą myśl takiego zrównania się ze złodziejami i rozbójnikami, moja dusza się wzdryga, i wszystka krew ścina mi się żyłach.
— Uspokój się, panie Andrzeju — zawołał podmajstrzy — nic podobnego panu się nie zdarzy, daję panu słowo honoru uczciwego człowieka, a pan wie dobrze że jestem człowiek uczciwy... skarga pana Verdier nie dojdzie rąk prokuratora cesarskiego...
— Któż temu przeszkodzi?...
— Ja!...
Andrzej patrzył na Piotra z głębokiem podziwieniem.
— Czyś się zastanowił nad tem co mówisz, Piotrze — spytał.
— Kochany panie Andrzeju — mówił dalej stary robotnik tonem czułego wyrzutu — oto pytanie, które w twoich ustach i w takiej chwili, robi mi bardzo wielką przykrość!...
— O! bądź pewnym Piotrze, że nie wątpię o tobie, ale to coś mi powiedział, wydaje mi się tak dziwnem!...
— Tak, tak, to prawda!... to jest dziwne, przyznaję... ale to czysta prawda, zaręczam panu...
— Jakież wszechwładne środki posiadasz po temu, aby zmienić postanowienie pana Verdier?...
— Nie pytaj się pan mnie o to, panie Andrzeju, niemógłbym odpowiedzieć panu, bo tajemnica ta nie jest wyłącznie moją... To tylko pewna, powtarzam panu i przysięgam, że skarga nie pójdzie!... Nie masz się jak na teraz czego obawiać... masz pan czas do działania, a może niewinność pana prędzej wyjdzie na jaw niż się tego spodziewasz...
Piotr Landry wymówił te ostatnie słowa tonem tajemniczym.
— Czego się spodziewasz — spytał żywo Andrzej. — Czy może odgadujesz, kto jest istotnym sprawcą tej zbrodni, która mnie gubi i zabija?...
— Może ja i mam coś w myśli, ale to coś musi jeszcze zostać tam gdzie jest — aż się wyklaruje!... Byłoby mi wprawdzie bardzo trudno powiedzieć sędziom na czem opieram moje podejrzenia, ale... temu się oprzeć nie mogę!... Wierzę, że tak jest choć nie wiem dla czego... Widziałeś pan nieraz, podczas burzy... wtedy właśnie, kiedy niebo jest najbardziej zachmurzone, najprędzej się można spodziewać szybkiego rozpogodzenia...
— Ale cóż się ze mną stanie!... Właściciel tego domu sromotnie mnie wypędził, jak nędznika, jak złoczyńcę... Nie mogę ani godziny dłużej pozostać tu!... Gdzież mam się skryć aby mnie nie znaleziono, jeżeli wbrew twoim nadziejom skarga pójdzie i szukać mnie zechcą?...
Podmajstrzy namyślał się przez sekundę, potem odpowiedział:
— Mogę panu dać pewne schronienie... kryjówkę w której nikt nie przyjdzie pana szukać, gdyby nawet wszystkie na świecie policye goniły za twoim śladem... Przyjmujesz pan!?...
— Przyjmuję, przyjmuję!... — zawołał de Villers — gdzież jest ta kryjówka!?...
— Nie będziesz pan potrzebował iść daleko jej szukać... Jest nią poprostu nędzna chatka z drzewa, która mi służy za budę...
— Jakto!... tu, w środku zakładu — powiedział Andrzej — prawie pod samem okiem człowieka, który mnie wypędza i oskarża!... I ty przypuszczasz?...
— Ależ na Boga!... właśnie dla tego miejsce to jest tak pewne!... komużby u diabła mogło przyjść na myśl, że tam schowany pan jesteś?... Przyniosę panu dziś wieczór kolacyą, i opowiem ci co się dziać będzie dalej... Tak najlepiej...
— Czy nie zapominasz Piotrze, że ty sam, może będziesz zmuszony opuścić ten dom?...
— W tej chwili niema żadnego niebezpieczeństwa...
Pan Verdier dziś wcale co innego ma w głowie, jak słuchać niepoczciwych skarg robotników przeciw mnie... Oni sami, widząc jego twarz tak groźnie chmurną nie będą go zaczepiali, za to panu ręczę... Później być może... nie odpowiadam za nic.. Ale jutro będzie dzień... a pan zna tak dobrze, jak i ja stare przysłowie: „Na każdy dzień jego własna nędza wystarcza!“ Wierz mi pan, panie Andrzeju, przyjmij moją ofiarę...
— Przyjmuję... — odpowiedział młody człowiek.
— Chwała Bogu!... Chodźmyż zaraz... ot tędy, droga w cieniu ukryta, suńmy!... Nikt nas nie będzie widział...


XXIV.
Ojciec i córka.

Piotr Landry odprowadził Andrzeja do chatki, w której przyszła mu myśl go ukryć, potem wrócił jaknajśpieszniej na swoje stanowisko pod oknem pawilonu.
Nieobecność podmajstrzego i rozmowa jego z młodym człowiekiem trwały zaledwie kilka minut, a z miejsca gdzie się ulokował, mógł, jeżeli już nie widzieć to, przynajmniej słyszeć wszystko co się działo w pawilonie.
Po gwałtownem zamknięciu drzwi za Andrzejem, właściciel zakładu, nie zauważywszy nawet obecności Lucyny, powrócił do biurka i usiadł przy niem.
Straszne postanowienie czytać można było na jego pomarszczonem czole i w zblakłych źrenicach jego błyszczących oczów. Pozornie był zupełnie spokojnym, ale pod tym kłamanym spokojem, cokolwiek tylko przenikliwsze oko dojrzeć mogło łatwo burzę strasznego gniewu.
Wziął duży arkusz papieru, umoczył pióro w atramencie, i po napisaniu daty na czele stronnicy, nakreślił nieco niżej te trzy wyrazy:

Panie Prokuratorze cesarski...“

Ale ręka mu drżała tak silnie, że jego pismo, zwykle regularne i śmiałe, było zupełnie nieczytelne.
Zgniótł arkusz, rzucił go daleko od siebie i wziął drugi, potem trzeci, nie mogąc osiągnąć pomyślniejszych rezultatów swoich wysiłków.
— Do stu piorunów!... — krzyknął z wściekłością. — Czy jestem słaby jak dziecko i zdenerwowany jak kobieta?... czy już nie zdołam zapanować nad sobą na tyle, abym mógł oskarżyć tego nędznika, którego sprawiedliwość zmusi przecież do oddania mi skradzionych pieniędzy?...
Ścisnął sobie głowę oburącz i powtarzał:
— Pieniądze ukradzione!... siedmdziesiąt tysięcy franków!... cały majątek!... Ile to pracy, ile zabiegliwości, ile potu potrzeba aby zarobić siedmdziesiąt tysięcy franków?... I potem jak już nareszcie, są tu, w kasie żelaznej, pod strażą mocnego zamku, taki niegodziwiec, któremu po waryacku dałeś twoje zaufanie, posiłkuje się tym kluczem, który ma od ciebie, aby otworzyć twoją kassę, aby ukraść w jednej sekundzie pieniądze tak długo gromadzone!... Na szczęście jest prawo!... Sprawiedliwość jest, policya czuwa!... ale trzeba pisać.. trzeba się spieszyć!...
Pan Verdier zaczął znowu posuwać piórem po papierze, i tym razem doszedł do tego, że jeżeli nie pisał pięknie i równo, to przynajmniej udawało mu się pisać czytelnie... Napisał prędko pierwsze wiersze skargi, potem zawahał się i nie mogąc pisać dalej, zatrzymał się...
Ręka była posłuszna, ale nieład i wzruszenie jakie nim miotały, nie pozwoliły mu sformułować jasno swej myśli; zdania masami całemi cisnęły mu się do myśli i pod pióro, wszystkie na raz, w nieopisanym nieładzie; krótko mówiąc, czuł się chwilowo niezdolnym do określenia i opisania logicznie czynu, który chciał przedstawić przed oczy stróża prawa. Rozwścieklony a upokorzony tą nową przeszkodą, która opóźniła wykonanie jego woli, pan Verdier zrozumiał nareszcie, że jedynym środkiem odniesienia zwycięztwa nad sobą było, zebrać myśli przez kilka chwil, i w ten sposób uspokoić się na tyle przynajmniej, aby opanować gorączkę szaloną, która go pożerała.
W wykonaniu tego postanowienia, oparł łokieć prawej ręki na biurku, na dłoni złożył czoło, zamknął oczy, lewą zaś rękę opuścił wzdłuż poręczy fotelu, na którym siedział.
Wtem stało się coś nieprzewidzianego, co wstrząsnęło naraz całem jego ciałem. Zimne jakieś wargi dotknęły jego palców. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył Lucynę klęczącą, albo raczej leżącą u nóg jego, i usiłującą pocałować go w rękę.
— Czego chcesz odemnie?... — spytał jej tonem surowym.
— Chcę litości, ojcze — jąkała młoda dziewczyna wśród łez — chcę litości, albo raczej sprawiedliwości...
Pan Verdier utkwił w Lucynie wzrok lodowaty i groźny, wykrzykując:
— Córka niewdzięczna i wyrodna, która zdradza własnego ojca i staje się wspólniczką jego nieprzyjaciół, nie zasługuje na żadną litość, i nie otrzyma jej!... Mówiłaś o sprawiedliwości!... dla kogóż jej żądasz!?
— Dla nieszczęśliwego, którego wypędziłeś z tego domu...
Achiles Verdier podniósł się.
— Czy o Andrzeju de Villers śmiesz do mnie mówić?... — spytał głosem z gniewu stłumionym.
— Na wszystko będę śmiałą, mój ojcze... zniosę nawet twój gniew, jeżeli tego będzie trzeba, aby ci przeszkodzić w spełnieniu bezwiednie, złego czynu... Straszne pozory obwiniają pana de Villers, to prawda... ale on jest niewinny...
— Milcz!...
— Nie, mój ojcze, nie umilknę!... Milczeć byłoby podłością!... więcej niż podłością... to byłoby zbrodnią!... Powinnam oświecić twoje sumienie... powinnam oszczędzić ci wyrzutów... Ręce tego młodego człowieka są czyste od wszelakiego błędu... jestem tak pewna jego uczciwości jak mojego szacunku dla ciebie!...
— A więc ja jestem potwarcą!?...
— Niech mnie Bóg uchowa od podobnej myśli!... Jesteś najlepszym i najsprawiedliwszym z ludzi, ale okropny zbieg okoliczności uwodzi cię... niepojęta fatalność oślepia cię...
Nieszczęśliwa!... — przerwał pan Verdier głosem piorunującym — ty oskarżasz ojca twojego o zaślepienie podczas gdy ty sama niewidzisz nic z pod gęstej zasłony, która ci oczy zakrywa!... Więc tak!... to co mi powiedziano... to w co wierzyć nie chciałem, więc to jest prawdą?!... Kochasz takiego nędznika, i ta bezwstydna miłość daje ci tyle zuchwałości i bezczelności, że go bronisz przeciw mnie!...
Purpurowa łuna okryła policzki młodej dziewczyny; spuściła oczy, i w wielkiem pomieszaniu ukryła twarz w dłoniach.
— Ah! — wykrzyknął Achiles Verdier z wyrazem ponurego zwycięztwa — zgadłem dobrze!... rumienisz się!... wstyd cię pali!...
Lucyna podniosła głowę.
— Rumienię się, ale nie ze wstydu!... — odpowiedziała, a obrażona duma zachwycającą ją czyniła. — Uczyniłeś serce moje takiem, że nic, czegobym się wstydzić potrzebowała, nie znajduje w niem miejsca!... Nie wiem czy miłością jest uczucie jakie mam dla pana de Villers, i przysięgam ci, że aż do tej chwili nie badałam się pod tym względem!... Człowiek ten wzbudzał we mnie uczucie głębokie, szacunek bez granic, jak wszystko co jest uczciwe i dobre... Dziś jest nieszczęśliwy... jest prześladowany... będę go może kochała, i nie zdaje mi się abym potrzebowała rumienić się za to...
Pan Verdier zaczął się śmiać ironicznie.
— W jakiej to melodramie, z pod rogatkowego teatru znalazłaś te szumne tyrady, któremi wielkie swe uczucia malujesz!? — spytał z gorzkiem szyderstwem.
— Uczucia te, mój ojcze, czerpałam we własnem sercu...
— Jak ci się podoba!... kochaj sobie tego rozbójnika!... Graj dalej swoją rolę!... ja odegram moją, posyłając twojego kochanka do lochu więziennego, potem na ławę przestępców, a ztamtąd pod karabinami na galery!...
Pan Verdier padł napowrót w fotel, który przed chwilą opuścił; podjął dumnie pióro, i tym razem było mu ono posłuszne, bo zaczął pisać z najwyższą łatwością i szybkością — Mój ojcze — krzyknęła Lucyna przerażona i zrozpaczona — mój ojcze co robisz!?...
— Przecież łatwo odgadnąć co robię!... opisuję prokuratorowi cesarskiemu, kradzież u mnie spełnioną i wskazuję mu złodzieja!...
— Ojcze, w imię nieba, nie rób tego!...
Pan Verdier odpowiedział wybuchem śmiechu, i jego pióro, dalekie od wstrzymania się, biegło tem prędzej po papierze...
— Ojcze — błagała Lucyna — daj się wzruszyć mojemi prośbami, mojemi łzami, moją rozpaczą...
— Za dziesięć minut list ten odejdzie do prokuratoryi...
— Przysięgam ci ojcze na pamięć mojej matki, że gubisz niewinnego!...
— Nic ci nie przeszkodzi bronić jego sprawy, powiem to jego sędziom...
— Wielki Boże!... jesteś więc niewzruszonym!...
— Jak prawo!... Jestem okradziony!... chcę sprawiedliwości!...
— Jednakże gdyby pieniądze były ci zwrócone?...
Ręka pana Verdier wstrzymała się, nie dokończywszy zaczętego wyrazu; oczy mu zabłysły i zwróciły się badawczo na młodą dziewczynę i z wyrazem dzikiej chciwości wykrzyknął:
— Gdyby pieniądze były mi oddane!... Czy mi je możesz oddać?... Wiesz gdzie są schowane?... Czy może przypadkiem jesteś paserką tego nędznika?...
Lucyna nie zrozumiała, czy też może nie chciała zrozumieć tego niegodnego zarzutu. — Ja nie wiem czy osobiście posiadam coś rzekła — ale ty ojcze jesteś bogaty — i zapewne przeznaczasz mi jakiś posag, który mi masz dać w dniu, w którym małżeństwo odłączy mnie od ciebie... A więc!... zrzekam się tego posagu... nie pójdę za mąż nigdy... będę pracowała w twoim domu tak jakbym potrzebowała zarobić na chleb... oszczędzę ci wydatku na trzymanie buchaltera... Zastąp sobie pieniądze skradzione temi, którebyś mnie miał dać, i nie oskarżaj pana de Villers...
Pan Verdier wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Żartujesz sobie pewno — a żarty tu wcale się niezgadzają z szacunkiem o jakim przed chwilą mówiłaś!... Odejdź... potrzebuję być sam... wszystkie twoje słowa, wszystkie prośby będą bezużyteczne... moje postanowienie jest niezmienne... nic go nie cofnie... przestań mnie nudzić, bo moja cierpliwość jest bliską wyczerpania i nie będę cię więcej słuchał...
Wymówiwszy to, pan Verdier odwrócił głowę i kończył list.
Okropna rozpacz ogarnęła Lucynę. Zrozumiała, ze niepodobna jej będzie znaleść jaką czułą strunę w kamiennem sercu jej ojca... Nie łudziła się w tym względzie wcale, a jednak zdecydowała się na jeszcze jeden ostatni wysiłek.
— Mój ojcze — jąkała padając na nowo na kolana przed nieczułym i bezlitosnym człowiekiem, którego ponura twarz wyrażała tylko pragnienie zemsty, nienawiść i gniew — nie skarżę się na swój los, ale od chwili jak żyję na świecie, wiesz sam, nie byłam nigdy bardzo szczęśliwa... Prawie wszystkie dzieci mają matki... ja nie znałam swojej... wzrosłam w sieroctwie, nie znając jej pieszczot tak słodkich... Twoje interesa, twoje prace, twoje podróże, oddalały cię też często odemnie a jeżeli znajdowałeś się tu, nie dawały ci czasu dowieść mi, że ta sierota jest czemś innem dla ciebie jak obca, jak obojętna...
Nie skarżyłam się nigdy... — mówiła dalej — nie buntowałam się nigdy przeciw samotności w jakiej upływało moje dzieciństwo... chowałam moje smutki w głębi duszy... okazywałam ci zawsze twarz uśmiechniętą, wtedy nawet kiedy serce moje było boleśnie zranione twoją oziębłością... Czułam dla ciebie i czuję zawsze przywiązanie córki, pełne głębokiego szacunku... zmuszałam się do tego żeby uwierzyć w twoją miłość ojcowską, pomimo pozorów obojętności, które mnie przygnębiały... Nakoniec przyjęłam z poddaniem życie takie, jakie chciałeś aby było dla mnie...
Dziś — dodała — po raz pierwszy zanoszę do ciebie prośbę i zanoszę ją na klęczkach!... błagam cię o dowód jedyny, tej miłości ojcowskiej, w którą wierzyć i o której wątpić też nie potrzebuję!... Poświęć dla mnie twe przekonania ten raz jeden!... zrzecz się zemsty, która ci się zdaje słuszną... daruj temu, którego masz za winnego, a przez resztę mojego życia będę cię czciła... kochała... i błogosławiła!...
Podczas kiedy młoda dziewczyna mówiła, pan Verdier nie przestawał pisać. Skoro skończyła, podniósł głowę i popatrzył na nią w sposób tak groźny, że biednej dziewczynie zdawało się że mdleje i że serce jej bić przestaje...
— Znasz mnie widać bardzo mało — powiedział głosem zimnym i przeszywającym jak ostrze noża — jakże można nie wiedzieć, że nie porzucam nigdy raz powziętego postanowienia!... Nie będę rozprawiał z tobą... jeżeli ci się podoba wątpić o mojem uczuciu ojcowskiem, to mnie mało obchodzi, bo ja nie wierzę też już w twoje dla mnie uczucie! Córka wyrodna, która w sercu swojem wyżej stawia bandytę niż ojca własnego, zasługuje tylko na wzgardę!... Ja chcę być sam, powtarzam ci, i po raz drugi rozkazuję ci wyjść...
— Ojcze, ojcze mój!... miej litość nademną... — jąkała Lucyna włócząc się u nóg pana Verdier.
— Czy mnie usłuchasz raz nareszcie!... — wykrzyknął ten człowiek. — Strzeż się!... gniew mnie unosi.... niedługo nie będę panem siebie! wyjdź!...
Młoda dziewczyna, złamana wzruszeniami strasznemi, które następowały po sobie tak gwałtownie, nie miała siły podnieść się.
Pan Verdier powiedział prawdę. Gniew nim miotał, gniew zwierzęcy. Twarz jego bronzowa stała się szkarłatną i dzikie błyski zajaśniały w oczach. Zerwał się z fotelu, chwycił Lucynę za ramię pociągnął ją z niesłychaną gwałtownością do drzwi, które otworzył i popchnął ją za próg krzycząc:
— Córko przeklęta, idź sobie!... wypędzam cię!...
Lucyna straciwszy przytomność jak błędna dwa razy zachwiała się na miejscu i już byłaby padła na ziemię gdyby nie Piotr Landry, który na szczęście podbiegł, przyjął ją bezprzytomną w swoje objęcia...
— Nieszczęśliwy!... — szeptał. — Byłby ją zabił!... Ah! jak to podle!... jak to niegodnie!... ale ja tu jestem... ja czuwam!... Strzeż ty się teraz panie Verdier, bo za chwilę będzie walka między nami dwoma!...
Młoda dziewczyna była bez ruchu jakby nieżywa...
Podmajstrzy niosąc ten lekki ciężar, udał się prędko do głównego gmachu, do mieszkania Lucyny...
Przeszedł schody, które prowadziły na pierwsze piętro i wszedł do pokoju Lucyny, przywołując ze wszystkich sił panią Blanchet.
Wdowa, po poruczniku straży ogniowej przybiegła.
Prawdopodobne skutki jej niecnej denuncyacyi niepokoiły ją wielce. Na widok młodej dziewczyny zemdlonej, zaczęła krzyczeć rozpaczliwie i zarzuciła pytaniami Piotra Landry.
— Nie mnie się pani pytaj — odpowiedział opryskliwie podmajstrzy. — Pytaj się, pani pana swego, pana Verdier... on pani odpowie, jeżeli będzie chciał...
I nie dodawszy ani jednego słowa pomimo nalegań wdowy, wybiegł z pawilonu.


XXV.
Dwaj ojcowie.

Achiles Verdier, pozostawszy sam, przeszedł z najgwałtowniejszego gniewu w zupełny spokój.
Wrócił aby zająć swoje miejsce przy biurku, dokończył prędko list zaczęty i po odczytaniu go z uwagą, uśmiechał się złośliwie, zadowolony ze swego dzieła.
— Dobrze!... — mruczał — bardzo dobrze!... rzecz jest przedstawiona w sposób jasny i treściwy... wywody prowadzą wprost do wniosków i łączą się logicznie... Wina człowieka którego oskarżam jest widoczna, i prokurator cesarski nie zawaha się ani chwili przy wydawaniu rozkazu ujęcia go!... Zobaczymy czy przeniewierny kassyer, raz pod klucz się dostawszy, trwać będzie uparcie i odmówi zwrotu skradzionych pieniędzy!...
Właściciel zakładu złożył arkusz papieru, włożył go do dużej koperty, którą zapieczętował czerwonym lakiem i na której napisał taki adres:

Panu Prokuratorowi cesarskiemu

departamentu Sekwany.

W miejscu urzędowania. — Pałac Sprawiedliwości.

— Teraz — spytał się siebie — przez kogo odeślę ten list?... Nic trudnego!... mogę go posłać przez pierwszego lepszego z moich robotników... polecenie jest łatwe do spełnienia i niewymaga wysiłku inteligencyi...
Otworzył drzwi od biura i wychylił się na dwór aby schwycić łańcuszek od małego dzwonka, którego odgłos uwiadamiał zwykle, że kassa jest otwarta, w dnie wypłaty, w innym czasie, skoro w zakładzie usłyszano ten dzwonek, robotnicy najbliżej umieszczeni porzucali robotę i udawali się do pawilonu, dla odebrania instrukcyi pryncypała, lub panny Lucyny, która go zastępowała w nieobecności.
Pan Verdier nie miał potrzeby dzwonić. W chwili kiedy jego ręka zbliżała się do dzwonka, spotkał się oko w oko z podmajstrzym, który mu się ukłonił z uszanowaniem.
— A! to ty Piotrze — rzekł — to wybornie się trafia, potrzebuję ciebie... Wejdź, oddasz mi przysługę...
— Jestem na rozkazy pańskie... panie Verdier.
Podmajstrzy wszedł do pawilonu i zamknął drzwi za sobą. Był bardzo blady, bledszy jeszcze niż zwykle, a twarz jego wyrażała głęboki smutek, ale nie było na niej śladu wzruszenia ani wyrazu gniewu...
Pryncypał jego podał mu złożoną kopertę.
— Co mam z tem zrobić?... — spytał Piotr patrząc na adres.
— Pójdziesz natychmiast bez straty czasu, do pałacu sprawiedliwości... Weź dorożkę nad portem, aby być jaknajprędzej na miejscu!... Przyszedłszy tam przejdziesz salę poczekalną, zapytasz się któregokolwiek adwokata gdzie jest biuro prokuratora cesarskiego, i oddasz mój list woźnemu w jego gabinecie..
— Przepraszam że panu zadaję pytanie — rzekł podmajstrzy. — Ta koperta zawiera pewnie skargę w przedmiocie kradzieży spełnionej ubiegłej nocy w kassie?...
— Zdaje mi się, że łatwo się tego domyślić!... — odpowiedział właściciel zakładu, nie bez pewnego zdziwienia.
— Czy pan oskarża kogo, panie Verdier?...
— Rozumie się!... Cóż u miliona diabłów!... Oskarżam złodzieja...
— Więc go pan zna?
— O, znam!... i nie robię z tego wcale tajemnicy!... Jest nim ten nędznik, któremu tak zupełnie zaufałem!... mój własny kassyer!...
— Pan de Villers?...
— On sam!...
— Panie Verdier — odpowiedział podmajstrzy ze spokojem — nie chciałbym w niczem uchybić szacunkowi jaki jestem panu winien, ale pozwól mi pan powiedzieć sobie że ten list nie pójdzie...
— Jakto, nie pójdzie?
— Nie, panie...
— I kto temu przeszkodzi?...
— Ja...
— W jakiż to sposób przeszkodzisz temu?...
— Najprzód, drąc go, jak to właśnie robię...
Mówiąc te słowa, Piotr wykonał myśl jaką w sobie zawierały i w jednej chwili z listu, zrobił cztery kawałki.
Pan Verdier krzyknął z gniewu i podziwienia.
— Łajdaku jeden! — zawołał potem, podnosząc rękę na podmajstrzego — łajdaku, zasłużyłeś żeby...
— Nie uderz mnie pan!... — przerwał Piotr Landry z gestem błagalnym — nie uderz mnie, proszę o to!... pan wiesz bardzo dobrze, że mam krew tak gorącą i w gniewie nie wiem co się ze mną dzieje!... gdyby ręka pańska spadła na mnie, zabiłbym cię...
Achiles Verdier nie miał zapewne pod tym względem żadnych wątpliwości, gdyż powstrzymał spadającą rękę.
— Jesteś zuchwalec albo waryat!... — wyrzekł — w jednym albo drugim wypadku nie możesz tu pozostać... wypędzam cię!...
Podmajstrzy opuścił głowę i odpowiedział:
— To masz pan prawo zrobić... ale jeżeli mnie wypędzisz dziś, powołasz mnie jutro...
— Tak sądzisz? — spytał z ironią pan Verdier.
— Jestem pewny...
— Cóż ci daje tę pewność?...
— Moje silne przekonanie że jesteś pan niezdolny ukarać niesprawiedliwie człowieka, za to że chciał przeszkodzić do zrobienia mimo woli złego czynu...
— Nie rozumiem cię... O jakim że to złym czynie mówisz?...
— O oskarżeniu niewinnego... O oskarżeniu któreby zgubiło go na zawsze... bo nawet w razie uznania pomyłki, na nieszczęśliwym za którym raz zamkną się drzwi więzienia, chociażby tylko na kilka dni, zostaje plama niezmazana niczem... wieczna plama.
— Oskarżyć niewinnego! — powtarzał pan Verdier, tonem krwawej ironii — czy przypadkiem nie masz ochoty zostać protektorem Andrzeja de Villers?...
— Stanowisko moje jest za nędzne, za mizerne — odpowiedział skromnie Piotr Landry — abym mógł marzyć o protegowaniu człowieka z wyższej sfery, jakim jest pan Andrzej... ale najsłabszy nawet głos ma prawo i obowiązek podnieść się dla oddania sprawiedliwości temu, którego oskarżają na mocy fałszywych pozorów... Pan de Villers zdaje się być winnym, ale nim nie jest!... jego niewinność zajaśnieje niedługo w własnych pana oczach, a ja nie chcę abyś pan jego hańbę sobie potrzebował wyrzucać tak jakbyś już miał sobie do wyrzucenia jego śmierć, gdybym się był ja nie znalazł!...
— Jego śmierć!...
— Tak, panie... gdy wychodził z tego biura przed chwilą, zgnębiony przez pana niezasłużonemi wyrzutami, wstyd i rozpacz doprowadziły go do szału... szedł się zabić...
— I tyś mu przeszkodził? — krzyknął Achiles Verdier wzruszając ramionami.
— Chciałżebyś pan być jego zabójcą?...
— Szczególniej się jakoś zajmujesz tym młodym człowiekiem!...
— To prawda... kocham go bo jest dobry... bo jest prawy i... bo ma serce szlachetne i duszę wielką...
— Jeżeli ma tyle cnót, czego się może obawiać?... dowiedzie bez trudu że nie spełnił występku o który go obwiniam...
— Nie oskarżysz go pan, przynajmniej dziś!... pozostawisz pan czas na to aby światło zabłysło wśród ciemności!... Gdybym nawet miał pilnować pana i nie opuszczać go ani na chwilę, nie pozwolę wysłać tej skargi fatalnej, którą co tylko podarłem w kawałki...
Pan Verdier skrzyżował ręce na piersi i patrzył prosto w oczy Piotrowi Landry.
— Powiedz no mi — wykrzyknął — jak ci się zdaje, czy ja jestem panem w tym domu?... czy ja sam jestem odpowiedzialny za me czyny?... Czy mam prawo postępwać podług własnej woli?... Czy tu mi kto tego odmówić może!?...
— Nie panie odpowiedział podmajstrzy — nie masz pan prawa oskarżania niewinnego!... nie masz pan prawa, mianowicie, zabicia mojej córki, która umrze, bądź pewny, jeżeli zniesławisz pana de Villers...
Bronzowa maska Achilesa Verdier zsiniała w jednej chwili...
— Ciszej, nieszczęśliwy!... — syknął gwałtownie drżącą ręką zatykając usta Piotrowi Landry, aby go zmusić do milczenia — ciszej!... dwa słowa któreś wymówił, starczą, aby mnie zgubić!...
— Boisz się pan!... a jednakże nie boisz się zgubić innych!...
— Zapomniałeś o swojej przysiędze?...
— A czyż pan pamiętasz o swojej?...
— Przysięgłeś milczeć!...
— Przysięgłeś uszczęśliwić ją!...
— Czy nie dotrzymałem tego wszystkiego co obiecałem?... czy nie zrobiłem dla ciebie więcej, sto razy więcej, niż sam chciałeś, niż się mogłeś spodziewać?... Czy nie było umówione między nami, że po skończonej pokucie opuścisz Francyę, pojedziesz do Ameryki, do Indyi, do Australii, gdziekolwiek bądź, na koniec świata, zkąd nie powrócisz nigdy!... A jednak jesteś tu... w moim domu... przy niej... mogąc patrzeć na nią każdodziennie... mogąc z nią rozmawiać w każdej godzinie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu, powinniśmy otworzyć krótki nawias...
Musimy wytłomaczyć naszym czytelnikom pokrótce wypadek który zapewne ich dziwi... Chcemy tu mówić o obecności Piotra Landry w zakładzie pana Verdier z jego wiedzą i przyzwoleniem wbrew formalnemu zobowiązaniu przez nieszczęśliwego do zupełnego zrzeczenia się swojej córki i nie starania nigdy o zbliżenie się do niej.
Postępek pana Verdier, w tym razie, był w istocie mniej szlachetnym niżby się to wydawać mogło, na pierwszy rzut oka bez głębszego zbadania rzeczy...
Oto jak się rzecz miała:
W końcu czwartego roku pobytu w więzieniu centralnem, sprawowanie wzorowe Piotra Landry, dobry przykład jaki dawał współuwięzionym i rady chwalebne, których nie szczędził swoim kolegom nieszczęśliwym, zyskały mu pobłażliwość władzy więziennej.
W skutek kilku bardzo przychylnych raportów, biedny więzień został ułaskawiony z reszty kary, pozwolono mu mieszkać w Paryżu, gdyby to uważał dla siebie za potrzebne i obiecano, że nadzór policyi pod jakim się znajdował nie będzie dla niego wcale surowym.
Piotr Landry, w tej epoce, miał zamiar spełnić wiernie daną obietnicę i wyjechać z Francyi na zawsze, tylko gorące pragnienie owładnęło nim... chciał ujrzeć swoją córkę, chciał ujrzeć ją raz jeden, i zapewnić się, że była szczęśliwą a potem dopiero wyjechać nazawsze...
Aby zadowolnić to życzenie, tak zresztą naturalne i tak legalne udał się do Paryża jaknajprędzej i przez kilka dni siadywał nad portem, wprost drzwi zakładu.
Przez cztery lata cierpienia zmieniły go bardzo na twarzy i w obejściu tak, że mógł się nie obawiać aby był poznanym, gdyby wypadek jaki zwrócił uwagę pana Verdier na niego. Ten ostatni wreszcie widział go tylko dwa razy, i według wszelkiego prawdopodobieństwa nie przypominał sobie jego rysów...
Podczas trzech długich dni warta Piotra Landry nad portem nie dała pożądanego rezultatu... Nie zobaczył Lucyny. Czwartego dnia nareszcie, mała dziewczynka wyszła z zakładu z boną, i nieszczęśliwy na jej widok doznał gwałtownego bicia serca. Była na swój wiek wysoka, piękna jak anioł, a świeżość cery zapowiadała czerstwe zdrowie.
Piotr był nędznie ubrany; trząsł się cały ze wzruszenia; wielkie łzy spływały potokiem z oczów jego po policzkach wybladłych...
Dziecię trzymało ciastko w rączce. Zatrzymała się; utopiła w Piotrze Landry wzrok, w którem malowało się zdziwienie i litość zarazem, potem, wyrywając rękę swoją z ręki bony przybiegła do niego, i podając mu ciastko krzyknęła:
— Biedny człowieku, tyś głodny... ty płaczesz... masz, weź!... gdybym miała co innego, dałabym ci... ale mam tylko to, i to ci daję...
Co się działo w sercu nieszczęśliwego ojca, czytelnicy domyślają się zapewne... niemamy słów na wyrażenie tego...
Chwycił małą dziewczynkę, podniósł ją, przytulił do piersi, i ucałował z taką gwałtownością, że aż bona przestraszona przybiegła, aby mu ją wyrwać z rąk.
— Niech się pani nie boi... — jąkał — ja jej nic zrobię...
— Nie... nie... on mnie nic złego nie zrobi... — dodało dziecko — on nie ma miny złej, biedny człowiek... jeżeli chce pracować u nas, papa da mu robotę...
— Tak — powiedział sobie Piotr Landry — ona jest szczęśliwą!... ona jest nie tylko piękna, ale i dobra jak anioł... Mogę się teraz oddalić... uniosę w sercu szczęście na resztę dni mojego życia...
Mówiąc tak, Piotr był w dobrej wierze. Myślał znaleść w swojej duszy siłę do odejścia... Prędko jednak przekonał się, że brakło mu tej siły... zrozumiał, że tylko w Paryżu mógłby żyć a wygnanie, zdala od dziecka, byłoby śmiercią dla niego...
W sercu jego i w uszach brzmiały mu ciągle słowa małej dziewczynki: „Jeżeli chce pracować u nas papa da mu robotę...“
— Gdybym spróbował? — mówił sobie — ale jak się znaleść pomiędzy robotnikami, aby mnie pan Verdier nie poznał i nie oddalił?...
Szukał napróżno rozwiązania tej zagadki, kiedy w tem wypadek nieprzewidziany przyszedł mu z pomocą. Na drugi dzień po tem spotkaniu znajdował się nad portem, jak zwykle, spodziewając się, że dziecko wyjdzie znowu i przybiegnie do niego jak wczoraj.
Robotnicy zajmowali się wyładowaniem statku obciążonego drzewem budulcowem. Kilku ludzi niosło na ramionach ogromny bal. Najbliższy Piotra Landry przechodząc tuż obok niego potknął się i przewrócił, w skutek czego i drudzy znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie zostania przygniecionemi ciężarem, który nie był w równowadze.
Piotr pociągnął ku nim.
— Koledzy — zawołał — pomogę wam!...
Zastępując tego z robotników, który upadł, Landry podtrzymał sam bez widocznego wysiłku ogromny ciężar przenoszonego ze statku do zakładu bala. Szmer podziwienia dał się słyszeć. Piotr Landry pracował dalej z robotnikami, i zrobił w dwie godziny tyle, ile człowiek pracowity i przeciętnie silny mógł zrobić przez cały dzień. Podmajstrzy ówczesny pomyślał sobie, że zrobi wybornie zatrzymując w zakładzie człowieka z taką siłą z taką chęcią do pracy i natychmiast zgodził go, mając do tego prawo.
Spytano go o nazwisko. Odpowiedział, że się nazywa Piotr i że przybywa z prowincyi. Te objaśnienia były uważane za dostateczne, i pan Verdier przyzwyczaił się widzieć nowego robotnika odchodzącego i przychodzącego do zakładu w zwykłej porze i wkrótce nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
Dwa lata tak upłynęły bez żadnego wypadku, któryby warto było zanotować — Piotr Landry dokładał ostatecznie wszelkich starań aby się nie zdradzić.
W końcu tego czasu Lucyna Verdier zachorowała i doktorzy już ją opuścili, uważając uratowanie jej za niemożliwe. Wiemy już z listu Andrzeja de Villers do swojej matki, jakie było postępowanie prawdziwego ojca podczas tej choroby, i jak uratował życie swej córce.
Skoro doktorzy wyrzekli, że niebezpieczeństwo minęło i że rekonwalescencya się zmniejsza, pan Verdier kazał przyjść robotnikowi do swojego gabinetu i rzekł, patrząc mu prosto w oczy:
— Poznałem cię... jesteś Piotr Landry...
— Prawda... — wyjąknął nieszczęśliwy, spuszczając głowę — nie dotrzymałem przysięgi... ale widzisz pan sam, że Bóg tak chciał, ponieważ użył mnie za narzędzie abym uratował twoje dziecko... Teraz będę ci posłusznym... Jeżeli mnie wypędzisz... odjadę!?...
— Nie... — odpowiedział właściciel zakładu po chwili namysłu — zostań... widzę że jesteś uczciwym człowiekiem i powierzam się twojemu honorowi!... Nie nadużywasz położenia, które zawdzięczasz tylko mojej względności, gdyż ja dotrzymawszy wszystkich moich zobowiązań mógłbym żądać abyś i ty dotrzymał swoich...
Piotr Landry, płacząc z radości, upadł do nóg panu Verdier, ucałował je serdecznie nie mogąc wyrazić w słowach uczuć wiecznej wdzięczności jaką był przejęty. Czy mniemany ojciec Lucyny miał istotnie prawo do tej wdzięczności, i czy mógł postąpić inaczej? Nam się zdaje, że nie! Poświadczenie dwuletnie przekonało go, że żadnej nieostrożności nie potrzebował obawiać się ze strony Piotra Landry i że mógł bez niebezpieczeństwa pozwolić mu żyć obok Lucyny...
Gdyby przeciwnie, wymagał oddalenia nieszczęśliwego, niebezpieczeństwo by się rozpoczęło. Piotr Landry bez oporu byłby posłuszny, to się zdawało pewne, ale kto wie czyby zdołał panować nad sobą, i czyby się nie zdradził mimowolnie objawem boleści w chwili odjazdu?...
Z drugiej strony pan Verdier nie chciał się pozbyć dobrowolnie niezmordowanego pracownika, którego zapał i pracowitość nie słabły by nigdy, i który przez swą uczciwość zyskiwał jego zupełne zaufanie.
Te względy tak potężnie skłaniały go do udzielenia owej łaski, za którą biedny Piotr był tak wdzięczny i która go tak szczęśliwym czyniła.
Dla dopełnienia miary swej wspaniałomyślności i szczodrobliwości, pan Verdier ofiarował Piotrowi pewną summę pieniędzy, której robotnik jednak nie przyjął. Nie zadługo później właściciel zakładu mianował Piotra podmajstrzym i ten zaszczyt Piotr przyjął tem chętniej, że potrzeba było dla sprawowania tych obowiązków zamieszkać w zakładzie i czuwać każdej nocy nad spoczynkiem i bezpieczeństwem Lucyny.
Resztę wiemy...
Teraz kiedyśmy uregulowali w ten sposób rachunki z przeszłością wróćmy do opowiadania i kończmy dla użytku czytelników naszych burzliwą rozmowę tych dwóch ludzi.


XXVI.
Trudne położenie.

— To prawda panie — szeptał Piotr Landry, odpowiadając na ostatnie słowa swojego pryncypała — byłeś pan dobry dla mnie, i byłbym ostatnim z ludzi, byłbym bezczelny i niegodnie niewdzięczny, gdybym się żalił na postępowanie pańskie względem siebie, ponieważ winien ci jestem jedyne szczęście jakiego się mogłem na tej ziemi spodziewać!
— Czy nie dotrzymałem wszystkich moich obietnic co do Lucyny?.. — mówił dalej pan Verdier głosem cichym. — Wszakże dzieciństwo jej było otoczone wszelką troskliwością?...
— To prawda panie...
— Wszakże dałem jej świetne wykształcenie?...
— I to prawda panie...
— Teraz widzisz sam, że pracuję dzień i noc, aby powiększyć majątek, który ma do niej kiedyś należeć?...
— To wszystko prawda...
— Czegóż więc jej brakuje?...
— Nic jej nie brakuje — odpowiedział podmajstrzy — nic prócz miłości ojcowskiej!... Gdybyś ją był pan kochał chociaż troszeczkę, byłaby szczęśliwą a ona nią nie jest...
— Co to znaczy?... czy się skarżyła na mnie przed tobą?...
— Skarżyć się na pana!... biedne dziecko!... Ach! panie Verdier, znasz ją pan widać bardzo mało jeżeli mi zadajesz podobne pytanie!... Ona nie wymawia nigdy imienia pańskiego inaczej jak tylko z nąjwyższem uszanowaniem, jakie córka winna ojcu, a gdyby kto mówił o panu źle przy niej, broniłaby cię ze wszystkich sił!...
— Spełniłaby tylko swój obowiązek, bo względem niej, ja swój wypełniam...
— Nie, panie Verdier! — odpowiedział Piotr Landry stanowczo. — Najpierwszym obowiązkiem ojca jest kochać swoją córkę, a pan jej nigdy nie kochałeś!...
— Jesteś szalony Piotrze!...
— Ani szalony, ani ślepy, panie Verdier!... mam dobre oczy, tak... i widziałem dobrze jak kochana dzieweczka cierpiała głęboko nad pańską oziębłością względem niej... Młoda dziewczyna, to tak, nie przymierzając jak kwiat... Kwiat potrzebuje powietrza i słońca, wszak prawda?... no i młoda dziewczyna także... Tylko, dla niej, słońcem i powietrzem jest uśmiech i pieszczota ojca... a tyś jej tego nigdy nie dał!...
— Czy to moja wina, że jestem z natury tak mało wywnętrzający się?... Moje najżywsze uczucia nie wyrażają się w słowach ani w pieszczotach...
— Wierzę temu łatwo, bo pan nikogo nie kochasz.
— Piotrze!...
— Nikogo i niczego, prócz pieniędzy, panie... i pan to wiesz sam tak dobrze jak ja!...
— Jeśli kocham pieniądze, to tem lepiej dla Lucyny... Ona będzie bogatą... niesłychanie bogatą!...
— Po najdłuższem życiu pańskiem, prawda?... Ach! panie Verdier, lepiej by było dać jej o kilka tysięcy talarów mniej, a za to kilka dobrych słów więcej!... Ale ja nie chcę tu mówić wcale o przeszłości... chcę mówić o chwili obecnej...
— Wytłomacz się jaśniej i pospiesz się!... pilno mi skończyć tę gadaninę... Widzisz jak wiele mam cierpliwości kiedy cię słucham tak długo... ale każda cierpliwość ma swoje granice...
— Nie będę nadużywał jej długo... Byłem przed chwilą tam, przy oknie...
— Podsłuchiwałeś! — krzyknął pan Verdier.
— Tak, podsłuchiwałem, i nie straciłem ani jednego słowa z tych, które zostały wymówione między panem a panem de Villers najprzód, potem między panem i Lucyną...
Verdier zbladł.
— To niegodne nadużywanie zaufania! — zawołał.
— Tak jest w istocie — odpowiedział Piotr Landry — i nie przyszedłem tu wcale usprawiedliwiać się... Zrobiłem źle, to prawda, ale nie żałuję tego pod żadnym względem, i byłbym gotów zrobić to raz jeszcze... mówię to panu otwarcie i odrazu zkąd wiem o wszystkiem, abyś mi się o to już więcej nie pytał... Otóż Lucyna nie była nigdy bardzo szczęśliwą... ona to panu powiedziała sama z anielską słodyczą, ale każdy niesie mniej więcej cierpliwie swój krzyż na tym świecie... jej krzyż, powiedziawszy prawdę nie był zbyt ciężki; to też ja powtarzam raz jeszcze, o przeszłości nic nie mówię!... Dziś rzeczy się zmieniają... Lucyna jest dziś zupełnie nieszczęśliwa, upada pod ciężarem boleści, rozpacz ją zabija, a tego właśnie być nie powinno...
— Cóżem więc jej zrobił? — pytał pan Verdier tonem suchym.
— Czy pan tego nie wiesz?...
— Nie rozumiem?...
— Jeśli tak, to ja to panu wytłomaczę!... Najprzód okazałeś się niesprawiedliwym i okrutnym względem niej, kiedy cię na klęczkach błagała, z rękoma załamanemi, abyś miał litość nad panem de Villers, który nie jest winien więcej odemnie...
Achiles Verdier przerwał gwałtownie podmajstrzemu.
— Cóż u pioruna!... — krzyknął — czy nie widzisz co się tu dzieje!... i Lucyna nie odrzuca ze wzgardą tych nikczemnych pretensyi!..
— Ja nie znajduję wcale aby miłość uczciwego człowieka była tak pogardy godną!
— Ty znasz te niegodne uczucia?...
— Już od pewnego czasu domyślałem się ich...
Pan Verdier uderzył pięścią w stół z wściekłością.
— Może nawet pochwalasz je? — wymówił z ironią.
— Tak panie, pochwalam je, i gdyby to zależało tylko odemnie, oddałbym zaraz jutro Lucynę kassyerowi, i zapewniłbym jej więcej szczęścia, niż gdybym jej dał za męża miljonera...
— Na szczęście, to nie zależy od ciebie!...
— Niestety... nie!... pan jesteś jedynym opiekunem tego drogiego dziecka... pan jeden możesz rozporządzać jej życiem, ponieważ ja zrzekłem się wszelkich praw do niej i nie będę się wtrącał do niczego, dopóki mnie pan nie zmusisz do tego...
— Dopóki cię nie zmuszę? — powtórzył pan Verdier.
— Tak...
— Jakim Sposobem?...
— Jeżeli ją uczynisz zbyt nieszczęśliwą!.. Czyś pan zapomniał już tego coś uczynił przed chwilą?... Wypędziłeś ją od siebie!... wyrzuciłeś za drzwi z tego pokoju, nazywając córką wyrodną i przeklinając ją!... i gdybym się był wypadkiem nie znalazł tam, aby ją przyjąć w swoje ramiona i odnieść do jej pokoju, gdzie oddałem staraniom pani Blanchet, leżałaby zemdlona i bezprzytomna na bruku dziedzińca!... Pan ją zabijasz, panie Verdier, a ja chcę aby żyła!...
— Strzeż się, Piotrze Landry!... mówisz do mnie tonem, który mi się wcale nie podoba!...
— Niech mnie Bóg uchowa od zamiaru uchybienia panu — odpowiedział spokojnie podmajstrzy — ja tylko chcę panu powiedzieć i dać panu poznać, że jeżeli pan złamiesz swoje słowo, ja będę się uważał za zwolnionego z przysięgi mojej i działać będę tak jak będę uważał za stosowne...
Pan Verdier zadrżał od stóp do głów pod wpływem tej groźby... Chciał on wyjść natychmiast z niepewności w której go pogrążyła, i poznać do głębi myśli i zamiary Piotra Landry.
— Jakże to więc działać zamyślasz? — spytał się głosem wzruszonym.
— O co się tu pytać!... wszakże to bardzo proste... zniszczę jednem słowem mojem wszystkie skutki tego, co się między nami stało przed piętnastu laty...
— Nie mógłbyś tego zrobić!...
— Któżby mi przeszkodził?...
— Tysiące powodów... a najprzód, aby przytoczyć tylko jeden, brak wszelkich dowodów na potwierdzenie twoich pretensyi...
Podmajstrzy wzruszył ramionami.
— Dowodów!... — odpowiedział — tych nigdy nie zbraknie!... Z pod ziemi by wyszły gdybym ich potrzebował!...
— Jesteś zły ojciec!... — dodał Achiles Verdier — I zniszczyłbyś przyszłość twojej córki!... — skazałbyś ją na nędze!
— Byłaby biedną to prawda, zamiast być bogatą, ale za to byłaby kochaną, i to by jej wynagrodziło utratę majątku... Lucyna nie jest wymagająca, ma upodobania skromne... do życia nie wiele jej potrzeba!... Jestem zdrów, silniejszy niż kiedykolwiek byłem... będę podwójnie pracował, i ona będzie szczęśliwa!... — Ona mnie bardzo kocha, widzi pan, poczciwe dziecko, chociaż jestem tylko wyrobnikiem, a może jej serce uderzyło by z radości gdyby jej powiedziano: — Jesteś córką Piotra Landry!
— Zapominasz, że trzebaby dodać: Piotra Landry... „zbrodniarza!...“
— Nic nie zapominam, panie... — mówił dalej podmajstrzy głosem smutnym — zamiar pański jest okrutny, ale broń, którą przeciw mnie wymierzasz nie może mnie już ranić... Lucyna od dziś rana zna moją przeszłość całą... Nie cofnęła mi swojej miłości, ani swego szacunku i nie rumieniłaby się wcale gdyby jej przyszło zamienić pańskie nazwisko na moje!
Pan Verdier doznawał cierpień moralnych tak strasznych, że je porównać można do średniowiecznych tortur, kiedy kaci rozpalonemi do czerwoności widłami przewracali nieszczęśliwych męczenników na wolnym ogniu na ruszcie pieczonych... W każdym innym razie byłby z pewną obojętnością wysłuchał gróźb Piotra Landry... Powiedziałby był sobie, (i nie bez racyi może), że biedny robotnik cofnąłby się przed strasznym i skandalicznym procesem, którego rezultat wątpliwy, gdyż jakieś tam dowody, na które zdawał się liczyć mogły bardzo dobrze nie istnieć lub być niedostatecznemi... Przytem w innych okolicznościach i on sam byłby pewniejszy siebie, śmielszy, a jego słowa wypowiedziane z dumą i stanowczością nie znalazłyby zaprzeczenia. W tej chwili jednak to nowe niebezpieczeństwo dotąd niejasne choć straszne, które od kilku godzin zawisło nad jego głową!...
Rano tego samego dnia jakiś nieznajomy nazwał go: Jakubem Lambert!...
Piotr Landry, teraz, groził mu odebraniem córki!... Przeszłość cała zdawała się wychodzić z chaosu i wracać przeciw niemu po latach piętnastu! Czyżby go ona swym ciężarem zdruzgotać miała!?...
Każde z tych dwu obwinień osobno mogłoby nie być dosyć silne do wykazania prawdy... Złączone i wsparte sobą nawzajem, stawały się groźne!... W takiem położeniu, jedno mu tylko pozostawało, to jest — zyskać na czasie za pomocą pewnych ustępstw i obietnic...
Achiles Verdier zdecydował się na to; twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz mniej ponury; zmarszczone brwi wygładziły się, bruzdy na czole wyrównały i rzekł do podmajstrzego, głosem dziwnie złagodniałym:
— Szczerość i prawość są głównemi żywiołami mojej natury. Dam ci zaraz tego dowód!... Mógłbym się czuć urażonym za twoją ostrą interwencyę... lecz wolę odpuścić złe...
Twarz Piotra Landry rozjaśniła się. Pan Verdier mówił dalej.
— Nikt lepiej odemnie nie ocenia wielkich, przymiotów duszy naszej drogiej Lucyny i szlachetności jej serca. Byłem względem niej niesprawiedliwym przed chwilą; uniosłem się gwałtownie... i odżałować tego nie mogę... Nie leży w mojem charakterze i nie mam tego w zwyczaju... Ale czy nie mogą służyć mi za usprawiedliwienie, albo przynajmniej za okoliczności łagodzące: rozdrażnienie i gniew jaki mnie ogarnął zaraz po przybyciu, z powodu tej kradzieży wytłomaczyć się nie dającej!
— O! to prawda, panie Verdier, jesteś pan wytłomaczony!... — zawołał Piotr Landry, jeśli pan tylko żałujesz tego co się stało, to nie ma co już mówić nawet o tem... Jestem zupełnie pewny, że Lucyna, droga dzieweczka wybaczy panu z całego serca...
— Spodziewam się tego... i sam ją o przebaczenie prosić będę...
— O panie!... zrób pan to, będzie to dla niej istotną rozkoszą!... Uszczęśliwi ją to, że przynajmniej raz, choć raz jeden, zobaczy pana dobrym i czułym dla siebie!...
— Od tej pory chcę takim być zawsze...
— Och! byłoby to w istocie za wiele szczęścia dla niej i dla mnie! To pewne, że ona nic więcej nie pragnie na ziemi, a ja umrę ze spokojem...
— Dobrze już dobrze!... ale teraz zajmijmy się panem Andrzejem de Villers.
— Panie Verdier, w imię tego wszystkiego co jest świętem na tym świecie i na tamtym, nie gub pan tego młodego człowieka, błagam pana!...
— Czy rzeczywiście gotów jesteś przysiądz na twój honor, że wierzysz w jego niewinność w tej kradzieży, i że wszystkie pozory, które go obwiniają są fałszywe!?
— Na mój honor przysięgam, ręczę za niego!... wierzę w jego uczciwość tak jak w moją własną!...
— Możesz się mylić, ale niech tak będzie... Chcę wierzyć, że ty masz rację... Pozostawię czas i swobodę, aby światło prawdy zajaśnieć mogło wśród ciemności jakie was otaczają!...
— Od dziś przez cały tydzień nie sformułuję, ani ustnie, ani na piśmie, żadnej skargi przeciw kassyerowi...
— Niech będą Bogu dzięki!... tydzień cały!... nawet tyle nie będzie potrzeba, spodziewam się, aby wpaść na ślad prawdziwych winowajców!...
— Czy wiesz gdzie się znajduje obecnie pan de Villers?... Piotr się zawahał, ale sam sobie zrobił zarzut, że podejrzewa prawość swego pryncypała; i odpowiedział po krótkiej chwili milczenia.
— Wiem panie, wiem...
— Kiedy tak, to ponieważ z pewnością chcianoby szukać i domyślać się powodów jego nagłego wyjazdu, i ponieważ jego nieobecność byłaby jednym jeszcze pozorem walczącym przeciw niemu, upoważniam cię, abyś poszedł i powiedział mu, że może tymczasowo wrócić na swoje dotychczasowe stanowisko, i że nie ma się czego obawiać z mojej strony przez cały tydzień. Nadto mu zalecam aby swe usiłowania w wykryciu prawdy połączył z mojemi...
— Nie ma wątpliwości panie! on tego tylko pragnie... — wykrzyknął Piotr Landry — będziemy wszyscy szukali energicznie, i, jeżeli się niebu podoba, znajdziemy!... A kto wie?... nikczemnik może się sam wyda przez nieostrożność lub zuchwałe zaślepienie...
Pan Verdier zrobił gest niedowierzająco przeczący.
— Opatrzność jest wielka panie!... — dodał podmajstrzy — nie trzeba nigdy wątpić!...
Rozmowa skończyła się na tem.
Achiles Verdier, więcej ponury, więcej zaniepokojony, więcej strwożony niż kiedykolwiek, wrócił do głównego gmachu i zamknął się w swoim pokoju.
Piotr Landry uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy udał się do izdebki, w której ukrył kassyera a przez drogę mówił sam do siebie:
— Wszystko idzie dobrze!... Pan Verdier wie już, że ten młodzieniec kocha Lucynę i że Lucyna nie patrzy na niego niechętnym okiem, i pomimo to zgadza się, aby Andrzej zajął napowrót swoje miejsce... Sądząc z tego zdaje mi się, że jak tylko znajdziemy złodzieja... wszystko się dobrze skończy!
Idąc powtarzał sobie: Wszystko dobrze idzie, wszystko dobrze się skończy.


XXVII.
„Kajuta Tytana.“

„Tytan“, już powiedzieliśmy był to wielki statek towarowy, najpiękniejszy pewnie z tych wszystkich, które Sekwaną i kanałem dochodziły do Paryża.
Pan Verdier kazał go zbudować zaraz tego samego roku jak tylko objął w posiadanie zakłady i zdawał się mieć do niego żywe przywiązanie; używał go do wszystkich swoich podróży; tak był o niego starowny i troskliwy jak o jaką żywą istotę, tak często go odwiedzał i odświeżał, że statek po piętnastu latach, wydawał się tak nowy, jakby w chwili spuszczenia na morze.
Wieczorem tego dnia kiedy się stały wypadki, które opowiedzieliśmy, dwóch robotników spacerowało wzdłuż portu, paląc fajki, przed ścianami domów w sąsiedztwie zakładu będących.
Było ciemno już od dawna — godzina dziewiąta wybiła — przechodnie rzadko już tylko ukazywali się na wybrzeżu.
Robotnicy zatrzymali się na przeciw Tytana, który łańcuchami był przywiązany do bulwaru portowego!
— Niech cię diabli!... — zawołał jeden z nich — jak już ma być ładna bestya to niech będzie taka jak ten — „Tytan.“
— Prawdziwa łupina orzecha!... — odrzekł drugi śmiejąc się — cacko! Tylko puścić na korytko z wodą... Niechby pływało!... Niech się dzieci bawią!...
— Łajdak — odpowiedział pierwszy — bo ile to trzeba towaru, żeby brzuch takiej szelmy naładować!...
— Widać, że żarłoczysko ma wściekły apetyt!...
— Oho! panie! pół setki bali bierze na jeden kęs!...
— Z tego drzewa co on na raz przywiezie dużo się zrobi domów i płotów i dużo z tego będzie pieniędzy!...
— Jak się pomyśli, że trzeba będzie jutro przenieść to wszystko drzewo na naszych plecach, ze statku na skład, to aż mrowie przechodzi i nogi drżą pod człowiekiem!...
— Co prawda to prawda... będzie robota ciężka!
— Ciężka bo ciężka!... a pryncypał będzie sam stał nad nami przy robocie, i będzie na nas patrzał jak sroka w kość!... A jak pryncypał sam stróżuje jak pies, to nie ma sposobu odpocząć ani chwili... ani nawet na tyle, żeby kichnąć swobodnie!...
— Temu nikt nie wytłomaczy co to znaczy odpoczynek!... zawsze tak wygląda jakby myślał że go okradają i że biedny robotnik darmo bierze od niego zapłatę!...
— Skąpiec przebrzydły!.. a taki bogacz!...
— Prawdę jednak trzeba powiedzieć... Taki bogacz jak on a do roboty sam skory... i jak co chwyci w łapy to nie na żarty, nie jeden z nas by tak nie potrafił!...
— Pracował całe życie, a nawet powiadają niektórzy, że się tam kiedyś zajmował dziwnem rzemiosłem!... takiem panie rzemiosłem co się nie bardzo po katolicku nazywa!...
— No! ho!... ho!... I jakież to było rzemiosło?...
— Cóż to?... nigdyście kolego nie słyszeli nic o tem?
— Nigdy... jestem w zakładzie dopiero od dwóch lat... Powiedzcie mi przecie co to takiego?
— Opowiem ci to co wiem kolego, a głowy sobie tem nie przeciężysz, nie bój się!... Gdyby ten szelma chciał gadać, a powiedział wszystko co widział i słyszał tobyśmy się tu ciekawych dowiedzieli rzeczy!...
— Kto taki!... Jaki szelma?...
— No któżby?... „Tytan“!...
— Statek?...
— Rozumie się!
— Nie rozumiem!... Jestem głupi jak but!
— Opowiem ci tedy te rzeczy do rzeczy i nie do rzeczy... słuchaj tylko!
— Słucham obydwoma uszami!... tak słucham, że aż mi fajka zgasła!...
— Trzeba ci więc najprzód wiedzieć, że już wtedy pryncypał był bogaty, ale nie tak jak dziś... Nie przeszkadzało mu to wcale, pieniądze kochać jak siebie samego a może nawet trochę więcej!... Lubił złotko, co tu długo gadać!... i byłby zrobił djabeł wie co żeby zarobić jak najwięcej.
— Patrzajcie no go!
— Myślał sobie wtedy że dobrze jest sprowadzać i sprzedawać budulec i drzewo na opał, ale że się na tem nie wiele zarabia, i nie zarzucając tego przemysłu, wziął się przy tem jednocześnie do innego... — No no!... do jakiegoż?... Gadajcie jeno!...
— Oto widzisz do kontrabandy i to na wysoką skalę... Wybudowano tedy Tytana umyślnie do tego...
— To kontrabanda tak wzbogaca?...
— Spodziewam się, że wzbogaca!... Zarabia się tysiące, i tysiące tysięcy!... Pryncypał przywoził z Belgii koronki i tytoń... od południa baryłki wódki... wszystko to sprzedawał z olbrzymim zarobkiem!... Takie miewał zyski na jeden raz, żebyśmy obaj mieli tego dosyć na całe życie!...
— Powiadano mi kiedyś, że każdy kontrabandzista jest narażony na to, że go prędzej lub później złapią!... Nie brak przecież denuncyantów... a jeszcze za to płacą!...
— Było i tak mój kochany... Denuncyowano go ze dwadzieścia razy...
— Aha! widzisz!... denuncyowano!... I cóż się z nim wtedy działo?
— Cóż się miało dziać!... Celnicy i żandarmi wpadali znienacka, zatrzymywali statek w chwili kiedy się tego najmniej spodziewano, rewidowali i prowadzili śledztwo...
— Zły interes dla pryncypała! Wyobrażam sobie... Zabrano mu towar, i wytoczono proces — Nie zabrano mu nic, procesu nie wytoczono i przepraszano go jeszcze...
— Jakże to być może?...
— Bo widzisz chociaż szukano pilnie, przerzucano wszystkie towary od pokładu aż do dna, chociaż rozbierano cały ładunek, po kawałeczku i nie znaleziono nigdy ani jednego funta tytoniu, ani łokcia koronki, ani jednej baryłki wódki!...
— A jednak kontrabanda była na statku!...
— Rozumie się że była!...
— Gdzież ją więc schował pryncypał, że jej celnicy i żandarmi znaleźć nie mogli!...
— Ba!... otóż tego właśnie nikt nie wie, chybaby się samemu pryncypałowi zachciało opowiadać, co mi się wcale prawdopodobnem nie wydaje... Byłby jeszcze sposób, zapytania o to „Tytana” ale na nieszczęście, ta szelma nie odpowie, nie usłyszy nawet zapytania!...
— Ale przecież, chociażby tam djabeł siedział... toć podejrzenia były... musiano żądać tłomaczenia!
— Głupstwo tłomaczenie!... Tłomaczenie zawsze się znajdzie... Dobre czy złe ale jest... Najpodobniejsze do prawdy jest że „Tytan” był zbudowany jak teatr jaki, z kryjówkami, które znał tylko pan Verdier!...
Gadali i to ludziska, ale nie było nigdy dowodów... A teraz pryncypał dawno już wyrzekł się kontrabandy, a „Tytan” milczy jak milczał i tajemnic swych nie wydaje!...
— Muszę ja jutro wyjąć moje oczy z puzderka, podczas wyładowywania statku, może przypadkiem co zobaczę?... Jak myślisz kolego?...
— Bądź spokojny, mój stary!... możesz włożyć na nos cztery pary okularów, i nie zobaczysz gdzie raki zimują!... No, ale dosyć już tego... Już późno... chodźmy spać...
I dwaj robotnicy rozeszli się.
Blisko godzina upłynęła.
Wieczór był tak piękny i spokojny, o ile poprzedni był burzliwy i ponury... Tysiące gwiazd świeciło na niebie bezchmurnem, odbijając się jak w zwierciadle w wodach kanału, i rozpraszając ciemności nocy prawie zupełnie.
Wpół do jedenastej wybiło; małe drzwiczki od zakładu otworzyły się lekko, i pan Verdier ukazał się z latarnią zapaloną w ręku. Miał na sobie ten sam kostium co w chwili przyjazdu, a daszek zatłuszczonej czapki, spadał mu na czoło tak iż zasłaniał zupełnie oczy.
Rzuciwszy wzrokiem na lewo i na prawo, przeszedł on port, przedostał się przez deskę rzuconą tymczasowo na pokład statku, zstąpił z dziesięciu schodów i kluczem, który wyciągnął z kieszeni, otworzył drzwi swojej oddzielnej kajuty.
Kajuta ta była obszerna i daleko lepiej umeblowana, niż bywają zwykle umeblowane kajuty na statkach towarowych.
Achiles Verdier, przez wyrachowanie ekonomiczne, podczas podróży swoich na rzekach i kanałach Francyi, nie wysiadał nigdy na ląd na nocleg, a na obiad lub śniadanie bardzo rzadko. Dla tego też urządził swoje mieszkanie na pokładzie Tytana, jeżeli nie zbytkownie i wygodnie, to przynajmniej uczynił je mieszkalnem.
Jeżeli czytelnicy chcą mieć wyobrażenie o kajucie tej dokładne, niech sobie tylko przedstawią pokój czterokątny, o podłodze z tarcicy, bardzo niskiej, i suficie sklepionym. Dwa wązkie okna, praktykujące się w pomoście, na prawo i lewo, dawały podczas dnia dosyć potrzebne światło.
Łóżko żelazne zajmowało jedną stronę; mały stolik umieszczony na środku, dwa krzesła ze słomy i duża waliza tworzyły całe umeblowanie kajuty.
Na stole widać było lampę mosiężną, przymocowaną dwoma smokami, podstawę jej do stołu przytwierdzającemi.
Pan Verdier zapalił tę lampę, spojrzał na zegarek i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz przez pokój, schyliwszy głowę na piersi, pogrążył się w cały szereg rozmyślań, których natura była bardzo nie wesołą, jak o tem sądzić było można po jego twarzy chmurnej groźbę wyrażającej.
O samej jedenastej godzinie, pan Verdier opuścił kajutę, przeszedł schody i zatrzymał się na pokładzie, który stosy desek pogrążyły w zupełnej ciemności.
Postać jakaś ludzka szła wolno po nad brzegiem portu, w stronę statku. Nie można było odróżnić ubrania nadchodzącego mężczyzny, ale ogień cygara, trzymanego przezeń w ustach, za każdym oddechem jego dosyć żywe wydawał światło, które rozświecało jego twarz co chwila, na jedno mgnienie oka.
Achilesowi Verdier zdawało się, że rozpoznaje Maugirona; niemniej, nie był w tym względzie dostatecznie pewnym, i zdecydował się czekać aż nocny gość przedstawi się wyraźniej.
Oczekiwanie jego nie było długie.
Odgłos kroków jego na schodach, zdradził jego obecność. Nieznajomy zatrzymał się, i głosem bardzo cichym ale doskonale wyraźnym, wymówił te słowa:
— Hej tam! z „Tytana“!... hej!...
Pan Verdier zmarszczył brwi, zadrżał aż zęby mu zaszczekały, lecz szybko odzyskał nad sobą władzę i odpowiedział:
— Czekam na pana...
— A ja, drogi panie, jestem na jego usługi...
— Widzisz pan kładkę?...
— Doskonale... Czy pan jesteś sam?...
— Zupełnie sam...
— W takim razie spieszę się połączyć z panem...
— A ja wskażę panu drogę...
W chwilę po tej krótkiej rozmowie Maugiron i Achiles Verdier znaleźli się sam na sam w kajucie.
Młody człowiek był już teraz inaczej ubrany, i nie miał na sobie tego pięknego stroju, którego wyborny krój nadawał jego postaci całej piętno elegancyi prawie arystokratycznej. W tej chwili ubrany był bardzo czysto wprawdzie, ale nadzwyczaj skromnie, i wyglądał na skromnego urzędnika z pensyą ośmiuset franków.
Zatrzymał się przy świetle lampy i stał tak przez chwilę milcząc, z uśmiechem na twarzy.
Właściciel „Tytana”, wpatrywał się tymczasowo w niego, praca jego pamięci widoczną była na jego twarzy, lecz Maugiron poddawał się uprzejmie temu egzaminowi.
— Napróżno szukam... — mówił do siebie Achiles Verdier — pamięć nic mi nie przypomina... nie znam go... nie widziałem go nigdy w życiu... jestem tego pewny!...
Trochę uspokojony tem przekonaniem rozpoczął rozmowę głosem nieco pewniejszym:
— Dziś rano zażądałeś pan odemnie chwili rozmowy tajemnej... Jakkolwiek dziwnem mi się wydało to żądanie, a mianowicie sposób w jaki ono było objawione, nie chciałem odpowiedzieć panu odmownie...
— I jestem panu nieskończenie obowiązany!... — dorzucił Maugiron tonem ironicznym.
— Oto jestem na miejscu schadzki — kończył pan Verdier. — Jestem bardzo ciekawy dowiedzieć się tych rzeczy ważnych, które pan miałeś mi zakomunikować, i czekam wytłomaczenia zagadki, której rozwiązania napróżno szukałbym bez pana...
— Ponieważ przyszedłem tu umyślnie, aby panu wyjaśnić to co życzysz sobie wiedzieć — odpowiedział Maugiron — przeto nie narażę pańskiej cierpliwości na długie próby, drogi panie Jakóbie Lambert!...
Pan Verdier zadrżał konwulsyjnie.
— Już po raz drugi dziś — wykrzyknął — dajesz mi pan nazwisko, które do mnie nie należy... Nazywam się Achiles Verdier i nie nazywałem się nigdy Jakóbem Lambert...
Maugiron się uśmiechnął...
— Czy pan jesteś tego pewny? — spytał tonem najnaturalniejszym.
— Jakto! czy jestem pewny?...
— Pan wiesz dobrze, że człowiek jest omylny... i wreszcie, przy najlepszej chęci w świecie, trafia się czasem, że zapomina!... A może pan przypadkiem, masz właśnie krótką pamięć, drogi panie Jakôbie Lambert!...
— Jeszcze!... — krzyknął właściciel statku, uderzając pięścią w mały stolik, który się znajdował na środku kajuty — powinieneś pan zrozumieć, że taka natarczywość jest obrażającą!...
— Byłoby mi bardzo przykro, gdybym pana obraził — rzekł słodko Maugiron — ale zdaje mi się, że się pan w tej kwestyi okazujesz zbyt drażliwym!... Wystarczy mi jednej daty i kilku słów aby panu dowieść, że moje przekonanie jest dobrze ugruntowane, i aby jednocześnie dopomódz pamięci pańskiej...
— Jedna data?... kilka słów?... — powtarzał pan Verdier, którego niepokój, przed chwilą zmniejszony wzrastał znowu...
— Nic więcej!... Oto najprzód data: Październik 1839 r... i kilka słów: statek Atalanta, kapitan Lambert, wyspa Saint Domingo...
Bladość mniemanego Achilesa Verdier stała się przerażającą; od tej chwili nie mógł już mieć żadnej wątpliwości w tym względzie, człowiek, który stał przed nim znał straszną jego przeszłość dokładnie... Nie stracił jednakże przytomności i postanowił walczyć z oczywistością.
— Jeżeli słowa wyrzeczone przez pana, mają mieć zdaniem pańskiem, jakąś magiczną siłę — odpowiedział z uśmiechem trochę przymuszonym — to chybiłeś pan celu!... jesteś oczywiście ofiarą pomyłki, której ja jeszcze wytłumaczyć sobie nie mogę, ale z pewnością to się niezadługo wyjaśni... Co mnie obchodzić może statek Atalanta, wyspa Saint Domingo i kapitan Jakób Lambert, którego nazwisko tak uparcie pan mi narzucasz?... Co pana skłania do opowiadania mi o tem?...
— Nie domyślasz się pan ani trochę?...
— Wcale a wcale się nie domyślam.
— To trudno!... jednak spodziewałem się, że będzie inaczej... pamięć pana trwa ciągle w odrętwieniu... Przyjdę jej z pomocą kilkoma szczegółami ważniejszemi, które ją z tego tak długiego uśpienia z pewnością obudzą!...
— Mów, pan!... słucham pana z żywą ciekawością...
— Jestem o tem przekonany... Dotąd tylko ciekawość pańska jest podrażnioną... nieprawdaż?... ale bądź pan spokojny, niezadługo więcej to pana zainteresuje...
Atalanta, był to piękny brick, chodził wybornie po morzu, był tem czem oaza na pustyni... Opancerzony miedzią, połyskujący w promieniach słonecznych, odbywał on corocznie, jednę lub dwie podróże w okolice Gwinei dla przywiezienia ztamtąd ładunku hebanu, handel którym był łatwy, pewny i znakomite zyski przynosił... Czyś pan nigdy nie słyszał o Atalancie drogi panie?...
— Nigdy!
— To doskonale... ale mimo to ja kończę. Kapitan Jakób Lambert był to sobie człowiek, jak to mówią, z „jednej sztuki.” Diablo śmiały i odważny; brutal i szorstki dla swojej osady, wyborny marynarz, dumny jeżeli nie z zaszczytów, to przynajmniej z majątku i wcale nie przebierający w wyborze środków dla zwiększenia tegoż majątku... Czyś pan nigdy nie słyszał nic o kapitanie Jakóbie Lambert, droga panie?...
— Nigdy...
— Pysznie!... Ale mimo to ja opowiem dalej!...
Pewnego dnia, w miesiącu Wrześniu 1839 roku, pewien mieszkaniec kolonii francuzkiej przyszedł do kapitana zaproponował mu, aby go przyjął z małą czteroletnią córeczką, i całym ładunkiem cukru, bawełny i kawy, na okręt!... Człowiek ten odziedziczył znaczny spadek we Francyi... w Paryżu... Nazywał się „Achiles Verdier”... Nie odpowiesz mi pan przecież żeś nigdy nie słyszał nic o Achilesie Verdier?...
Właściciel „Tytana” przerwał swojemu mówcy.
— Przepraszam pana — rzekł, z daleko większą niż dotąd pewnością siebie, ale powiedz mi pan cobyś pomyślał, gdybym ja w tej chwili, zamknął drzwi tej kajuty na dwa spusty... gdybym otworzył okno wychodzące na port?... gdybym zawołał na pierwszy lepszy przechodzący patrol, i gdybym cię kazał aresztować?...
Maugiron nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Pomyślałbym — odpowiedział — że jest to fantazya tak dobra, jak każda inna; trochę może niebezpieczniejsza tylko, jeżeli nie dla mnie to przynajmniej dla pana, i prosiłbym o wyjaśnienie mi tej chętki osadzenia mnie w kozie!...
— Oh! nie ma w tem nic zwyczajniejszego... Nocy ubiegłej, złodziej zakradł się do mego domu... otworzył kasę fałszywemi kluczami, i zabrał sumę pieniędzy, siedemdziesiąt trzy tysiące franków i portfel...
— Słyszałem o tem wszystkiem dziś rano u pana...
— Portfel zawierał papiery familijne, bez znaczenia dla kogokolwiek oprócz dla mnie... Złodziej sądził jednakże, że na podstawie tych papierów, będzie mógł bezwstydnie, urządzić sobie ze mnie kopalnię pieniędzy, które wydobywać będzie postrachem, i zdradził się niezręcznie... Tym złodziejem jesteś pan...
— Przyznaję bez trudności, że tak jest w istocie — odpowiedział Maugiron z zupełnym spokojem.
— Oto widzi pan dla czego — dodał pan Verdier — chcę zamknąć te drzwi, otworzyć okno, zawołać policyi, i oddać pana w jej ręce...
Maugiron zaczął, się śmiać.
— A! — zawołał były kapitan okrętu — jak widzę sytuacya się panu zabawną wydaje?...
— Nadzwyczaj zabawną!... wistocie!...
— Zobaczymy, czy będziesz pan myślał tak samo, jak cię każę aresztować!...
— Aresztować mnie!... pan!... drogi panie!... Nie zrobisz pan tego!...
— Ja!... ja!... tego nie zrobię!...
— Tego jestem pewny!... Za dużo wiem o panu, za dobrze znam pańską przeszłość, i jeżeli z pańskiej łaski mnie wezmą do więzienia, to pójdziemy sobie razem obydwa... będę miał przyjemne towarzystwo!...
— Głupstwo!... Nie sądź pan żebyś mi mógł zaimponować czelnością swoją... Naiwny pan jesteś zaiste!... Wszystko coś mi powiedział jest nie nowe, wyczytałeś to z papierów ukradzionych mi tej nocy...
— Bez wątpienia...
— W tych papierach istnieją dwa nazwiska... moje i Jakóba Lamberta, kapitana „Atalanty” ale niedorzecznością jest, szaleństwem niesłychanem, żądać aby odżyła we mnie osoba zmarła przed piętnastu laty!... Jest to wreszcie prosty wymysł pańskiej bujnej imaginacyi, i papiery te nie zawierają w sobie ani jednego słowa, na którem możnaby oprzeć tę nieprawdopodobną głupią historyę.
— I na to się zgadzam... papiery nic nie mówią... Ale natomiast ja, ja który do pana mówię, wiem rzeczy o których ani słowa nie mówią papiery.
— I cóż pan wiesz takiego...
— Wiem wszystko to, co się działo na skalistym i stromym cyplu wysp Azorskich w dzień rozbicia, się „Atalanty“...


XXVIII.
Dwóch łotrów.

— To niepodobna!... — krzyknął były kapitan.
— Niepodobna? — powtórzył Maugiron, wybuchając głośnym śmiechem — a to dla czego niepodobna!?...
— Z najprostszej i niezbitej racyi...
— Jakiej że to?...
— Ja tylko jeden z moją córką wyszliśmy cało z katastrofy, o której pan mówisz... Wszyscy ludzie załogi zginęli w moich oczach, pochłonięci przez falę...
— Dam panu natychmiast dowód, że tak nie jest!...
— Jakiż to będzie dowód?...
— Opowiadając panu pewne okoliczności katastrofy, które nie mogłyby być znane nikomu, jak tylko naocznemu świadkowi...
— Mów więc pan... ale mów prędko!...
— Jak widzę, zaczynasz się pan zainteresowywać!... Nieprawdaż?... Mogłem się był założyć, że tak będzie...
ale bądź pan spokojny, to jeszcze nie koniec! Otóż „Atalanta” płynęła sobie spokojnie, i od samego wyjazdu z Saint Domingo wiatry i morze były żegludze przyjazne... Wtem nagle zerwała się burza, biegnąc od strony wysp Azorskich... Oszczędzę panu opisu szczegółowo tej burzy... „Atalanta” wpadła na skałę... Przez wybitą dziurę woda wdzierać się zaczęła, wszelka nadzieja ratunku upadła, i majtkowie załogi w przerażeniu swem, tylko rady szukając... wtłoczyli się wszyscy do wielkiej szalupy i odcięli liny... Czy tak było panie kapitanie?...
Słuchacz Maugirona nic nie odpowiedział.
Młody człowiek mówił dalej:
— Na pokładzie okrętu, pozostał tylko; kapitan Jakób Lambert, wspomniany już Achiles Verdier, córka tegoż i chłopiec okrętowy „Strączek” jak go nazywano, ulicznik paryzki, któremu kapitan obiecywał codziennie, że skończy na galerach, a który przypatrywał się burzy po amatorsku, jak z paradyzu w teatrze na melodramacie na bulwarach, przyklaskując hukowi fal, krzycząc „brawo“ piorunom....
— Strączek!... — powtórzył właściciel „Tytana” patrząc się ciekawie na swego mówcę.
— No no! jakoś dobrze idzie!... widzę żeś pan nie zapomniał złośliwego przezwiska jakieś dawał tej małej małpie!... — rzekł Maugiron uśmiechając się. — Ale opowiadam dalej... — Po pięciu minutach, co najwyżej fale morskie rozerwały szalupę i majtkowie jeden po drugim zginęli...
Cztery więc na cyplu skały uczepione osoby, chwyciły wtedy małą łódź i rozpoczęły walkę z strasznym żywiołem, chcąc przedostać się na inny obszerniejszy nieco wierzchołek skały, który w niewielkiej odległości był widzialny, jak czarna plama na białym obrusie, jaki tworzyła piana wzburzonych fal...
Już do celu ich usiłowań, mała tylko, pięćdziesiąt sążniowa dzieliła przestrzeń, kiedy w tem straszne bałwany zdruzgotały łódź, jak łupinę orzecha...
Trzej mężczyźni mogli uchodzić za bardzo dobrych pływaków...
Jakób Lambert przybył pierwszy...
Achiles Verdier, trzymając swoją małą córeczkę na ramieniu, postępował za nim jak mógł najlepiej...
„Flageolot zaś przezwany „Strączek” płynął także, spotkał szczęśliwie pływający szczątek jakiś z rozbitego okrętu i wdrapawszy się nań był widzem jednego z tych dramatów, z których jeden, gdyby go dobrze uscenizować zbogaciłby od razu teatr, i zapewnił sztuce, sto piędziesiąt lub dwieście przedstawień...
Achiles Verdier przewiązany był około bioder pasem skórzanym... ten pas był to raczej wielki trzos, w którym mieścił się portfel pełen — jak to od razu przypuszczać można było, pieniędzy i ważnych papierów... Nieszczęśliwy człowiek tracił już władzę, lecz ostatnim wysiłkiem, podpłynął do stóp skały, dziecię swoje podtrzymując ciągle...
Jakób Lambert nachylił się, aby go na skałę wciągnąć... Chwycił go za pas... lecz pas za słaby do utrzymania takiego ciężaru pękł... i został w ręku kapitana Lambert wraz z portfelem...
W tejże chwili nadbiegła potworna fala niosąc za sobą śmierć...
Achiles Verdier, ogromem i blizkością niebezpieczeństwa przy siłach utrzymywany, wyciągnął do kapitana ręce, podając mu chociaż dziecko swoje...
Kapitan był to człowiek, jak już panu mówiłem, przezorny, niewybredny w wyborze środków dla dojścia do majątku... był w tej chwili zajęty jedynie portfelem...
Potrzebował tylko nachylić się i wyciągnąć ręce aby uratować naraz, ojca i córkę!... lecz nie nachylił się i rąk nie wyciągnął... Zamyślony o portfelu... odwrócił głowę...
Zdaje mi się, że obrazowo rzecz opowiadam i jestem pewny, że scena, ta wyraźnie się panu przedstawia!... Co?...
Właściciel Tytana z bladego, stał się zielonawo sinym, wielkie krople potu spływały mu po czole, a na twarzy malowało się coraz większe przerażenie i groza.
— Ach! — zawołał głosem przez wzruszenie stłumionym — pan jesteś szatan chyba!...
— To bardzo pochlebne dla mnie, drogi panie — odpowiedział Maugiron z uśmiechem — lecz śmiem zwrócić uwagę pańską, że przecież nie mam rogów!...
— Więc któż pan jesteś?... kto, abyś to wszystko wiedział?...
— Pokazuje się, że musiałem pod względem fizycznym zmienić się bardzo... musiałem osobliwie wyładnieć... kiedy po tem wszystkiem co panu opowiedziałem, nie poznajesz pan jeszcze twojego niegdyś chłopca okrętowego Strączka!...
— Strączek!... pan!...
— Do usług pańskich... panie kapitanie...
— To rzecz niepodobna!...
— Jakkolwiek nieprawdopodobna, a jednak zupełnie prawdziwa!...
Maugiron przemówił swoim dawnym głosem, przybierając akcent ulicznika paryzkiego ostry i przenikliwy...
— Mówiłem panu kiedyś, kapitanie, jakieś moją biedną skórę garbować kazał... tam het... na drugim końcu świata... mówiłem panu... że nic nie ginie w naturze, i że ci to razem oddam kiedyś... A co!... nadarza się okazya... będziemy się rachować!...
Jakób Lambert podniósł głowę.
— Doprawdy — zawołał — sądząc z tego wszystkiego, dziwię się jak człowiek taki jak pan... takim nieostrożnym się okazuje!...
— W czemże leży moja nieostrożność?... — spytał zimno Maugiron.
— Posiadasz pan — tajemnicę, która może mnie zgubić... posiadasz ją ty tylko i tak zuchwale, tak bezmyślnie włazisz w szpony tygrysowi!... przychodzisz sam jeden w nocy... tu, na mój statek... doprawdy, to więcej jak zuchwalstwo... to szaleństwo!...
— To tylko zaufanie, drogi panie... czyżbym przypadkiem miał doznać zawodu?....
Ręka prawa Jakóba Lamberta, ukryta dotąd na piersi, wydostała się w tej chwili z pod surduta uzbrojona w pistolet.
— Gdybym cię wysłał na tamten świat — wyrzekł — cóźbyś powiedział?...
— Prosiłbym pana grzecznie, abyś poszedł pierwszy dla wskazania mi drogi!... — odpowiedział Maugiron, w którego ręku zabłysł jednocześnie rewolwer sześcio strzałowy. — Oto!... znam pana trochę lepiej drogi panie niż się panu zdaje... Przychodząc oddać ci małą wizytkę i pogawędzić trochę o interesach, mam się na baczności!...
Nie ma głupich!... Teraz już niech pan robi jak pan sam uważa...
Jeśli pan masz ochotę to i owszem, możemy sobie i po amerykańsku porozmawiać!... Uprzedzam tylko waszą wielmożność, że mam w drugiej kieszeni drugi rewolwer... Jest to rodzoniuseńki brat tego co go pan widzisz przed sobą... W ten sposób życie pańskie jest mniej więcej dwanaście razy w moich rękach!...
— Żartowałem tylko — mruknął Jakób Lambert z twarzą zmienioną, krzyżując usta niby do uśmiechu i chowając swój pistolet...
— Doskonale!... — odpowiedział Maugiron — byłem tego pewny, oddawałem sprawiedliwość dowcipowi i jowialności pańskiego charakteru, i jestem przekonany, że odtąd żadna chmurka nie zasępi horyzontu naszej zgody i przyjaźni!... Tak więc... — mówił dalej Strączek-Maugiron — należy to już uważać za fakt nabyty dla historyi, że szanowny pan nie zaprzeczasz tożsamości swej osoby z osobą mego niegdyś dowódcy, kapitanem Jakóbem Lambert?... nieprawda panie!?...
— Musi tak być kiedy inaczej być nie może! — rzekł chmurnie kapitan. — Ale jakże się stało, że i ty ocalałeś?!...
— Najprościej w świecie!... Siedziałem sobie jak można najwygodniej, jakby na koniu, na jakimś szczątku rozbitego okrętu, podczas gdyś pan stracił przytomność, pozostawiwszy Achilesa Verdier jego losom... Burza uspakajała się powoli i morze zaczęło opadać, co zmieniło zupełnie porządek i bieg prądów... mój szczątek i ja siedzący na nim nieborak, zostaliśmy zagnani daleko na pełne morze, i dopiero na trzeci dzień spotkałem okręt, który mnie dostrzegł i przyjął na pokład... Był już czas wielki... byłbym umarł z głodu, już siły mnie opuszczały i machinalnie tylko trzymałem się mojej deski zbawienia!...
— To wszystko łatwo rozumiem — rzekł Jakób Lambert — ale inna rzecz jest więcej jeszcze zdaniem mojem zadziwiająca i wytłomaczyć się nie daje... a rzeczą tą jest zmiana, jaka zaszła od owego czasu w całej osobie pańskiej, w języku, w sposobie wyrażania w pańskich zwyczajach i manierach.
— Jednem słowem — przerwał Maugiron, którego twarz przybrała wyraz komiczny i dumny — pytasz się pan siebie, jakim sposobem nędzny, mizerny Strączek, chłopiec okrętowy, ten łobuz paryzki, ten ulicznik, ten łotr, którego żadna kara poprawić nie mogła, i który wszystkie kary obojętnie znosił ten gałgan, którego akademią były szynki podrogatkowe i sprzedawanie kontramarek pod teatrami, stał się eleganckim Maugironem, człowiekiem dobrze ułożonym, gentlemanem, zamieszkującym piękny pałacyk, posiadającym angielskie konie, i liczne stosunki w wyźszem towarzystwie...
— Zgadłeś pan — to są właśnie pytania jakie sobie zadaję...
— Rozumiem wybornie ciekawość pańską i łatwo by mi było ją zadowolnić, ale opowiadanie mego życia zadaleko by nas zaprowadziło i przyprawiło o stratę drogiego wielce tej nocy czasu... Wreszcie zwierzenia przedwczesne szkodziły by powodzeniu moich pamiętników, które chcę niezadługo wydać drukiem...
Ex-kapitan zrobił gest zdziwienia.
— Chcesz pan swoje pamiętniki publikować!?... — zawołał... Kpisz pan sobie ze mnie!...
— Wcale nie!... słowo Maugirona, nic pewniejszego!...
— Widocznie masz pan gwałtowną ochotę zwrócić na siebie uwagę policyi i ściągnąć przeciw sobie surowość prawa?...
— O! co to, to wcale nie... i nie ma najmniejszego nawet niebezpieczeństwa...
— Jakto?...
— Autobiografia o której mowa, podpisana pseudonimem, ukaże się pod tytułem:
Pamiętniki poszukiwacza złota w kopalniach paryskich... — Czytelnicy stanowczo będą myśleli, że to jest zmyślona historja, będą podziwiali talent, bujną wyobraźnię a przedewszystkiem, realizm nieznanego autora...
— A, pan spiszesz tylko fakta rzeczywiste, tylko prawdę...
— Samą prawdę i nic więcej jak tylko prawdę....
— To będzie bardzo ciekawe i wielce zajmujące!...
— To przecież, do stu piorunów, wiem doskonale!... Ale jeżeli łaska mówmy o czem innem, bo niepotrzebuję zapewne mówić panu, drogi kapitanie, że nie przyszedłem tu w nocy po to jedynie, aby usłyszeć pochwały zasług jakie na polu literatury beletrystycznej położyć mam zamiar!...
Jakób Lambert kiwnął głową w sposób twierdzący.
— Przyznajesz pan bez trudności — mówił dalej Maugiron — że jestem całkowicie panem położenia...
— O! za pozwoleniem — krzyknął były kapitan okrętu — to jest właśnie jedyna rzecz, której przyznać nie mogę!...
Maugiron a raczej Strączek ongi chłopiec okrętowy z trudnością powstrzymał zdziwienie usłyszawszy taką odpowiedź...
— Jednakże — odpowiedział — ponieważ pan sam przyznajesz, że jesteś Jakóbem Lambert, zdaje mi się więc...
— To się panu źle zdaje!... — przerwał właściciel Tytana — przyznaję, ale dla tego, że jesteśmy sami, gdyby się kto trzeci znalazł między nami, przeczyłbym energicznie... i żaden diabeł nie zmusiłby mnie do przyznania; przeczyłbym tem czelniej, że pan nie masz dowodów, rozumie się dowodów przekonywających na poparcie swej skargi i że papiery skradzione, nie są dostateczną bronią przeciw mnie... To też jestem pewny, że uwierzonoby nie panu...
— Nie mam dowodów! — powtórzył Maugiron wzruszając ramionami — za kogo mnie pan bierzesz?... Przypuszczasz więc pan może, że popełniłbym taką głupią niedorzeczność i takie szaleństwo, żebym się czepiał człowieka takiej jak pan używającego opinii i powagi, i takiej siły, gdybym nie miał rąk pełnych dowodów zanim walkę rozpocznę!... Gdyby mi było potrzeba wysłać pana na jutrzejszy nocleg do więzienia, nicby mi łatwiej nie przyszło...
Jakób Lambert zaczął tracić pewność siebie na chwilę odzyskaną.
— Czy wolno mi się spytać w jakibyś się sposób wziął pan do osiągnięcia tych rezultatów?...
— Mam bardzo bliskie stosunki z trzema osobami bardzo poważnemi, które urzędowały w Saint Domingo piętnaście lat temu — odpowiedział Maugiron — jedną z tych osób jest konsul francuzki w Saint Domingo z r. 1839... on podpisywał paszport szanownego pana i niczegoby więcej nie pragnął jak odnowić z nim znajomość... Mogę go przyprowadzić do pana jutro rano... jeśli pan sobie tego życzysz...
Maugiron kłamał z rzadką czelnością.
W rzeczywistości nie miał ani jednego dowodu przeciw Jakóbowi Lambert, a mniemany konsul francuzki w Saint Domingo z r. 1839 istniał tylko w jego wyobraźni...
Słowa jego wywarły takie wrażenie, jakiego się spodziewał. Były kapitan Atalanty nie poznał się wcale na kłamstwie, i wreszcie znajdował się w tym stanie umysłu gdy człowiek najsilniejszy staje się słabym i łatwym do pobicia...
— Tak — powiedział Maugiron skonstatowawszy z radością zmianę w usposobieniu swego przeciwnika — mogę panu przyprowadzić szanownego konsula... będzie uszczęśliwiony ujrzawszy pana... Boję się tylko czy jego wizyta, nie skończy się interwencyą komisarza policyjnego z kilku agentami i siłą zbrojną!... Cóż pan na to mój drogi kapitanie?...
— Ja na to mówię, że jesteś silniejszy odemnie odpowiedział Jakób Lambert; — ale ja jestem spokojny... w pańskim interesie leży, aby mnie nie zgubić i z pewnością ułożemy się ze sobą po przyjacielsku... Nieprawdaż!...


XXIX.
Jedna z tajemnic Tytana.

Błysk tryumfującej radości rozjaśnił twarz Maugirona...
— To wybornie! — zawołał — zaczynasz pan być rozsądniejszym; jeżeli tak pójdzie dalej nie będziemy mieli trudności w ułożeniu się... Ja właśnie zupełnie tak myślę jak pan...
— Mamy do zawarcia interes handlowy rzekł Jakób Lambert — pan posiadłeś tajemnicę, od której zależy mój majątek, mój honor i moja wolność... Pana życzeniem bardzo zresztą naturalnem, jest posiadanie tej tajemnicy jaknajlepiej wyzyskać... Pan chcesz sprzedać... ja potrzebuję kupić... sprawa więc żadnej poważnej trudności nie przedstawia...
— Jest to bardzo rozumnie pomyślane i bardzo jasno sformowane!... — zawołał Maugiron, śmiejąc się.
— Jakież są pańskie wymagania? — mówił dalej ex-kapitan — jestem człowiek łatwy w interesach i szybko się decydujący, mianowicie wtedy gdy interes jest znacznej wagi... Zresztą chciałbym jaknajprędzej skończyć tę sprawę i nie będę się targował, bylebyś pan tylko okazał się w żądaniach rozsądnym...
— Chcesz pan abym powiedział cyfrę... — spytał Maugiron...
— Proszę pana o to, lecz pozwolę sobie przypomnieć panu, żeś już wziął nocy ubiegłej siedemdziesiąt tysięcy franków na rachunek...
— W tem pan się myli nieco!... — zawołał młody człowiek — niech pan we mnie widzieć raczy głowę, a nie na rękę!...
Ja wskazuję interes, ale nie biorę żadnego udziału w wykonaniu!... Wcale bym nie miał ochoty zniżać się do tych wszystkich drobiazgów w podobnego rodzaju interesach jak zakradanie się, przełażenie przez mury, wyłamywanie zamków i t. p... Jestem zatem zmuszony dzielić zdobycz z działaczami drugorzędnemi, którzy pracują podług moich wskazówek, a to zmniejsza znacznie moją część!... Zarobiłem najwięcej trzydzieści pięć tysięcy franków na operacyi nocy ubiegłej, i uważam te pieniądze nie jako zaliczenie, ale jako nagrodę za uratowanie, gdyż w istocie poświęcam się jak strażak, który ratuje cię, drogi panie, ze strasznej przepaści w jakiej cię widzę pogrążonym po uszy!...
— Jakaż cyfra pańska!?... — powtarzał niecierpliwie Jakób Lambert — jaka cyfra?...
Ex-kapitan Atalanty siedział w tej chwili jakby na rozpalonych węglach, a Maugiron zdawał się umyślnie szukać zadowolenia swej złośliwości w pozostawieniu go w tej niepewności jak najdłużej, gdyż zamiast odpowiedzi kategorycznej na jego pytania dwukrotnie powtarzane, odrzekł powoli z wyszukaną grzecznością.
— Od kilku dni, nie podejrzewając jeszcze nawet że nazwisko pana Achilesa Verdier kryje dawną znajomość, bo dopiero dziś rano gdym czytał papiery, w których nazwisko to znalazło się połączone z nazwiskiem Jakóba Lambert, przypomniałem sobie wszystko dokładnie, od kilku dni już, powtarzam, bywam w pańskim zakładzie i bardzo starannie zajmuję się oglądaniem i ocenianiem pańskiego majątku... Śliczny jest ten pański majątek!... Winszuję panu szczerze... Jesteś pan administratorem pierwszorzędnym mój drogi kapitanie!... Pieniądze umieszczone w pańskim ręku pracują i przynoszą procenta bezustannie. Pańskie ambitne marzenia spełniły się na jawie... chciałeś miljonów, i posiadasz ich obecnie więcej niż cztery...
Jakób Lambert aż podskoczył na krześle.
— Cztery miljony!... — krzyknął.
— Co najmniej...
— Sądzę, że pan tę niedorzeczną bajkę według jej wartości rzeczywistej oceniasz!... Prawda, pracuję dniem i nocą, pilnuję starannie mego dobra... Zrobiłem kilka szczęśliwych spekulacyi... zrealizowałem pewne korzyści... to wszystko prawda... ale jestem o sto mil odległy od posiadania czterech miljonów... Ci, którzy to mówią są to moi nieprzyjaciele... ci zaś co w to wierzą to szaleńcy...
— Pomieść mnie pan w tej ostatniej kategoryi — kończył Maugiron — gdyż mam silne przekonanie, że głos publiczny zmniejsza raczej majątek pański, lecz go nic powiększa...
Jakób Lambert podniósł ramiona pod sufit kajuty, jakby brał niebo na świadka wielkości tego błędu.
Nie zwracając wcale uwagi na to niecne zaprzeczenie, Maugiron mówił dalej:
— Z drugiej strony zastanawiałem się nad moją własną wyjątkową sytuacyą, jest ona nieskończenie trudna, pomimo tych zwodniczych pozorów... Mam upodobania i przyzwyczajenia zbytkowne, które mnie narażają na wielkie wydatki. Zaspakajam je w wiadomy panu sposób, a środków do tego zabraknąć mi może każdej chwili... Żyję przy tem w ciągłej obawie i niepewności... Bezustannie się boję, aby prokuratorowi cesarskiemu nie przyszło pewnego pięknego poranku do głowy, rzucić okiem niedyskretnem na moje drobne sprawy i osobiste interesa...
Są dnie, słowo honoru daję, że na sam widok jednego policyanta, drżę cały jak w febrze... To wszystko nadweręża mój system nerwowy, przeszkadza trawieniu i skończy się doprawdy na tem, że osiwieję przedwcześnie!...
Taka pozycya, sam pan to rozumiesz, jest zupełnie niemożebna dla mnie, i chciałbym wyjść z niej jaknajprędzej!...
Pan mi dałeś najpiękniejszy przykład, i pragnę naśladować pod tym względem pana, gdy szczęśliwy los nadarza mi dziś jedną z tych okazyj przyjaznych, których się nie spotyka więcej niż raz jeden w życiu człowieka...
Jedna chwila zuchwałej myśli, jedno natchnienie kiedyś, zrobiło pana bogatym od razu. Od czasu jak pan jesteś bogaty jesteś uczciwy, jestem o tem najmocniej przekonany. Otóż i ja także chcę być uczciwym, i będę nim, gdy będę miał dobre dochody, oparte na kapitałe nie zależnym od nikogo i dobrze zabezpieczonym... Ten kapitał dasz mi pan!...
Ale co się to znaczy, mienisz się pan na twarzy, mój drogi kapitanie... bladość pana jest przerażająca... wzrok pański wyraża przestrach... Zdaje się panu, że żądam ogromnej sumy... połowy pańskiego majątku... czy co!?
Uspokój się pan, jestem skromniejszy w swoich wymaganiach... Dwadzieścia pięć lub trzydzieści tysięcy franków w rentach, pozwolą mi żyć uczciwie po kawalersku, aż do dnia, w którym znajdę sposób zawarcia korzystnego małżeństwa, w czem nie staną mi na przeszkodzie dary, których mi natura nie oszczędziła wcale; znośną powierzchowność, obejście dosyć przyjemne, rozum, który ludzie w łaskawości swej za wystarczający uważają i wreszcie majątek niezależny, który posiadać będę... To rozumowanie musisz pan uznać za pełne słuszności i rozsądku... Nieprawdaż?...
Chcesz pan teraz wiedzieć ostatecznie moją cyfrę...
Oto ona:
Żądam pięć kroć sto tysięcy franków....
— Pół miljona!... — krzyknął Jakób Lambert tonem żałosnym — pan żądasz odemnie pół miljona!...
— Pan się dziwisz zapewne, założyłbym się oto, że ja tak małem się kontentuję...
— Ależ to ruina dla mnie!...
— Po co tu gadać bezpotrzebnie!... Z jednej strony nie uwierzę wcale w pańskie utyskiwania... z drugiej zaś, nie odstąpię ani luidora, ani talara, ani nawet jednego franka z sumy jaką postawiłem... Skończ pan ten interes przyzwoicie... płać po pańsku.. pomyśl sobie, że się część składów spaliła i nie myśl więcej o tem!
Ex-kapitan Atalanty pogrążył się od kilku sekund w głębokiem rozmyślaniu, potem zdawało się, że się odrazu zdecydował.
— Jeżeli dam panu to czego wymagasz — powiedział — jeżeli wyliczę panu tę olbrzymią sumę, pięć kroć sto tysięcy franków, jakąż będę miał gwarancyę przeciw panu?... któż mi zaręczy, że za rok, za pół roku, za dwa tygodnie, nie przyjdzie panu znowu ochota rozpoczęcia na tych samych podstawach nowej operacyi, kiedy ci się tak dobrze powiodło pierwszy raz?
— Najprzód, oddam panu wszystkie papiery zawarte w portfelu...
— Ten zwrot jest mało ważny... Te papiery nic nie dowodzą, ani na moją korzyść, ani przeciw mnie...
— Dam panu moje słowo honoru wiecznego milczenia o tem wszystkiem co wiem!..
— Tę gwarancyę uważam za niedostateczną...
Maugiron zmarszczył brwi.
— Musisz się pan jednakże nią kontentować — odrzekł tonem suchym. — Jeżeli nie masz we mnie zaufania, to powiedz pan otwarcie... Powiem panu dobranoc natychmiast... Opuszczę ten statek, cofając się w tył i nie spuszczając pana z oka ani na chwilę, gdyż znam dobrze pański sposób szybkiego działania, pozbywania się ludzi... Mógłbyś postąpić ze mną tak, jak postąpiłeś przed piętnastu laty z poczciwym i zacnym Achilesem Verdier... Potem udam się niezwłocznie do mojego mieszkania, a jutro rano będę zmuszony oddać panu wizytę w towarzystwie byłego konsula francuzkiego w Saint Domingo z r. 1839.
Na ustach Jakóba Lambert ukazał się w tej chwili dziwny jakiś uśmiech.
— Do czego tu te wszystkie groźby? — spytał — nie mówiłem przecież, że odmawiam...
— Mamże ztąd wnosić, że pan przystajesz?
— Cóż mam robić kiedy mnie pan zmuszasz do tego, nóż mi na gardle kładąc...
— Dasz mi pan pięć kroć sto tysięcy franków?...
— Dam!...
— Kiedy!
— Choćby jutro, jeżeli pan sobie życzy!?...
— Wołałbym dostać je zaraz...
Jakób Lambert wzruszył ramionami.
— Pan wiesz tak dobrze jak ja — odpowiedział — że nikt, jeżeli nie jest bankierem, notaryuszem lub agentem wymiany, nie trzyma u siebie pięciu kroć stu tysięcy franków!... Masz pan moje słowo...
— Teraz ja z kolei powtórzyć muszę pańskie słowa przed chwilą wyrzeczone, że ta gwarancya nie zdaje mi się wystarczającą — rzekł Maugiron, uśmiechając się.
— Czegóż pan chcesz?...
— Trzech wierszy i pańskiego podpisu na kawałku stemplowego papieru...
— Weksel?...
— O nie!... wcale nie!... prostą asygnacyę natychmiast płatną do pańskiego bankiera... Postarałem się dowiedzieć, że pan Wiktor Didier zapłaci milion a nawet więcej, jeżeli dostanie polecenie od pana...
— Nie mam w tej kajucie ani pióra, ani atramentu, ani papieru stemplowego...
— Byłem naprzód pewny rezultatu naszego układu, i zaopatrzyłem się w to wszystko...
— Daj więc pan...
Maugiron wyciągnął z kieszeni jeden z tych długich futerałów, którym się zwykle posługują komornicy, idąc zrobić zajęcie majątku. Futerał taki zawiera kałamarz papier i pióro.
Położył on ten futerał na małym stoliku, stojącym w pośrodku kajuty, o którym jużeśmy mówili.
Jakób Lambert wziął dwa krzesła i postawił je naprzeciwko jedno drugiego, z każdej strony stołu. Usiadł na jednem i rzekł do Maugirona:
— Siadaj pan... zaraz napiszę...
Młody człowiek usłuchał machinalnie, a tymczasem ex-kapitan otwierał z nadzwyczajną powolnością futerał, i rozwijał arkusz papieru stemplowego.
— Co to za cudowna rzecz kredyt!... — zawołał Maugiron w lirycznem uniesieniu. — Ten biały szmatek papieru wart jest trzydzieści santimów... za sekundę będzie wart pięćkroć sto tysięcy franków, bo będzie nosił na sobie pański podpis!... Alchemicy średniowieczni szukali kamienia filozoficznego... my go dziś posiadamy!... Jest to koniec pióra i kropla atramentu...
Jakób Lambert podniósł nieco głowę i utkwił wzrok w Maugironie; z pod jego powiek do połowy przymkniętych zabłysło w jednej chwili dziwnie silne światło, które jednak natychmiast zgasło.
— To jego własna będzie wina!... — mruknął — zaiste, jest tu wypadek obrony osobistej!...
W tymże samym momencie uchwycił guzik mosiężny, który się zdawał być przeznaczonym do otwierania szuflady u stolika i nacisnął go silnie.
Trzask złowrogi dał się słyszeć w tej chwili, podłoga zapadła się i znikła z szybkością, właśnie w tem miejscu, gdzie siedział Maugiron, i młody człowiek zniknął w czarnych wodach Sekwany, wydając okropny krzyk.
Głuchy jęk, i odgłos upadającego ciała, odpowiedziały na ten krzyk tuż za uchem Jakóba Lamberta.
Ex-kapitan Atalanty, zadrżał na całem ciele, odwrócił się szybko i zobaczył, przy drzwiach na pół otwatych Lucynę leżącą na ziemi bez zmysłów...


XXX.
Wieczór Lucyny.

Podczas kilku sekund, Jakób Lambert, dla którego od tej chwili zatrzymamy to miano — oniemiał i stał nieporuszony, jakby skamieniały z przerażenia...
Po raz drugi od dzisiejszego rana, wszystko się zapadało w około niego!... jakieś tchnienie burzące unicestwiało jego plany tak znakomicie dotąd prowadzone...
Nagłe pojawienie się, albo raczej zmartwychwstanie „Strączka”, chłopca okrętowego, zadało mu pierwszy cios, a teraz, gdy już powziął i wykonał to straszne postanowienie, i gdy już sądził się uwolnionym raz na zawsze od jedynej ludzkiej istoty, która go mogła zgubić, oto nowe niebezpieczeństwo zjawiło się niespodzianie!... Zbrodnia tak ohydnie spełniona miała świadka, a tym świadkiem była jego własna córka, albo przynajmniej ta, która wobec świata całego to miano nosiła!...
Stanowczo, fatalność jakaś zawzięła się, aby go zniszczyć, zgubić, aby go zmusić do przegrania, w tej strasznej grze z losem...
Co robić?... jakie powziąść postanowienie!?...
Czyż trzeba będzie, dla zapewnienia sobie spokoju, i bezpieczeństwa, i Lucynę unicestwić, jak to już zrobił z Maugironem?...
Ta okrutna myśl przebiegła przez głowę Jakóba Lambert, ale, musiemy to przyznać, odepchnął ją ze zgrozą, ze strachem, ze wstrętem...
Człowiek ten, chociaż tyle już spełnił niegodziwości, nie miał jednak przy tem wszystkiem serca tygrysiego. Myśl zabicia młodej dziewczyny oburzyła go, i po krótkiem wahaniu, któreśmy już wyżej zaznaczyli, pobiegł ratować Lucynę.
Przed opowiedzeniem naszym czytelnikom, sceny jaka nastąpiła, musiemy im wyjaśnić przyczynę obecności panny Verdier na Tytanie, o tak późnej godzinie, i w chwili gdy Jakób Lambert mógł wszystkiego innego prędzej się spodziewać niż ujrzenia jej przed sobą...
Ex-kapitan Atalanty, jak powiedzieliśmy, zamknął się w swoim pokoju, po długiej rozmowie z Piotrem Landry; rozmowie, której już znamy szczegóły i zakończenie zgodne z życzeniami i nadziejami prawdziwego ojca Lucyny.
Podmajstrzy pospieszył pójść do młodej dziewczyny, aby jej przynieść szczęśliwą wiadomość o nadspodziewanie łaskawem usposobieniu pana Verdier i okazaniu przezeń skłonności do pobłażania i przebaczenia.
Lucyna, bardzo cierpiąca wskutek strasznych wzruszeń, których tyle doznała przed godziną, została w istocie pocieszoną i ożywioną tą wiadomością, ale uczuła bardzo naturalną potrzebę usłyszeć potwierdzenia tych słów przebaczenia z własnych ust tego, którego nazywała swoim ojcem...
Zawód jej był bardzo wielki gdy w godzinie obiadowej dowiedziała się, że pan Verdier wyszedł, wydając rozporządzenie, aby go nie czekano z objadem, bo może wróci bardzo późno... Jakób Lambert, był niezdolnym do ukrycia gorączkowego wzruszenia i nie był wstanie nakazać spokoju swej twarzy, wołał więc tego dnia wcale nie być przy stole, w gronie familijnem w obecności Lucyny... Młoda dziewczyna prosiła Piotra Landry o uwiadomienie jej zaraz jak tylko pan Verdier wróci do mieszkania, a podmajstrzy obiecał zastosować się do jej polecenia. O dziesiątej i pół stary robotnik zapukał rzeczywiście do drzwi Lucyny.
— A. cóż? — spytała.
— A. cóżby! panno Lucyno, oto to, że pryncypał przyszedł...
— Dziękuję, mój dobry Piotrze... idę zaraz do niego...
— To się na nic nie zda proszę pani...
— A to dla czegóż?... czy nie jest w swoim pokoju?...
— Nie, pani... Pan Verdier nie przeszedł nawet progu domu... tylko tyle czasu był obecny w zakładzie, ile potrzeba, aby wziąść odemnie latarnię i wyjść z nią znowu!
— O tej godzinie!... — zawołała Lucyna — gdzie by mógł iść?...
— Pan Verdier uprzedził mnie, że spędzi noc w swojej kajucie, na pokładzie Tytana...
— Na pokładzie Tytana!... — wykrzyknęła młoda dziewczyna — czy ci się to nie wydaje bardzo dziwnem Piotrze?...
— Ja nie myślę aby się temu trzeba tak bardzo dziwić, pani... trafiało się to już nie raz panu Verdier, po powrocie z jego dalekich podróży...
— Jakże wyglądał mój ojciec gdy wyszedł?...
— Był prawdę powiedziawszy niebardzo spokojny wyraz jego twarzy... ale to się rozumie... Nikt nie traci siedemdziesięciu tysięcy franków, tak w jednej chwili z zupełnym spokojem, bez wtrząśnienia i pewnego ucisku moralnego!... Zresztą pan Verdier mówił do mnie głosem bardzo łagodnym i pytał mnie się o panią...
Ten ostatni szczegół istniał tylko w wyobraźni podmajstrzego. Szlachetny człowiek chciał wrócić spokój Lucynie i brał się do tego jak umiał.
— Dziękuję, mój dobry Piotrze — odpowiedziała mu serdecznie młoda dziewczyna — będę spała spokojnie, jutro zobaczę ojca...
— To dobrze, pani... będzie na to czas jutro rano odrzekł żywo Piotr Landry — bądź pani tego zupełnie pewną, że znajdziesz pana Verdier tak dobrym i tak czułym dla ciebie jakiem jeszcze nigdy nie był!... Nie poznasz go pani — życzę pani dobrej nocy, droga panno Lucyno, a ja pójdę tymczasem odbyć patrol po zakładzie.
Podmajstrzy wyszedł.
Lucyna, złamana znużeniem rozebrała się, rzuciła na łóżko, spróbowała we śnie znaleść spoczynek fizyczny i moralny, którego tak bardzo potrzebowała... Ale niepodobna jej było zasnąć... jakiś nie dający się zwalczyć niepokój opanował ją... — Wzburzone jej nerwy nie pozwalały jej zamknąć oka i uspokoić się ani na chwilę....
Po jedenastej, niepokój powiększył się bez żadnego powodu i stał się prawdziwą męczarnią.
— Muszę koniecznie widzieć ojca tej nocy... — powiedziała sobie młoda dziewczyna — muszę koniecznie, niech mi potwierdzi słowa Piotra Landry... potrzeba od niego samego zapewnienia, że panu de Villers nie grozi żadne niebezpieczeństwo i że mu będzie udzielony czas do oczyszczenia się z zarzutów. Jak tylko powzięła stanowczą myśl wyjaśnienia swych wątpliwości natychmiast odzyskała spokój relatywny.
Lucyna spiesznie wstała z łóżka, okryła się na prędce płaszczykiem i zbliżyła do okna.
Z tego okna wzrok przechodząc po nad murem otaczającym, sięgał aż do portu, obejmował szeroko rzekę a wśród niej pokład i część ciemnego pomostu „Tytana“.
Lucyna bez trudności rozpoznawała dosyć żywe światło, błyszczące przez szybki małego okienka owalnego w bocznej ścianie statku wykrajanego. To światełko dało jej pewność, że ojciec jej nie śpi jeszcze, i że zatem nic nie będzie łatwiejszego jak pójść i rozmówić się z nim. Otworzyła ostrożnie drzwi swojego pokoju, aby nie przerwać błogiego snu pani Blanchet, która spała w sąsiednim gabinecie, a której chrapanie donośne i rozlegające się, grzmiało jak gdyby dudnienie organów.
Zeszła ze schodów pocichutku na palcach bez światła; zakręciła klucz w zamku drzwi zewnętrznych domu, znalazła się na najwyższym schodku ganku... Bojaźliwie zstąpiła ze schodków i puściła się środkiem dziedzińca ku bramie. Już przebiegła prawie do połowy drogę oddzielającą główny gmach od bramy zakładu, gdy wtem usłyszała odgłos ciężkich kroków ku niej się zbliżających... Chciała się wrócić i ukryć ale czasu jej zbrakło. Ten kto sobie tego nocnego spaceru pozwalał wyszedł z za węgła oficyny... W jednej chwili promienie światła dużej latarni, którą niósł w ręku objęły młodą dziewczynę, i jednocześnie głos dobrze znany krzyknął:
— Kto idzie?.. Stój!... bo strzelam!... — Charakterystyczny szczęk odwodzonego kurka fuzyi, którą człowiek ów był uzbrojony towarzyszył tym słowom.
— Nie strzelaj, Piotrze!... — odpowiedziała żywo Lucyna — nie strzelaj!?.. to ja!...
Podmajstrzy, z osłupieniem, które łatwiej zrozumieć niż opisać, podbiegł ku niej.
— Jakto, panno Lucyno, to naprawdę pani!... — wymówił głosem drżącym a ździwiona twarz jego tak zabawny posiadała wyraz, że młoda dziewczyna pomimo tak groźnej sytuacyi w danej chwili nie mogła się wstrzymać od śmiechu.
— No tak!... tak!... mój dobry Piotrze — odpowiedziała — to ja... w mojej własnej osobie!...
— Doprawdy pani, nie wiem czy śnię, czy na jawie panią widzę!...
— O! nie jestem żadnem zjawiskiem, ani żadną marą!... nie śni ci się wcale...
— Gdy pomyślę, że mógłbym był, w przypuszczeniu że to złodziej co nas okradł nocy ubiegłej, wystrzelić i zabić panią panno Lucyno!... dreszcze mnie przechodzą śmiertelne... włosy mi się na głowie jeżą!... Na szczęście, żeś pani się odezwała natychmiast, bo inaczej mógłbym był przypuszczać najrozmaitsze dziwy a na myśl by mi nigdy nie przyszło, że to pani idzie!...
Podmajstrzy dodał po chwili namysłu:
— Ale ja myślę... gdzież to pani tak szła sobie sama W nocy?...
— Zmierzam sama, tam gdzie mnie ty Piotrze odprowadzisz... skorośmy się spotkali szczęśliwie.
— Czy bardzo daleko ztąd?!..
— Dwa kroki...
— Czy można wiedzieć jak się to miejsce nazywa?...
— O! i owszem... dlaczegóżby nie.., Idę na „Tytana.“
— Jakto! — wykrzyknął Piotr — pani idzie na Tytana!...
— No tak...
— I po cóż to, mój dobry Boże, jeśli wolno spytać?
— Chcę widzieć ojca...
— Ojca, o wpół do dwunastej w nocy!... północ niedługo!...
— Cóż mnie obchodzi godzina?...
— Zbudzisz pani pryncypała z pierwszego snu!... Najpewniej śpi sobie teraz smacznie!...
— Mój ojciec nie śpi jeszcze, jestem tego pewna...
Skądże to pani wie?...
— Z okna mojego pokoju, widziałam światło w jego kajucie... wreszcie w razie potrzeby obudzę go...
— Ależ, panno Lucyno, to panią tak napadło jak ból zęba, ta myśl widzenia pryncypała?... Gdym był przed godziną zawiadomić panią, że powrócił do domu i poszedł na statek, nie wyglądałaś pani wcale na to, abyś miała taką gwałtowną ochotę, widzieć się z nim jeszcze dziś wieczór koniecznie...
— Bo istotnie nie myślałam wcale...
— Zaszło więc coś nowego od tej chwili? Lucyna wstrząsnęła głową...
— Nic nie zaszło — odpowiedziała.
— Ale — kończyła młoda panienka — muszę koniecznie widzieć ojca tej nocy!... Muszę, dla uspokojenia się... a ty przecież, mój dobry Piotrze, nie wzbronisz mi tego, bo byś mnie uczynił najnieszczęśliwszą na świecie!...
— Ja!... droga panienko!... ciebie nieszczęśliwą uczynić!... Ja?... — zawołał podmajstrzy — Ja.. wielki Boże!... Ależ żeby ci pani oszczędzić jaknajdrobniejszego zmartwienia, jaknajmniejszej nieprzyjemności... ja, Piotr, dałbym się porąbać na drobne kawałeczki!...
— Mam nadzieję, że mi nigdy nie będziesz potrzebował dawać takiego dowodu przywiązania! — rzekła Lucyna z serdecznym uśmiechem. Zostań lepiej w jednej sztuce, nie porąbanym, mój dobry Piotrze, a jako dowód przywiązania... otwórz mi bramę!...
— Już idę... a podczas kiedy pani będziesz na statku, ja będę stróżował nad portem...
Piotr Landry pobiegłszy naprzód, pospieszył zrobić to o co go prosiła Lucyna.
— Zatrzymaj się pani trochę — rzekł potem — zdaje mi się, że słyszę kroki kilku osób... Pójdę zobaczyć co to jest... pani się nie pokazuj wcale...
Poczciwy podmajstrzy wyszedł za bramę, ale zaledwie zrobił kilka kroków, znalazł się otoczonym przez patrol piechoty w towarzystwie inspektora policyi i dwóch czy trzech policyantów.
Piotr Landry trzymał w jednej ręce latarnię, w drugiej fuzyę; miał minę przerażoną. Zdawał się podejrzanym.
— Co tu robisz? — spytał go inspektor — i na co ta broń?
— Obchodzę w około zakład, z powodu złodziei — odpowiedział stary robotnik — i przyszedłem aż nad port, bo mamy tu statek, który nie jest jeszcze wyładowany... Strzegę go równocześnie...
— Któż więc jesteś? — zapytał inspektor.
— Jestem podmajstrzy pana Achilesa Verdier...
— On mówi prawdę... — odezwał się jeden z policyantów — to jest Piotr... poznaję go teraz...
— No to dobrze!... Idźmy dalej!... Przyjemnej warty ci życzymy Piotrze!...
I patrol się oddalił.
Piotr zbliżył się do furtki.
— Już teraz port jest pusty zupełnie, panienko — rzekł — ani psa, ani kota; ani na prawo, ani na lewo. Może pani przejść...
Młoda panienka przeszła prędko przestrzeń, dzielącą mur, otaczający dokoła zakład jej ojca, od bulwaru Sekwanny.
Przeszła przez kładkę, przebiegła ciasną ścieżkę, pomiędzy stosami desek ułożonemi na pokładzie i nakoniec zeszła po schodach, które prowadziły do kajuty „Tytana”.
Tymczasem Piotr Landry przechadzał się wolno wzdłuż portu, jak żołnierz na warcie...


XXXI.
Jakób Lambert i Lucyna.

Schodząc tak ze schodów, Lucyna czuła, że serce jej bije coraz gwałtowniej.
— Jak mnie też ojciec przyjmie? — myślała sobie. — Aby tylko to postąpienie moje, nie wydało mu się szaleństwem, i żeby rozgniewał się na mnie!... Byłabym może lepiej zrobiła, gdybym była poszła za radą Piotra Landry i zaczekała do jutra...
Młodej dziewczynie przyszła na jedną chwilę myśl, wrócić się od drzwi kajuty, ale jak wiemy, nie brakowało jej ani siły woli, ani energii; więc po bardzo krótkiem wahaniu, postanowiła skończyć to co zamierzyła...
Pozostawało jej już tylko dwa czy trzy schody do przejścia i dostania się do drzwi... gdy wtem stanęła jak wryta na miejscu...
Zdawało jej się, że słyszy szmer głosów w kajucie. Nadstawiła ucha... Było już znowu cicho zupełnie...
— Omyliłam się — powiedziała sobie — to serce moje bije tak głośno i w mózgu mi dźwięczy tak donośnie, że zdaje mi się iż słyszę głosy jakieś!...
Lecz właśnie w tej chwili, na nowo usłyszała szmer jakiś niewyraźny, podobny do szeptu cichej rozmowy.
— To mój ojciec rozmawia sam ze sobą. — wyrzekła młoda dziewczyna, posłuchawszy chwilę... — Biedny, jak on musi być mocno wzruszony, i ile to wzruszenie sprowadzi cierpień i trosk na jego głowę... Wcale się nie spodziewa mnie widzieć... O! jakżebym była szczęśliwą gdyby moja obecność mogła go nieco uspokoić... Ale czyż mogę mieć nadzieję?...
Tak mówiąc, a raczej tak myśląc sobie, Lucyna położyła rękę na klamce; drzwi się otworzyły natychmiast bez skrzypnięcia...
Wiemy już, jaki widok przedstawił się oczom nieszczęśliwego dziecka...
Jakób Lambert, siedząc tyłem do drzwi, przyciskał właśnie ukrytą w małym stoliku sprężynę, i wprawiał tym sposobem w ruch, ów potężny i z taką dokładnością urządzony mechanizm...
Pod nogami Maugirona otworzyła się klapa, i młody człowiek wydając straszliwy krzyk, zniknął w głębinach... Potem klapa, na jedno mgnienie oka usunięta, wróciła na swoje miejsce z niewypowiedzianą szybkością...
Jakkolwiek szybkiem było to widzenie, przejęło ono inteligencyę Lucyny aż do głębi, jak błyskawica rozdzierająca chmury!... Odgadła!... zrozumiała!... Jej ojciec był niegodnym zbrodniarzem!... Spełnił w jej oczach najnikczemniejsze morderstwo!...
Młoda dziewczyna nie miała dosyć siły do zniesienia tej strasznej świadomości... Zdawało jej się, że ogniste obręcze głowę jej ściskają, że w uszach jej tysiące brzmi odgłosów, że ściany dokoła niej tańczą, a podłoga buja się jak trapez gimnastyka...
Głuchym krzykiem odpowiedziała na rozpaczliwy krzyk Maugirona, i padła bezprzytomna, przy drzwiach na wpół otwartych...
Nie można powiedzieć jednakże, aby straciła zupełnie samowiedzę; bo skoro Jakób Lambert, za chwilę, zbliżywszy się ku niej, pochylił się nad nią i podniósł ją z ziemi: zgroza i przestrach przezwyciężyły jej współomdlenie, otworzyła oczy i szeptała, wyrywając się z ramion, które ją obejmowały:
— W imię nieba, miej litość nademną!... nie zabijaj mnie tak jak jego!... nie zabijaj mnie!... boję się umrzeć...
— Cicho bądź nieszczęsne dziecko! — mówił Jakób Lambert, szeptem prawie, lecz tonem rozkazującym — cicho!... Czy chcesz mnie zgubić?... czy zapominasz, że jestem twoim ojcem?... dla czego prosisz o litość?... Czego się boisz!?...
Lucyna milczała, ale konwulsyjne drżenie wszystkich jej członków przekonywały, że z przestrachu wcale jeszcze nie ochłonęła... Zęby jej szczękały, twarz pokryła się matową bladością, jakby była z wosku, a powieki zamykały, zasłaniając jej wzrok przerażony...
Zemdlenie zupełne zdawało się nieuniknionem.
Jakób Lambert zaniósł młodą dziewczynę na łóżko żelazne, które zajmowało jedną stronę kajuty, posadził ją na tem łóżku, pod głowę podłożył w wałek skręconą poduszkę, potem otworzył szafkę urządzoną w ścianie okrętu, wziął butelkę z arakiem i kieliszek, który napełnił w trzech częściach...
— Pij — rzekł do Lucyny zbliżając kieliszek do jej ust — pij... to cię orzeźwi...
Młoda dziewczyna usłuchała machinalnie, ale, po przełknięciu pierwszych kilku kropli, nie mogła zwyciężyć wstrętu i odepchnęła kieliszek.
— Jeszcze troszkę.. — szeptał ex-kapitan Atalanty.
— Nie mogę... bo mnie pali...
— Czy ci lepiej? czy ci siły wracają?...
Lucyna skinęła głową na znak twierdzenia.
Jakkolwiek minimalną była doza napoju, nie mogła jednak nie wywrzeć potężnego skutku na dziewczynie, przyzwyczajonej do picia tylko czystej wody. Rumieniec wrócił na policzki, i zupełna bezsilność, jaka ją przed chwilą opanowała zmniejszała się szybko... Ale w miarę jak się silniejszą uczuwała wracało też w całej swej grozie pojęcie o rzeczywistości i zrozumienie zbrodni, której była świadkiem...
Rozpacz straszna, jedno z tych cierpień bezgranicznych, z któremi nie mogą się równać żadne bóle fizyczne, ogarniała jej serce i rozdzierała je...
Córka mordercy!... Ona!... Lucyna!...
Na tę myśl, w głowie jej się mięszało i czuła, że szał jakiś ją opanowywa.
Ukryła twarz na oczy kładąc nerwowo zaciśnięte pięści i wybuchnęła płaczem a łkając żałośnie w przystępie najwyższej boleści, jąkała głosem zaledwie zrozumiałym:
— Mój Boże... mój Boże... i to jest mój ojciec!...
Jakób Lambert usiadł w nogach łóżka i czekał. Miał za wiele doświadczenia w życiu, żeby nie wiedzieć, że cierpienie, choćby największe, uspakaja się tem prędzej czem wybuch jego jest gwałtowniejszy!... Same łzy Lucyny uspakajały go... Strumienie są mniej gwałtowne od potoków, ale się nigdy nie wyczerpują, i zdarza się widzieć potoki wysychające w kilka godzin, jak skoro ich fale wszystkie przepłyną!...
Nie mylił się, łkania młodej dziewczyny słabły po trochu; jęki ucichły, łzy jej, wprawdzie płynęły ciągle, ale mniej obfite i mniej gorzkie...
Jakób Lambert pomyślał, że stosowna chwila już nadeszła... Wziął Lucynę za rękę i lekko ją uścisnął w swoich... Biedne dziecko nie śmiało usunąć ręki, ale silne wstrząśnienie wszystkich jej nerwów i zimny dreszcz, który przebiegł ją całą i który pod swą ręką czuł kapitan, świadczyły o całym wysiłku jakiego musiała użyć, aby zapanować nad sobą...
— Lucyno... dziecię moje!... — szeptał Jakób Lambert głosem bardzo cichym, którego niezwykła słodycz zmieniała do niepoznania. — Mój widok przejmuje cię wstrętem, prawda?... Przerażam cię sobą!...
— Mój ojcze — krzyknęła młoda dziewczyna — w imię nieba, nie pytaj mnie o nic!... Co chcesz abym ci odpowiedziała?... Pozwól mi milczeć!... pozwól mi płakać w cichości...
— Chciałbym to uczynić... ale to nie podobna...
— Niepodobna, mówisz!... Mój Boże! dla czegóż to być nie może!?...
— Czy jesteś w stanie mnie wysłuchać?...
— Nie mam prawa nie słuchać cię... jesteś moim ojcem...
Wymawiając te ostatnie słowa, Lucyna zaczęła znowu drżeć bardziej niż wprzódy.
— Winienem ci wyjaśnić — zaczął mówić Jakób Lambert.
— Wyjaśnić?... — powtarzała.
— Tak...
— Źle rozumiem zapewne możesz mi wyjaśnić?... O Boże mój!... cóż ty możesz mi wyjaśnić?...
— To, co się stało w twoich oczach...
Lucyna cofnęła się w tył, śmiertelna bladość okryła jej twarz.
— O! nie!... nie mów o tem!... — wykrzyknęła — nie mów!... nie mów nigdy!... Czy chcesz, abym umarła ze strachu i zgrozy u twoich nóg!... Powiedz mi lepiej że to wszystko co widziałam... to nie prawda, to nie rzeczywistość!... powiedz mi, żeś był tu sam przed chwilą!... że nikt nie siedział tam, przy tym stole, na tem miejscu!... na tem miejscu, które teraz jest próżne.... Powiedz, że widziałam widmo jakieś nie osobę żywą!... powiedz mi nakoniec, powiedz, że miałam straszny sen!... obudź mnie, mój ojcze, jeżeli masz na dnie serca choć trochę litości dla twojego dziecka!... obudź mnie, bo w moich snach szalonych myślę, że jesteś zbrodniarzem!... Ale to być nie może!... nieprawdaż!... Nie może być!... Widzisz, ja śnię, albo zmysły straciłam!... Obudź mnie! obudź!...
Gdy to mówiła z rozpaczliwą gwałtownością, głosem przerywanym jękami i łkaniem; z rękami wyciągniętemi przed siebie, jakby odepchnąć chciała jakieś straszne widmo; twarz młodego dziewczęcia, strasznie zmieniona, okropny miała wyraz...
— Moje dziecię — odpowiedział Jakób Lambert, głosem stanowczym — nic ci się nie śniło i dobrze widziałaś.
Lucyna wydała głuchy krzyk i załamała ręce.
— Gdy oskarżony staje przed sądem — mówił dalej kapitan — zawsze, jakkolwiek wielką jest zbrodnia, którą popełnił, pozwalają mu się bronić!... Tego prawa wolnej obrony, którego najniegodziwszy zbrodzień dostępuje bez oporu, ty odmówić chcesz ojcu twemu!
— To prawda — jąkała Lucyna — jesteś moim ojcem... Cóż masz mi do powiedzenia?... czego chcesz odemnie?...
— Najprzód chcę abyś się uspokoiła i zechciała mnie wysłuchać, gdyż potrzebuję całej uwagi twojej i chcę się przed tobą usprawiedliwić!... — Ty!... usprawiedliwić się!... — powtórzyła młoda dziewczyna z gestem najboleśniejszego niedowierzania — czy dobrze słyszę!... O Boże!... czy to możliwe!... Widziałam... i ty sam przyznajesz, że mi się nie śniło!...
— Widziałaś fakt materjalny... byłaś świadkiem zniszczenia istoty ludzkiej... powiedziałaś sobie: że to jest nikczemna zbrodnia i mordercą podłym jest ten co ją spełnił! Bezwątpienia każdy na twojem miejscu byłby powiedział toż samo, ale ojca swego tyś zbyt pospiesznie osadziła, zbyt prędko skazała... Czy ty wiesz wszystko!... Jednem słowem czy wiesz... A może, człowiek ten, który zginął, uczynił koniecznym ten straszny czyn... a może to wyrok Boga dotknął go za pośrednictwem ręki mojej!... To są owe czarne ciemności, które chcę rozjaśnić przed tobą.. A teraz powiedz, czy jesteś usposobiona wysłuchać mnie?...
— Słucham, mój ojcze... — wyszeptała Lucyna.


XXXII.
Usprawiedliwienie

— Czegóż więcej żądam od ciebie jak słuchania mnie — wyrzekł Jakób Lambert poważnie — powinnaś mnie wysłuchać bez uprzedzenia, bezstronnie, w całej prostocie twojego serca!... Jednem słowem nie trzeba, aby każde moje słowo, napotykało zwątpienie i podejrzenie z twojej strony... Bardzo często w przeszłości, Lucyno, znajdowałaś mnie zimnym dla ciebie... ten chłód był tylko pozornym... ja cię kocham serdecznie, głęboko, i czuję dobrze że nie mógłbym żyć dłużej, gdybym stracił przywiązanie i szacunek mojej córki, i gdyby moja córka uważała mnie za winnego tak potwornej zbrodni... Dla tego właśnie chcę przedstawić tobie jaką jest wina moja, i dla tego pragnę usprawiedliwić się przed tobą...
Te, w gruncie rzeczy nic nie znaczące wyrazy, wymówione głosem wzruszonym, przez człowieka, którego za swego ojca uważała, sprawiły na Lucynie bardzo żywe wrażenie i zaczęły zachwiewać jej przekonanie.
— Tak — zawołała z uniesieniem, wyciągając obiedwie ręce ku niemu — tak, usprawiedliwiaj się ojcze!... Ja teraz błagam cię o to!... W sercu mojem, ja już uniewinniam cię, ale rozum mój potrzebuje pozytywnego wyjaśnienia... w tej chwili nie chcę, aby pomiędzy tobą a mną pozostał jakiś cień powątpiewania!... Ja cię kocham, mój ojcze... kocham cię z całej duszy!... i dla tego cios, który mnie dotknął jest tak straszny!... Obwiniać cię!... sądzić cię występnym!... ah! to byłoby nad moje siły!... Rozum mój by uległ, a może w szaleństwie mojem, zdradziłabym cię bezwiednie...
Jakób Lambert cofnął się o jeden krok, a twarz jego dotąd słodko uśmiechnięta, przybrała groźny wyraz.
— Nieszczęśliwe dziecko, zdradziłabyś mnie!... — szepnął głosem ponurym.
— O! mimowolnie, mój ojcze, i bezwiednie! — odpowiedziała młoda dziewczyna — prędzej dałabym się zabić, zanimbym wymówiła słowo oskarżające cię, Bóg mi świadkiem!... ale w mojem szaleństwie, i w gorączkowem jakiem uniesieniu, kto wie czybym...
— Tak — myślał ex-kapitan — tego można się w istocie obawiać!... i za jakąbądź cenę trzeba tego uniknąć...
— Usprawiedliw się więc, w imię nieba — kończyła Lucyna — wvtłomacz mi to, czego sama nie mogę zrozumieć... o to na klęczkach... u nóg twych błagam cię i zaklinam!...
I młoda dziewczyna, zamieniając słowa w czyn, padła z takiem uniesieniem i szybkością do nóg Jakóba Lambert, że nie zdążył jej powstrzymać od tego kroku.
Pośpieszył podnieść ją, i łagodnie posadził napowrót na łóżko.
— Powiem ci wszystko, drogie dziecko — rzekł biorąc ją za ręce, i jednocześnie całując ją po ojcowsku w czoło — i bądź pewną, moje usprawiedliwienie będzie zupełne...
— Jeśli tak, to mów prędzej!... mój ojcze!... mów prędzej!... O! jakże ja będę szczęśliwa gdy te ciemności rozproszone zostaną!...
— To nastąpi bardzo szybko.... Muszę ci naprzód powiedzieć o tym człowieku...
Lucyna zadrżała.
— O tym, który... przed chwilą... był tam? — szepnęła.
— O tym, który dawał sam sobie nazwisko Maugirona, a który nazwisko to przybrał aby ukryć swoje własne — odpowiedział Jakób Lambert. — Dziś rano, w zakładzie, skoro mi przedstawiony został przez ciebie, nie poznałem go zrazu, tak umiał zmienić z niezrównaną zręcznością, twarz swoją, a nawet i głos!...
— Znałeś go więc oddawna, mój ojcze?...
— Znałem go kiedyś, moja Lucyno!... ale od wielu lat, nie było między nami żadnych stosunków... myślałem że umarł... przynajmniej miałem nadzieję... bo był moim śmiertelnym wrogiem...
— Czyś go obraził czem?...
— Nigdy!...
— Zkąd więc pochodziła ta jego nienawiść?...
— Któż to wiedzieć może i jak można wytłomaczyć nienawiść duszy zawistnej i podłej?... Niegdyś za moje dobrodziejstwa odpłacił mi czarną zdradą... mógłbym się był mścić... ale umiałem panować nad sobą, gardząc jego obelgami, jego intrygami, jego potwarzami... Tacy ludzie nie przebaczają wzgardliwej litości jaką wzbudzają... to też, powtarzam, prześladował mnie z ustawiczną nienawiścią, zawsze równie żywą i zaciętą, jak w pierwszym dniu, pomimo ubiegłego czasu, pomimo wszystkiego co się w ciągu tego czasu wydarzyło...
— Mówiłeś o obelgach... intrygach... potwarzach... może on cię spotwarzył mój ojcze?...
— Nie mnie, ale osobę, która mi była tysiące razy droższą niż moje własne życie...
— Kogóż?...
— Dowiesz się zaraz... Dziś rano, po kilku minutach rozmowy pobieżnej, zażądał odemnie wyznaczenia mu schadzki tajemnej na tę noc... Chciałem odmówić... mówiłem ci, że go nie poznałem od razu, ale zaczął nalegać i dał mi do zrozumienia kilkoma wyrazami dla wszystkich niejasnemi, ale zrozumiałemi dla mnie, że posiada tajemnicę owych niecnych potwarzy, z których jednej byłoby dosyć aby zniesławić pamięć drogą i świętą!... Drżący ze wstydu i boleści, widząc w ręku nieznajomego człowieka te zapomniane już tajemnice, uległem!... Naznaczyłem Maugironowi schadzkę nocną, o którą mnie prosił... albo raczej, której wymagał odemnie, i w celu który łatwo zrozumiesz, przedsięwziąłem niezbędne! ostrożności, aby moje widzenie się z nim było nieznane nikomu... Przyszedłem tutaj!... Bo i któż w istocie mógłby o tak spóźnionej godzinie śledzić moje kroki w kajucie na statku?... czy nie trzeba było nadzwyczajnego wypadku, albo raczej niepojętej fatalności, aby cię przywiodły do tych drzwi?...
O naznaczonej godzinie Maugiron przybył...
Byliśmy sami... Zdjął maskę z bezwstydną bezczelnością... dał się poznać i przekonał mnie od pierwszych słów, że takim jakim go kiedyś znałem, pozostał do dziś dnia!... Chciał znowu wyzyskiwać potworne potwarze będące dziełem jego własnem, za czasów jego młodości; a pamięć święta, której nędznik groził, była to... zadrżysz ze zgrozy moje dziecię!... była to pamięć twojej matki...
— Mojej matki!... — krzyknęła Lucyna składając ręce — o! podły!... O! nikczemny!... on czernił pamięć mojej matki!...
— Czernił ją kłamliwie, bo godna towarzyszka mego życia, po której w sercu mojem wieczną noszę żałobę, była najczystszą, najcnotliwszą, najnieskazitelniejszą z kobiet!... Ale Maugiron z machiawelskiem łotrowstwem, ze straszną zręcznością prawdziwego artysty, w zdradzie zebrał kiedyś fałszywe pozory, zgrupował je, a z tych pozorów zwodniczych nikczemną wysnuł historyę, którą za rzeczywistość dowodami popartą, podawał:
Niech Bóg uchowa, abyś się sama kiedyś przekonała córko moja ukochana!... o tem, że ze wszystkich broni podstępnych, potwarz jest najniebezpieczniejsza... Prawda czasem rani, ale potwarz zabija na pewno, gdyż rana przez nią zadana jest zatruta!...
Maugiron, znał moją cześć, mój szacunek dla pamięci drogiej małżonki, dla czułej matki, która z wysokości nieba czuwa nad nami, i chciał nałożyć cenę na swoje milczenie!... Czy wiesz czego chciał odemnie za to aby milczał, moje dziecko... mojego majątku całego... Tego majątku tak pracowicie zarobionego dla ciebie, dla ciebie jednej, tego majątku który ma kiedyś należeć do ciebie...
— O! mój ojcze... mój ojcze — przerwała żywo Lucyna — trzeba mu go było dać!... co nas obchodzi ubóstwo?... mielibyśmy łatwo odwagę i siłę do zniesienia go razem... wzięłabym się do pracy dla ciebie z ochotą, z radością... a wreszcie nędza, głód nawet, byłyby lepsze jak wyrzuty sumienia...
— Pozwól mi dokończyć, moje dziecko — wyrzekł Jakób Lambert — a zobaczysz, że wyrzuty, o których mówisz nie istnieją, bo nie mam sobie nic do zarzucenia... Układałem z Maugironem warunki nikczemnej, niegodnej umowy, jaką mi proponował... Ofiarowywałem temu nędznikowi ogromną sumę... milion!... myślałem, że już jest gotów przystać, gdy w tem nagle, niespodziewanie, on, wymierzając ku mnie lufę pistoletu wykrzykuje!...
— Dosyć już tych rozpraw!... wola moja jest nieubłagana... podpisz mi tu natychmiast zrzeczenie się natychmiastowe tego wszystkiego co posiadasz, lub zginiesz!...
— Ach! — krzyknęła Lucyna — co za nikczemnik!... Potwór!...
— Prawa boskie i prawa ludzkie przyznają każdemu prawo święte legalnej obrony... — kończył kapitan — moje życie było zagrożono!... natchnienie z nieba przypomniało mi, że ja sam mam w ręku życie niegodziwego zbrodniarza!... Zdawało mi się że Bóg sam skazywał tego człowieka popychając go w moc moją!... przycisnąłem sprężynę, która porusza podłogę statku, w tem właśnie miejscu na którem stał zdrajca nikczemny!... I stało się!..
Oto jest cała prawda, prawda!... jeszcze jedna chwila, jedno poruszenie zbrodniarza, a zostałabyś sierotą! broniłem się!... nie doznaję ani żalu, ani wyrzutów sumienia za ten czyn straszny wprawdzie, ale konieczny!... Nie spełniłem zbrodni... sumienie głośno mi mówi, że tylko wykonałem sprawiedliwy wyrok!...
— Mój ojcze... mój ojcze... — szeptała młoda panienka wzruszona rzucając się w objęcia Jakóba Lambert — przebacz mi żem przez chwilę podejrzewała cię o zbrodnię... Byłam szalona... ale byłam także bardzo litości i pożałowania godną!... Gdybyś wiedział jak wiele cierpiałam!... serce moje zmuszało się aby wierzyć w niewinność twoją, ale rozum mój dał się złudzić kłamliwym pozorom!... Widziałam!... nie wiedziałam!... byłabym oszalała, jestem pewna, gdyby te straszne wątpliwości dłużej trwały!... Teraz ciężar straszny jaki mnie przygniatał znikł!... Mogę całować twoje ręce, one są czyste od wszelkiego złego czynu!... Nic nie staje na przeszkodzie mojej miłości dla ciebie... nic czci mojej dla ciebie nie nadwyręża!... Widzisz, mój ojcze... patrz, płaczę jeszcze... ale w tej chwili to z radości!...
Jakób Lambert, po raz pierwszy w życiu uściskał serdecznie Lucynę, co biedną dzieweczkę wielce i rozkosznie wzruszyło.
— A teraz droga córko — powiedział potem — teraz kiedy dzięki Bogu, dzięki sile nie przepartej jakiej prawda dodała słabym słowom moim, wygrałem przed tobą sprawę, powinnaś zrozumieć potrzebę zupełnego milczenia!... powinnaś zrozumieć, że wieczna noc musi pokryć akt najwyższej sprawiedliwości, który się tu spełnił!...
Lucyna patrzyła na ojca ze zdziwieniem.
— Czegóż się możesz obawiać? — spytała — dla czego usuwać się przed światłem jeżeli się nie ma sobie nic do zarzucenia?...
— Ja nic nie rozumiem... — rzekł Jakób Lambert.
— Czy chcesz abym ci powiedziała całą myśl moją, mój ojcze?...
— Mów moje dziecię!...
— Na twojem miejscu, wiesz cobym zrobiła?...
— Nie wiem, ale gorąco pragnę dowiedzieć się...
— A więc ci powiem!... zaraz z brzaskiem dnia poszłabym do prokuratora cesarskiego i opowiedziałabym mu wszystko...
Jakób Lambert zadrżał i odstąpił kilka kroków...
— Ty byś to zrobiła!... — wykrzyknął.
— Tak, mój ojcze...
— Nieszczęśliwe dziecko, ależ to byłaby moja zguba!...
Lucyna zbladła i znowu drżeć zaczęła.
— Jakto?... — spytała.
— Pozory są przeciw mnie, a sprawiedliwość ludzka, w istocie rzeczy omylna, bardzo często z pozorów tylko sądzi!...
— Czyż ja zwątpiłam choćby na chwilę o prawdzie twoich słów ojcze?...
— Ty nic!.. ale ty jesteś moją córką!... tyś mnie zrozumiała!... ty wiesz; że kłamstwem się brzydzę!... Ty zresztą nie żądałaś, nie potrzebowałaś żadnych, dowodów!... Otóż sprawiedliwość ludzka wymagałaby dowodów mojej niewinności!... Byłoby mi niepodobna dostarczyć ich... Na jakież świadectwo mógłbym się powołać!... Na twoje!?... Ach! niestety byłoby ono najstraszniejszym przeciw mnie dowodem, najbardziej o winie mojej przekonywającym!...
— Wielki Boże!...
— Jestem niewinny, przysięgam ci to raz jeszcze, przysięgam ci na to wszystko co kocham, na to wszystko co czczę na tym świecie i tamtym, a jednak tylko zupełna tajemnica, bezwarunkowa, absolutna, może od tej chwili mnie ocalić!...
— Jakież straszne położenie! — szeptała młoda dziewczyna, podnosząc ku niebu swoje oczy zalane łzami. — Ach to okropne!... rozpaczliwe... Co począć teraz?... Co postanowić?... Jak postępować?...
— Trzeba milczeć!... Przypadek, a raczej fatalność uczyniły cię arbitrem mojego życia... masz w ręku swoim mój honor i życie moje!... czuwaj dobrze nad sobą, moje dziecko!... pamiętaj, że jedno słowo nierozważnie wyrzeczone, mogłoby się stać wyrokiem śmierci dla mnie, i że dosyć byłoby jednego wyrazu aby głowa twojego ojca spadła pod toporem, na placu de Grève!...
Lucyna wydała głuchy krzyk przerażenia, jej wzrok wyrażał niewypowiedziany przestrach, i głosem słabym zaledwie dosłyszalnym szeptała:
— O! będę milczała... będę milczała... przyrzekam ci to... mój ojcze!...
— Niech mi Bóg będzie świadkiem dziecię moje, że nie wątpię o tobie... — odpowiedział Jakób Lambert, ale muszę postawić nieprzebytą zaporę między tobą i roztargnieniem, pomiędzy tobą a jedną chwilą zapomnienia, jedną chwilą słabości... Musisz mi przysiądz!...
— Jakiej żądasz przysięgi?...
— Najświętszej ze wszystkich!... Pamiętaj, że honoru twojej matki broniłem tej nocy... przysięgnij mi więc na pamięć twojej matki, że będziesz milczała!...
— Przysięgam...
— Przysięgnij, że ani ruchem, ani spojrzeniem, nie zdradzisz nic z tego co się stało w twoich oczach tu w tej kajucie!...
— Przysięgam...
— Ani teraz, ani później!...
— Nigdy... — Cokolwiekby się stało!?...
— Tak, mój ojcze, cokolwiekby się stało.
— To dobrze!... Teraz jestem spokojny... córka która zdradza taką przysięgę... córka, która naraża swojego ojca, jest nikczemną i wyrodną!...
— Córka, która zdradza swojego ojca — wyrzekła Lucyna z uniesieniem — nie istnieje, nie może istnieć!... Ja umarłabym raczej aby uratować ciebie mój ojcze!...
— Jesteś aniołom!... — wyszeptał Jakób Lambert — wiem że mogę liczyć na ciebie!... nagroda twojego przywiązania dla mnie, nie da długo na siebie czekać...
— Nagroda — przerwała Lucyna — nie zasługuję na żadną i nie potrzebuję żadnej!... nie pragnę nic... nie proszę o nic...
— Tej, którą ci ofiarować zamyślam nie odmówisz pewnie — odpowiedział kapitan z uśmiechem. — Będzie nią dobra wiadomość jakiej chcę ci udzielić... będzie nią zlecenie wymiaru sprawiedliwości w mojem imieniu, którem to zleceniem chcę cię obarczyć...


XXXIII.
Dobry ojciec...

— Dobra wiadomość!?... Wymiar sprawiedliwości?... wynagrodzenie?... — powtarzała młoda dziewczyna z łatwiejszem do zrozumienia, niż do opisania podziwieniem, z którem łączyła się jakaś nieokreślona nadzieja.
— Tak — odpowiedział Jakób Lambert — czy mnie nie rozumiesz, moje dziecię?...
— Nie śmiem domyślać się...
— Nie śmiesz przyznać przynajmniej, i to moja wina!... Moja surowość, moja oziębłość dawna dla ciebie, uczyniły cię pokorną, cichą i bojaźliwą względem mnie... Ale na przyszłość nic chcę żeby tak było!... Jestem zupełnie pewny, moja droga córko, że serce twoje, i inteligencya twoja, pochwyciły już moją myśl... Chcę pomówić z tobą o Andrzeju de Villers...
Od kilku sekund Lucyna prawie spodziewała się usłyszeć z ust ojca to imię, a jednak gorący rumieniec wystąpił jej na twarz, i spuściła oczy.
— Nie cofam się wcale, przed przyznaniem się do winy — kończył Jakób Lambert — spowiedź szczera i sprawiedliwa, dla człowieka honorowego, który żałuje tego co zrobił, jest najpierwszą pokutą za błąd i początkiem zmazania pewnej części winy... Byłem zaiste bardzo surowy i bardzo niesprawiedliwy dla pana de Villers... okazałem się względem niego nadzwyczaj gwałtownym i brutalnym, a wspomnienie mojego postępku napełnia mnie wstydem i boleścią...
— O! mój ojcze!... mój ojcze! — zawołała Lucyna — więc nie podejrzywasz go już!?...
— Nie... i nie daruję sobie tego nigdy, że dałem się uwieść pozorom, i pozwoliłem głupim i obrażającym podejrzeniom postać w mojej głowie!... Jego przeszłość jest bez skazy, jego praca, jego poświęcenie dla naszego domu, powinny były bronić go przedemną, tak wymownie iżbym się nie mógł oprzeć im i uznać w zupełności jego nienawiść!... Sądziłem go winnym, bo pozory mówiły przeciw niemu, i teraz wstydzę się tego... Ale może po tem wszystkiem, co zaszło, usprawiedliwi mnie w twoich oczach to choć w części, że przed chwilą, ty sama moja córko z pozorów wątpiłaś o mnie!...
Chwila milczenia nastąpiła po tych słowach, potem kapitan mówił dalej:
— Nakonioc, dzięki niebu, światło rozproszyło ciemności i pan do Villers jest uniewinniony w moich oczach tak, jak ja sam jestem usprawiedliwiony przed tobą...
— Czyś odkrył prawdziwego winowajcę? — spytała cicho Lucyna.
— Nie... i od tej chwili zrzekam się poszukiwań...
— Dla czego?...
— Bo wolę tysiąc razy zgodzić się na stratę pieniędzy, niż przez długie i uciążliwe poszukiwania i prowadzenie sprawy sądowej, uwieczniać pamięć tego strasznego dnia, który z liczby dni życia mego, tak gorąco wykreślić bym pragnął!...
— A więc przebaczasz panu de Villers nieostrożność jaką popełnił?...
— Ta nieostrożność była bezwątpienia winą, ale winą bardzo lekką... Srogo ją odpokutował i to przezemnie... Teraz nie ja mu przebaczać, ale go prosić o przebaczenie powinienem!...
— I zwrócić mu twoje zaufanie całe — wyszeptała młoda dziewczyna...
— Zasługuje na nie...
— Zatrzymasz go w naszym domu?...
— Bez żadnej wątpliwości... jeżeli zechce mi przebaczyć, i jeżeli nie zachowa do mnie urazy za tyle złego, które mu wyrządziłem, co uznaję, i za co szczerze żałuję...
— Ale, mój ojcze — rzekła Lucyna bardzo cicho a gdy mówiła, żywy rumieniec na jej twarzy wzmagał się coraz więcej — ale, mój ojcze... zapominasz więc...
Zamilkła, nie mogąc dokończyć...
— Chcesz powiedzieć: — Zapominasz ojcze, że on mnie kocha — nieprawdaż?... Zapominam — dokończył za nią kapitan, którego wargi skrzywiły się do uśmiechu nieco przymuszonego. — Nie, moje dziecko, ja nic nie zapominam... Pamiętam nawet, że jego miłość dozna wzajemności lub wkrótce będzie ją miała...
— I pomimo tego, mój ojcze, zatrzymasz go tu? — spytała młoda dziewczyna z najwyższem zakłopotaniem.
— Dla czegóżby nie?...
— Będzie to niejako upoważnieniem do kochania mnie...
— Czyż takie upoważnienie, wydaje ci się niebezpiecznem?!..
— Będzie to umocnieniem jego nadziei...
— Które się ziszczą, jeżeli ty sama zechcesz...
— Jakto! — krzyknęła Lucyna — zgodziłbyś się!... ty ojcze!?...
— Widzieć cię szczęśliwą i szanowaną żoną Andrzeja de Villers?... Tak, moje dziecko, zgodziłbym się i bez żadnej trudności... Zaręczam ci... Ten młody człowiek należy do rodziny poważanej i dystyngowanej; jest inteligentny, uczciwy, pracowity, dla czegóżby nie miał zostać zięciem?...
Majątku nie ma, to prawda... Ale mniejsza o to?... Ty będziesz dosyć bogata, za dwoje... Wreszcie, ja przedewszystkiem pragnę twojego szczęścia... A zatem, jeżeli przekładasz Andrzeja de Villers, nad jakiego milionera, dam ci go z całego serca!... No!... mów że, cóż ty o tem myślisz; moje drogie dziecko?...
Lucyna nie odpowiedziała wprost na to pytanie, a jednakże jej odpowiedź była zachwycająco wymowna. Rzuciła się w objęcia Jakóba Lamberta, i ukryła na jego piersiach, swoją piękną jasnowłosą główkę, szepcząc głosem przez wzruszenia stłumionym.
— O! mój ojcze... mój ojcze!... jakże jesteś dobry i jak ja cię kocham!...
Wszystko idzie dobrze! — myślał sobie w tej chwili ex-kapitan „Atalanty”. Teraz już nie mam się czego obawiać! Pozbyłem się raz na zawsze Maugirona! Diabeł go ztamtąd nie uratuje... Tygodnie, miesiące upłyną zanim jego trup, zmieniony do niepoznania, wypłynie na powierzchnię wód. Co do Lucyny, uszczęśliwiam ją... daję jej za męża tego, którego kocha... Staję się dobrym ojcem... najczulszym, najlepszym z ojców!... Uwielbia mnie, a jej miłość jeszcze więcej jak przysięga, ręczy mi za wieczne jej milczenie...
— Po tym krótkim monologu, Jakób Lambert odezwał się znowu do Lucyny.
— Myślałem spędzić noc w tej kajucie, ale rozumiesz pewno, że po katastrofie dzisiejszej nocy zamiary moje zmienić się musiały... Zgaszę tę lampę, zapalę latarnię, i nic nam nie przeszkodzi powrócić do domu...
— Mój ojcze — spytała Lucyna — czy upoważniasz mnie uczynić szczęśliwym kogoś jeszcze czy upoważniasz.. czy wolno mi mówić o twojej dobroci... powtórzyć wszystko co serce twoje dla mnie uczyniło?
— Kogoś? — powtórzył Jakób Lambert. — Andrzeja de Villers zapewne?...
— Nie, mój ojcze... kogoś jeszcze przed nim...
— Kogóż to?...
— Piotra Landry, tego zacnego człowieka, którego po tobie kocham najwięcej na świecie...
— Upoważniam cię chętnie, możesz mu powiedzieć wszystko... Nic ci nie przeszkodzi w udzieleniu mu tych dobrych wieści jutro rano...
— O! nie będę tak długo czekała... ja mu to zaraz powiem... w twojej obecności... Zaraz go zobaczemy...
— Gdzież on jest?...
— Nad portem... blisko statku... chciał mi towarzyszyć... czeka na mnie...
Jakób Lambert zbladł nagle.
— Po pioruna!... — wyszeptał — jakaś fatalność!... W chwili gdy sądziłem się zupełnie bezpiecznym, niebezpieczeństwo powstaje nowe!
Córka domyśliła się raczej niż dosłyszała co mówił jej ojciec...
— O mój Boże! — zawołała — jakież to znowu niebezpieczeństwo?... cóż niem grozi?
— Grozi niem Piotr Landry!...
— Jakto?...
— Podmajstrzy, stojąc przy statku, mógł podchwycić część strasznej tajemnicy, której nikt znać nie powinien!... Któż mi zaręczy, że on nic nie słyszał?... ani krzyku Mąugirona, ani twojego?!...
— Uspokój się, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna żywo — Piotr nic nie słyszał, ręczę... jestem pewną...
— Zkądże ta pewność?...
— Znam zbyt dobrze tego zacnego człowieka, i ty go znasz także!... bez wahania rzuciłby się w ogień lub wodę dla mnie... Gdyby jakiś hałas niepokojący, niewytłomaczony, uderzył o jego ucho, byłby odłożył na stronę wszelki szacunek dla ciebie i wszedłby na statek nie troszcząc się o to czy ci to się podoba, a nawet pod wpływem niepokoju o mnie ośmieliłby się przestąpić próg twojej kajuty!...
Po dwóch lub trzech sekundach rozwagi, Jakób Lambert przyszedł do tego przekonania że Lucyna mogła mieć racyę, uspokoił się więc prawie zupełnie.
— Sądzę — powiedział — że w istocie nie ma się czego obawiać ze strony podmajstrzego — wreszcie zaraz się z nim spotkamy, a moje pierwsze spojrzenie na niego objaśni mnie o tem czy on co wie lub nie!...
Ex-kapitan „ Atalanty“ schował kałamarz i papier stemplowy, przyniesiony przez Maugirona — zapalił latarnię, zagasił małą lampkę, która oświetlała straszny dramat jakiego czytelnicy nasi byli świadkami... kazał wyjść Lucynie na pokład, potem wyszedł sam i zamknął za sobą drzwi kajuty...
W chwili kiedy Jakób Lambert i Lucyna po przebyciu ciasnych schodów i pokładu, wchodzili na kładkę, która łączyła „Tytana“ z portem, Piotr Landry, dochodząc z wojskową akuratnością do granicy swej przechadzki monotonnej, znajdował się w pewnej odległości od statku odwrócony plecami do młodej dziewczyny i pryncypała.
Jakób Lambert przepuściwszy Lucynę, sam zatrzymał się w cieniu największego i najgrubszego stosu desek.
Piotr Landry, odwróciwszy się aby iść w przeciwnym kierunku po tej samej drodze, ujrzał z początku tylko pannę Verdier, i myślał, że była samą.
— Nakoniec, wracasz pani, panno Lucyno!... — zawołał radośnie, zbliżając się ku niej z pośpiechem... co najmniej z godzinę tam siedziałaś... czy pani wiesz o tem?... No jakże, mów pani prędko czy jesteś zadowolona z wycieczki!?... Czy pan Verdier przyjął panią jak należy?... czy się okazał tak szlachetnym jak względem mnie przed chwilą... czy był dla pani tej nocy tak dobrym jak to przyrzekł?...
Piotr Landry nie podejrzewał nic i nie domyślał się wcale, że się coś stało niezwykłego w kajucie Tytana. Pytania zadawane Lucynie, a szczególniej sposób w jaki były mówione, przekonywały o tem oczywiście...
Niepokój Jakóba Lamberta ustąpił jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, najzupełniejsza pewność powróciła mu siłę panowania nad sobą, wyszedł z cieniów gdzie był ukryty przed chwilą i sam odpowiedział:
— Byłem takim jakim powinienem był być zawsze, jakim będę w przyszłości, mój dobry Piotrze, dla córki tak dobrej, tak kochającej, tak doskonałej jak moja... Sądzę, że ona nie myśli wcale skarżyć się na swego ojca, a ponieważ wierzę szczerze w siłę twojej miłości dla niej, jestem bardzo pewny, że będziesz zadowolony z tych wiadomości, jakich ci ona udzieli...
— Ach!... — spytał podmajstrzy naprzód już uradowany tem zapewnieniem — więc są jakieś wiadomości!?...
— Są i to bardzo dobre mój stary przyjacielu... — odpowiedziała, żywo Lucyna.
— Czy można o nich wiedzieć, panienko... z pozwoleniem pana Verdier, ma się rozumieć?...
— Rozumie się że można i nie myślę wcale wystawiać twej ciekawości na ciężkie próby... Słuchaj więc... Najprzód mój ojciec jest już zupełnie przekonany, że pan de Villers zupełnie niewinien kradzieży nocy ubiegłej.
Tak rozmawiając Verdier, Piotr i Lucyna opuścili port i weszli w dziedziniec, wysadzony drzewami, który się rozciągał między zakładem a głównym gmachem mieszkalnym.
Podmajstrzy słysząc, że niewinność kassyera, w zupełności uznaną została, nie mógł się wstrzymać od wyrażenia radości, która go ogarniała.
— Niech będą Bogu dzięki! — wykrzyknął klaskając w dłonie, nie uważając na latarnię, którą mógł rozbić — byłem jaknajpewniejszy, że to nastąpi, prędzej czy później, bo pan Verdier jest człowiek sprawiedliwy, człowiek z wielkim rozumem, i jak tylko nie uniesie się gniewem widzi rzeczy jasno, tak jak one są... jednak nie spodziewałem się wcale, aby to przyszło tak prędko!... To pani, droga panienko, nieprawdaż?... Pani sprawiłaś ten cud?...
— Nie, mój przyjacielu, ja tu nic nie znaczę — odpowiedziała młoda dziewczyna — mnie się nic nie należy, trzeba tylko złożyć dzięki poczuciu sprawiedliwości i słuszności mojego ojca...
— Panie Verdier — rzekł Piotr Landry z głębokieem przekonaniem — pan sobie nic nie robi z opinii tego biedaka jak ja... ale jednakże mówię panu z głębi serca, jesteś pan szlachetny człowiek!...
— To jeszcze nie wszystko mój stary przyjacielu — mówiła dalej Lucyna — to wiedząc, jeszcze nic nie wiesz!... Mój ojciec zatrzymuje pana de Villers w swoim domu, wraca mu całe swoje zaufanie, i jeszcze wiele więcej...
Tu głos młodej dziewczyny stał się bardzo cichym, trochę drżącym i prawie niewyraźnym...
— I daleko więcej jeszcze — kończyła — zgadza się na to, aby pan de Villers został kiedyś moim mężem...
Podmajstrzy słyszał dobrze, ale nie mógł wierzyć swoim uszom i chciał się przekonać czy go słuch nie myli...
— Czy to prawda?... czy to być może?... — szeptał.
— Tak, mój stary — odrzekła Lucyna — to być może, w to trzeba wierzyć, ponieważ mój ojciec mi przyrzekł, a ojciec mój nie kłamie nigdy...
Piotr Landry odwrócił się do pryncypała swego.
— Panie Verdier — rzekł do niego z serdeczną prośbą w głosie — potwierdź mi pan sam tę wiadomość, zaklinam pana... Potrzebuję to usłyszeć z własnych ust pańskich... Tak wielkie szczęście...
— Wierz bez wahania w to co ci powiedziała moja córka — odpowiedział Jakób Lambert. Jest to prawda najpewniejsza w świecie... Ale dla czegóż tak cię to dziwi?... Czy nie wiesz oddawna, że przywiązanie moje do kochanej córki, jest bez granic; skoro więc mogłem uczynić ją szczęśliwą, nie cofałem się nigdy przed niczem, nie wahałem się nigdy, poświęciłbym bez żalu dla niej moje przekonania, moje ambicye osobiste...
Piotr Landry upadł na kolana przed Jakóbem Lambert.
— Co robisz stary? — zawołał żywo pryncypał, starając się ale na próżno, podnieść go.
— Pozwól przeprosić się panie... pokornie przeprosić, panie Verdier! — zawołał podmajstrzy.
— Mnie przeprosić!... a za cóż to?... nie obraziłeś mnie niczem...
— Aż do dziś, i aż do tej godziny nie znałem pana, źle sądziłem, byłem niesprawiedliwy względem ciebie!... Dziś uznaję, i głosić będę wszędzie, że pan jesteś najlepszym, najwspaniałomyślniejszym z ludzi... Masz pan rzeczywiście serce ojcowskie!... jesteś godnym takiej córki jaką jest panna Lucyna, i zasługujesz w zupełności na jej szacunek i cześć!... Co do mnie, panie Verdier, nie przesadzam ważności mojej... jestem nędzny robak na ziemi, ale jeżeli kiedykolwiek będziesz pan potrzebował aby ten robak dał się zdeptać dla pana, powiedz tylko jedno słowo, daj znak, a ja ci nie poskąpię posłuszeństwa ani poświęcenia mego!...
Wymawiając słowa powyższe głosem wzruszonym, Piotr Landry pochwycił obie ręce Jakóba Lambert, przycisnął je gorąco do piersi i ust, okrył je pocałunkami, i łzami.
— Uspokójcie się Piotrze... uspokójcie się... proszę was! — odpowiedział ex-kapitan nie bez pewnego zniecierpliwienia.
Lucyna bardzo wzruszona i rozrzewniona, a jeszcze więcej zdziwiona może, przypatrywała się spokojnie tej scenie, która przez swą przesadę i nienaturalność, stawała się dla niej niezrozumiałą.


XXXIV.
Jakób Lambert uszczęśliwia.

Powoli, jednakże, uniesienia podmajstrzego zmniejszały się, objawy wdzięczności jego, za dobrodziejstwa pana Verdier Lucynie i Andrzejowi de Villers okazywane, stały się spokojniejsze; nareszcie zgodził się powstać, ku wielkiemu zadowoleniu Jakóba Lambert, którego te gwałtowne manifestacye męczyły nadmiernie.
Rozmowa na chwilę przerwana przez ten patetyczny epizod, mogła wrócić się do normalnego biegu.
— Mój Piotrze, czyś spełnił polecenia jakie ci dałem przed godziną, do pana de Villers? — spytał ex-kapitan podmajstrzego.
— Tak panie — odpowiedział ten ostatni — ale to co pan kazał mu powiedzieć, nie podobne było do tego o czem się w tej chwili dowiedziałem... Powtórzyłem pana własne słowa, „że pan de Villers może tymczasowo objąć napowrót swoje obowiązki, i że nie potrzebuje się obawiać natychmiastowej denuncyacyi i śledztwa, i dany mu jest tydzień czasu dla udowodnienia swojej niewinności...
— Cóż on na to?...
— A cóż miał mówić biedny chłopiec, odpowiedział, że jest bardzo wdzięczny pryncypałowi, za to, że mu daje możność usprawiedliwienia się, ale że nie obejmie swoich obowiązków dopóty, dopóki wszystkie wątpliwości rozproszone nie będą, i wszelkie podejrzenia stanowczo usunięte nie zostaną...
— Ach! mój ojcze — szepnęła Lucyna — jakże pełną szlachetnych uczuć jest ta odpowiedź!... Nieprawdaż?...
Jakób Lambert skinął głową twierdząco.
— A zatem — spytał potem — zamiarem pana de Villers było nie pozostać w moim domu, przynajmniej w tej chwili?...
— Nie chciał zostać panie... i to ja naprzykład doskonale rozumiem!... Człowiek z sercem szlachetnem nie może żyć spokojnie tam, gdzie czuje, że na nim niegodny cięży zarzut!... Nie, on tego nie może!... Ale... ale... wszystko to dobrze — dodał żywo Piotr Landry — a to trzeba uprzedzić pana Andrzeja o nowym stanie rzeczy, bo jeszcze gdzie pójdzie!... Biegnę, dam mu znać natychmiast o jego szczęściu... Poczciwy chłopiec!...
— Teraz, iść myślisz do niego! — zawołał Lambert.
— Spodziewam się!... Idę... i to bez namysłu! — odpowiedział Piotr Landry.
— O tak późnej porze!... Przecież to już po północy!
— Co tu ma godzina do tego...
— Obudzisz go z pierwszego snu... a to podobno najsmaczniejszy!
Podmajstrzy wstrząsnął głową.
— Oho!... Bądź pan spokojny!... Można być pewnym, że biedak nie śpi — odpowiedział Piotr — ani mu się nawet na sen nie zabiera, ręczę panu!...
— Może lepiej poczekać do jutra rana?...
— Widzisz pan, podług mnie, nie trzeba opóźniać szczęśliwej wieści, to raz!... A po drugie, odkładać niebezpiecznie, może nam wysunąć się z rąk, i rano nie znajdziemy go już na, miejscu!...
— Jakto?...
— Zwierzył mi się ze swojemi projektami... i słowo honoru daję... nie starałem się odwieść go od nich... i owszem...
— Jakież miał zamiary?...
— Chciał wyjechać z Paryża pierwszym pociągiem...
— Wyjechać! — powtórzyła Lucyna głosem głęboko smutnym — on chce wyjechać!...
— Chciał... — odpowiedział podmajstrzy. — Ale ręczę, że teraz już go ta ochota ominie...
— Więc nie myślał wcale — rzekł Jakób Lambert — że ten wyjazd byłby podobnym do ucieczki.
— I owszem, pomyślał o tem, i dlatego właśnie zwierzył się przedemną, abym mógł mówić i bronić go gdyby jaki język złośliwy chciał go tu oskarżać...
— Więc znasz cel podróży pana de Villers?...
— Rozumie się!... Chciał jechać do miejsca swego urodzenia... do Bretanii... do Brestu...
— Cóż go tam ciągnęło... tak daleko!?...
— Tam podobno w Breście, mieszka zacna i poczciwa kobieta... jego matka!... Otóż, dobra ta staruszka, posiada tam mały mająteczek, wartości sześćdziesiąt do ośmdziesięciu tysięcy franków... Majątek ten, przypadł jej w sukcesyi po pańskim krewnym Filipie Verdier, który panu zapisał te zakłady w testamencie... Ona była siostrzenicą Filipa Verdier... W ten sposób młodzieniec ten jest nawet z państwom połączony jakimś węzłem pokrewieństwa...
Ciemności nocy zalegały dziedziniec, i niepewne światło latarni, nie oświecało ich na szczęście, gdyż inaczej możnaby było widzieć, że Jakób Lambert zbladł bardzo i drżał jak w febrze...
W istocie wiadomość jakiej mu tak niespodziewanie udzielił podmajstrzy, mogła go zdziwić i wstrząsnąć nim całym...
Rzeczywistym i prawym właścicielem sukcesyi Filipa Verdier był właśnie Andrzej de Villers... Niewinna ofiara oszustwa była dziś rano znieważoną, podejrzaną i wypędzoną z własnego domu przez tego, który prawo tej własności nikczemnie ukradł!...
— On!... więc to on! — myślał Jakób Lambert drżąc. — Żył obok mnie, i ja nic nie wiedziałem o tem!... Jakiś dziwny wypadek!... Jednakże pomimo to wszystko widać, że mu los sprzyja... Ożenienie się jego z Lucyną zwróci mu kiedyś majątek, który się zdawał straconym dla niego na zawsze!...
— Te uwagi przeszły umysł Jakóba Lambert w daleko krótszym czasie niż potrzeba na ich sformułowanie... Dodajmy jednak, że jego wzruszenie przeszło niepostrzeżenie.
— Mówię to wszystko — kończył Piotr Landry — bo to nie może zaszkodzić panu de Villers... I owszem przeciwnie... Gadajcie sobie co chcecie, a przecież zawsze człowiek się więcej interesuje kimś co mu krewny... dalszy czy tam bliższy... aniżeli jakimś obcym... wszak tak... nieprawdaż, panie Verdier?...
Kapitan miał czas uspokoić się zupełnie. Odpowiedział więc bez najmniejszego wahania:
— Zapewne... — potem dodał — Jakąż miał myśl pan de Villers chcąc wyjechać do matki do Brest?...
— Myśl najuczciwszego człowieka jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła!... Jako kassyer... któremu się tak nieszczęśliwie nie udało wyjść z domu zeszłej nocy... uważał się odpowiedzialnym za te pieniądze, które panu podczas jego nieobecności skradziono...
— Co za szaleństwo!...
— Chciał wszystko opowiedzieć swojej starej matce, prosić ją o obdłużenie tego mająteczku o ile się da, w oczekiwaniu sposobności sprzedania go dobrze i te pieniądze biednej staruszki chciał tu oddać na rachunek siedemdziesięciu tysięcy franków skradzionych!... Gdybyś pan zobaczył że jego stara matka poświęca dla niego swój mizerny byt i na nędze się skazuje, zrozumiałbyś pan dobrze, że on tych pieniędzy nie ukradł!... Tak się przynajmniej biedak spodziewał...
— To co chciał zrobić jest czynem szlachetnej i delikatnej duszy... — wyrzekł Jakób Lambert. — To dobrze!... to bardzo dobrze, że wiem o tem!... Uznaję i podziwiam w nim tę uczciwość aż do przesady posuniętą...
Lucyna płakała... Z ócz jej płynęły łzy rozrzewnienia, które nie miały w sobie nic gorzkiego, a które nawet pewną rozkosz sprawiały.
— Teraz więc dobry panie Verdier, teraz, droga panno Lucyno — kończył Piotr Landry — wiecie tyle co i ja... Pozwólcie mi zatem iść uspokoić i pocieszyć do reszty pana Andrzeja, i zanieść mu wielką radość, którą niech stłumi zaraz swoje wielkie zmartwienie...
Młoda dziewczyna milczała... lecz wziąwszy w ręce swoje dłoń Jakóba Lambert uścisnęła ją lekko. To znaczące uściśnienie zamykało w sobie prośbę wymowną. Chciała powiedzieć:
— O! tak, ojcze drogi błagam cię... pozwól przyspieszyć szczęście Andrzeja!
Kapitan tak je pewno zrozumiał, gdyż jego ręka odpowiedziała również lekkim uściśnieniem ręki Lucyny.
— Pan de Villers zajmuje na dzisiejszą noc zwykły swój pokój? — spytał Piotra Landry.
— Tak, panie Verdier — odpowiedział podmajstrzy.
— Odprowadziłem go sam o dziesiątej godzinie...
— I myślisz, że nie śpi jeszcze?
— Ręczę za to moją głową!....
Cała ta rozmowa prowadzona była przy bramie zakładu, wychodzącej na port.
Jakób Lambert wszedł w dziedziniec tak daleko, aby mógł dojrzeć okna pawilonu, i spojrzał. Blade światło błyszczało przez szyby sypialnego pokoju kassyera.
— Mieliście racyę — rzekł. — Nie śpi... Lampa w jego pokoju pali się jeszcze.
— Byłem tego pewny!... — odpowiedział podmajstrzy. — Nie trzeba być djabłem na to aby się tego domyśleć!... W takiem położeniu w jakim się dziś ten biedny pan Andrzej znajduje, o śnie się człowiekowi nie marzy!... Chciałbym pana widzieć, panie Verdier, przepraszam za porównanie, w takiej historyi choćby tylko przez pięć minut!... Ciekawym jakbyś pan wyglądał!?...
— Poczciwy chłopak, czując się w podejrzeniu o taką zbrodnię podłą, musi bardzo cierpieć w istocie... szeptał Jakób Lambert głosem, w którym prawdziwe czy też udane czuć było wzruszenie.
— Tembardziej trzeba go uspokoić jaknajprędzej! — odpowiedział Piotr Landry.
— Poczekajcie...
— Cóż mam robić?...
— My oboje, Lucyna i ja zostaniemy w ciemności...
— Dobrze, panie Verdier...
— A ty Piotrze pójdziesz i zapukasz do drzwi pawilonu, aby zwrócić uwagę pana de Villers...
— Dobrze, panie Verdier...
— Spyta się co cię sprowadza... odpowiedz mu, że masz mu coś do powiedzenia w wielkim sekrecie, coś bardzo ważnego a przedewszystkiem bardzo pilnego...
— A potem?...
— Potem, przyprowadzisz go do nas... resztę już ja sam załatwię...
Szczery uśmiech rozjaśnił bladą twarz podmajstrzego, podrzucił czapkę do góry i mimo ciemności zdołał ją złapać w powietrzu.
— Rozumiem!... rozumiem!... — powiedział — zostawiasz pan sobie przyjemność zwiastowania mu tej dobrej nowiny... wielkiej nowiny!... Chcesz pan nacieszyć się jego radością i wdzięcznością i masz pan racyę!... Na pana miejscu to samo bym zrobił...
— Idźże już mój poczciwy Piotrze... idź prędko...
— O! niech pan będzie spokojny, nie będziesz pan długo czekał...
Podmajstrzy zbliżył się do drzwi pawilonu i zaczął w nie pukać lekko, tak że pukanie to nie mogło ani być i z portu ani z głównego gmachu.
Było ono jednak dostateczne, aby obudzić uwagę pana de Villers, którego okno otworzyło się prawie natychmiast.
Młody człowiek wychylił się przez okno, ale jego i oczy nie miały jeszcze czasu oswoić się z ciemnością, nie rozróżniał nic.
— Któż tam? — spytał głosem cichym.
— Ja, panie Andrzeju... — odpowiedział podmajstrzv również po cichu.
— Czy to wy Piotrze?... — pytał dalej kassyer...
— No juściż, że ja... we własnej osobie, panie Andrzeju...
— Czego chcecie, mój stary przyjacielu?...
— Potrzebuję z panem pomówić, panie Andrzeju, o czemś bardzo ważnem, i pilnem... Choć no pan tu, bo to bardzo wielka tajemnica...
Piotr Landry, jak to widzimy nie łamał sobie głowy, literalnie powtórzył słowa Jakóba Lambert.
— Schodzę — odpowiedział pan de Villers, zamykając okno — będę zaraz przy tobie...
Podczas gdy schodził na dół mówił sobie:
— Pewno się dowiem o jakiem nowem nieszczęściu!.. Wszystkiego teraz mogę się spodziewać!... jestem gotów na wszystko!... Najstraszniejszy cios jakiby we mnie uderzył, już mnie nie powali!...
Jedna lub dwie sekundy upłynęły, potem usłyszano chrzęst klucza w zamku, drzwi pawilonu obróciły na zawiasach, i pan de Villers ukazał się na progu.
— Oto jestem Piotrze — rzekł — wejdźcie...
— O nie!... panie Andrzeju — powiedział podmajstrzy — tu ja nie mogę z panem mówić, lepiej będzie na dworze... Choć pan za mną, jeżeli łaska...
Mówiąc to wziął go za rękę, aby go prowadzić. Andrzej bez namysłu był mu posłusznym.
— Gdzie mnie prowadzicie? — spytał.
Niedaleko ztąd....
— Na co ta tajemnica, którą się otaczacie?...
— Dowiesz się pan zaraz?...
— Czy macie mi oznajmić jaką złą nowinę?...
— Osądzisz pan sam, panie Andrzeju... czy zła czy dobra — ja się na tem nie znam... Mogę tylko radzić panu abyś się naprzód bezpotrzebnie nie niepokoił...
Piotr Landry i młody człowiek doszli do miejsca, gdzie nieruchomie stał Jakób Lambert i Lucyna.
Podmajstrzy zatrzymał się: trzymał on w ręku zamkniętą latarnię, odsłonił ją; nagle światło wydostając się z jej wnętrza, zaświeciło w ciemnościach iście piorunujące wrażenie...
— Pan Verdier... panna Lucyna! — jąkał Andrzej cofając się mimowolnie osłupiały z nagłego wzruszenia.
Potem, obracając się do starego robotnika, przewodnika swego, spytał głosem surowym:
— Czy to zasadzka?...
Piotr skinął głową przecząco... Jakób Lambert nie dał mu czasu na odpowiedź.
— Panie de Villers — rzekł — do mnie należy dać panu odpowiedź.
Andrzej skłonił się.
— Słucham pana — wyszeptał z głębokim niepokojem — ale śmiem pana błagać abyś nie otwierał na nowo rany boleśnie zadanej mi dziś rano, a której pożałujesz kiedyś gorzko, gdy się dowiesz że była ona dla mnie tem okrutniejszą iż była niezasłużoną...
— Andrzeju! Andrzeju! — wyrzekł Jakób Lambert — chwila, której nadejście przepowiadasz już nadeszła!... Oczy moje otworzyły się... opłakuję moją niesprawiedliwość i okrucieństwo!... Nie chciałem zwlekać ani godziny, ani chwili, abym cię nie przeprosił za moje postępowanie względem ciebie...
— Pan mnie przeprasza!... pan, panie Verdier!... pan! — wołał młody człowiek prawie nieprzytomny — czy to prawda?... czy to możliwe?... czy mi się nie śni?...
— Tak, ja pana przepraszam — kończył kapitan — i nie wstydzę się tego!... Zawiniłem bardzo względem pana, ale przysięgam ci, że żal mój równa się przewinieniu!... Gniew mnie oślepił a gniew jest złym doradcą!... Byłem dziś rano jakby rozszalały, usta moje wymawiały wyrazy, którym serce moje i rozum zaprzecza!... Czyżbyś mi pan odmówił puszczenia w niepamięć tego, co ja chciałbym módz sam zapomnieć? czy mi pan odmówisz podania ręki?...
Andrzej w głębi duszy uczuł, że żal jego i gniew topnieje pod temi ciepłemi słowy, jak śnieg pod pierwszemi promieniami słońca kwietniowego... Serce jego przepełniało rozrzewnienie rozkoszne... Chwycił rękę, którą mu podawał Jakób Lambert uścisnął ją z uniesieniem w dłoniach swoich, i przycisnął do ust, szepcząc:
— Ah! panie Verdier, już nie pamiętam tego com przecierpiał!... Jakżeś pan dobry, mój Boże!... jak mam panu wyrazić wdzięczność, za te słowa, któreś dopiero co wyrzekł, a które przywracają mi życie i honor! Pan mnie przeprosiłeś!... pan mi podałeś pierwszy rękę!...ah! nie zapomnę tego nigdy!...
— Biedny mój chłopcze — odpowiedział Jakób Lambert — jakżeś musiał mi złorzeczyć!...
— Nie panie Verdier, nie!... nie złorzeczyłem panu!... Żałowałem pana, że mimowoli i mimo wiedzy popełniłeś tak wielką niesprawiedliwość, i prosiłem Boga aby cię oświecił...
— Widzisz pan, Bóg cię wysłuchał — kończył kapitan uśmiechając się. — A teraz ja zaniosę do ciebie prośbę... abyś od jutra objął na nowo, i zatrzymał na zawsze miejsce, jakie zajmowałeś w moim domu...
— Zrobię to jaknajchętniej panie i będę szczęśliwy — odpowiedział żywo Andrzej, ale wprzód błagam pana o wyświadczenie mi jednej łaski...
— Jestem gotów uczynić dla pana co zechcesz... czegóż więc pan życzysz sobie?...
— Proszę o urlop na dni kilka.
— I owszem!... dam panu urlop, ale mi powiesz na co go użyjesz...
— Chciałbym pojechać do Brestu, przepędzić tydzień z moją matką, której nie widziałem oddawna...
— Dobrze; ale powiedz mi czyś nie odebrał jakiej złej wiadomości?... Czy pani de Villers nie jest cierpiąca...
— Nie panie, dzięki Bogu!...
— A zatem, dla czegóż właśnie wybrałeś pan tę chwilę dla odwiedzenia jej?... Czy nie możesz pan odłożyć swojej podróży na później?...
— To niepodobna, panie...
— Czy ważna sprawa wymaga koniecznie i bezzwłocznie obecności pańskiej w Breście?...
— Tak, panie...
— Czy mogę spytać pana co to za sprawa?...
— Jest ona zupełnie osobistą i pokornie proszę pana abyś był łaskaw nie zadawać mi pytań w tym przedmiocie...
— A gdybym powiedział, że wiem dobrze po co pan chcesz jechać do Brestu?...
— Odpowiedziałbym, że się pan zapewne myli...
— Dam ci zaraz dowód, że się nie mylę wcale...
Andrzej spojrzał na mówiącego z niedowierzaniem.
— Chcesz pan jechać do Brestu — odpowiedział Jakób Lambert, jedynie w celu zaciągnięcia pożyczki na majątek swojej matki, aby mi zwrócić pieniądze ukradzione nocy ubiegłej z mojej kassy... No cóż... odpowiedz pan szczerze... prawda, czy nie?...
Andrzej odwrócił się do podmajstrzego i rzekł tonem wymówki:
— Zdradziliście mnie Piotrze!... to brzydko z waszej strony!
— Nie obwiniaj pan tego szlachetnego człowieka — odpowiedział żywo Jakób Lambert — oddał mi największą przysługę, ponieważ dzięki jego niedyskrecji, mogę panu przeszkodzić w zrobieniu szaleństwa, któreby mi sprawiło śmiertelną przykrość...
— Mówiłem jak jestem głęboko wzruszony i jak bardzo wdzięczny za pańską dobroć, panie Verdier... — wyrzekł Aandrzej — ale błagam pana, abyś się nie starał odwodzić mnie od mojego postanowienia... jest ono nieodwołalnem!
— Czyż podobna, mój chłopcze, abyś chciał ograbić twoją matkę z tej resztki majątku jaką posiada!... Postąpiłbyś zaiste, jak zły syn!...
— Moja matka... ręczę panu za to... pochwali moje postanowienie!... Będzie szczęśliwa, jeżeli mi będzie mogła przyjść z pomocą, o ile tylko będzie mogła dla legalnego zwrotu...
— Nie mogę zrozumieć twego uporu, mój drogi Andrzeju!... nie masz nic do zwrócenia, ponieważ nie jesteś nic winien...
— Jestem winien... Opuściłem moje stanowisko... byłem nie obecny w chwili spełnienia kradzieży!.. Jestem odpowiedzialny za sumę jaka mi była powierzoną!... Chcę ją zwrócić aż do ostatniego szeląga i, jeżeli pieniądze mojej matki nie wystarczą; wypełnię brak moją pracą... potrzeba mi będzie dużo czasu zapewne, ale przynajmniej tej zwłoki pan mi nie odmówisz.
— Dosyć już tego — zawołał Jakób Lambert — widzę dobrze, że jest jeden tylko środek pokonania pańskiego uporu... i w ostateczności tego środka użyję... Chcesz mi pan zwrócić skradzione pieniądze!?... chcesz koniecznie... bezwarunkowo!?... Niczem pana od tego nie odwiodę!...
— Tak, panie... chcę stanowczo!...
— A więc, przystaję, ale mały majątek matki pańskiej musi zostać nietknięty... Jest inny środek pokwitowania się ze mną, ponieważ utrzymujesz pan, żeś mi coś winien...
— Inny środek?...
— Tak...
— Jaki?...
— Ożeń się pan!...
— Pan myśli mnie ożenić!... — zawołał młody człowiek zdumiony.
— Chcę i ożenię... Znam pewną młodą panienkę, która nie jest bez majątku... spodziewam się uzyskać ją dla pana, a jak się ożenisz to mi oddasz ten dług urojony z jej posagu... No!... Cóż pan na to, panie Andrzeju!?...
— Ja panie odmawiam... odmawiam najabsolutniej!...
— Dla czegóż to?...
— Bo nie mam zamiaru się żenić...
— Co to gadać tak na ślepo!... Nie możesz przecież odpowiadać, że chcesz lub niechcesz nie poznawszy tej młodej panienki... Jest wcale ładna... pewno podoba się panu...
— Nie chcę jej wcale widzieć...
— To niedorzeczność!... Bo i cóż to panu szkodzi... chyba, że jesteś zakochany...
— A więc tak, panie — przerwał Andrzej — jestem zakochany!... kocham bez nadziei!... ta, której oddałem moje serce nie może należeć do mnie, wiem o tem, ale przysięgłem sobie przynajmniej nie dać nigdy mojego nazwiska innej...
— Ba!... znamy się na tem!... wiemy co to są przysięgi zakochanych!.
— Być może!... ale ja mojej przysięgi nie złamię choćbym ją miał życiem przypłacić!
— Tak się to mówi, a inaczej się robi!
— Nigdy!...
— I, zrobiwszy inaczej — dodał Jakób Lambert, niby nie zważając że mu Andrzej przerywa — przyznaje się człowiek przed sobą w duchu, że był warjatem, i że jest teraz bardzo szczęśliwym...
— Nie nalegaj pan, bardzo proszę... Naleganie to robi mi wiele przykrości i wielką boleść mi sprawia...
— Co to wszystko pomoże!?... Ja jestem mędrszy od ciebie mój chłopcze kochany... pragnę szczęścia twojego i zmuszę cię do tego abyś był szczęśliwym...
— Wątpię, panie — odpowiedział Andrzej surowo...
— Zobaczemy... Wreszcie pozwalam panu zasięgnąć co do tego rady swojej matki...
— Moja matka nie będzie mi nigdy radziła, abym zadał gwałt memu sercu i zaślubił kobietę kochając inną...
— Już niech ona sama odpowie panu... Jedź zatem do Brestu pierwszym pociągiem, i poproś pani de Villers o przyzwolenie na twoje małżeństwo...
Jakób Lambert przerwał sobie na jedną sekundę, potem, biorąc latarnię z ręki Piotra i zwracając światło na promieniejącą i piękną twarz Lucyny, rumieniącej się i spuszczającej oczy, kończył rozpoczęte zdanie...
— Z panną Lucyną Verdior, moją córkę...


XXXV.
Opowiadanie Plantapota.

Nie będziemy próbowali opisywać naszym czytelnikom sceny, jaka nastąpiła po ostatnich słowach Jakóba Lamberta.
Są wzruszenia tak wielkie, są radości tak głębokie, że je można zrozumieć, ale opisać; nie podobna w obec takich wzruszeń i takich radości powieściopisarz winien przyznać się do swojej nieudolności i złożyć pióro, gdyż z pewnością przy największym wysiłku pozostanie bardzo dalekim od rzeczywistości i da czytelnikowi bladą tylko kopię obrazu bez siły i wyrazu...
Lucyna zapomniała o strasznym dramacie, którego była jedynym świadkiem; zapomniała o okropnej tajemnicy. którą poprzysięgła zachować... oddała się cała swojemu szczęściu i wdzięczności dla tego, którego za swego ojca uważała, i miłości swojej dla Andrzeja de Villers...
Upojenie i szał młodego człowieka łatwo odgadnie każdy i komentować go niepotrzeba.
Jego sytuacya moralna podobną była wielce do sytuacyi skazanego, który przekonany, że dąży do piekieł niezmierzonych boleści, ujrzał nagle przed sobą otwarte drzwi raju szczęśliwości...
Piotr Landry, po raz pierwszy od śmierci swojej drogiej żony, doznawał niczem niezamąconego szczęścia. Nie żałował poświęcenia spełnionego kiedyś z niewymownym bólem serca, w chwili tak dla siebie bolesnej i strasznej. W duchu nawet dziękował sobie, że się na nie zdobył, gdyż dzięki temu poświęceniu właśnie, córka jego miała być zupełnie szczęśliwą... Byłby chętnie całował ślady stóp Achilesa Verdier, tego człowieka którego dnia poprzedniego nazywał sknerą, kamiennem sercem, egoistą, a który teraz zdawał mu się najdoskonalszym obrazem dobroci boskiej, która zstąpiła na ziemię.
Jakób Lambert nawet, do pewnego stopnia, dzielił ogólną radość. Śmierć człowieka, który posiadał jego tajemnicę, i który mógł go zgubić, była dlań ulgą rzeczywistą. Teraz, był już pewny, milczenia Lucyny. Wiedział przy tem dobrze, że biorąc za zięcia Andrzeja de Villers, pozostanie zupełnym panem tej ogromnej fortuny zdobytej przez niego za cenę pierwszej zbrodni, a której wolne posiadanie zapewniła mu druga zbrodnia.
Otóż, ten majątek, dla Jakóba Lambert, jak wiemy był więcej niż życiem!...
Nie zadziwią się wcale czytelnicy nasi, jeśli powiemy, że nikomu z tych czworga osób nie przyszło nawet na myśl spać się położyć na resztę nocy wszyscy czuli doskonale, że sen nie skleiłby ich powiek...
Nadedniem Andrzej de Villers opuścił zakład i wyruszył w drogę pierwszym pociągiem kolei żelaznej. Jechał z sercem przepełnionem niewypowiedzianą rozkoszą — jechał uściskać swoją matkę, prosić jej o błogosławieństwo, uzyskać jej przyzwolenie na małżeństwo, które, aż do tej pory wydawało mu się snem niepodobnym do ziszczenia... Jednem słowom jechał z myślą że za dni kilka będzie wracał, i że potem już będzie życie całe szczęśliwym, Lucyna była z nim w tej podróży towarzysząc mu duchem ,życzeniami i miłością bezgraniczną.
Piotr Landry odprowadził go aż na dworzec kolei i ściskając mu rękę na pożegnanie rzekł:
— Już teraz nie ja sam będę oczekiwał pana z niecierpliwością panie Andrzeju!... Wracaj pan prędko!...
Pozwólmy teraz szczęśliwemu młodzieńcowi drżyć, pędzić do Bretanii z piorunującą szybkością pociągu kuryerskiego pędzącego po szynach całą siłą pary, a sami wróćmy do zakładu, gdzie ważne i nie przewidziane wypadki wydarzyć się jeszcze miały.
Ale najprzód powiedzmy dwa słowa o zawodzie jakiego doznała pani Blanchet; zawodzie wielkim, strasznym i gorzkim, skoro się dowiedziała, że jej doniesienia i szpiegostwa przeciw Andrzejowi de Villers wielce jak się zdawało dopomogły do przeszkodzenia w sprawię oddania ręki Lucyny nienawistnemu kassyerowi.
Gdy jej o tem powiedziano, kilkakrotnie zmieniła się na twarzy z zawiści, gniewu i oburzenia. Z żółtej, stała się zieloną, potem czerwoną jak burak, a nareszcie fjoletową, a wszystko to razem złożyło się ostatecznie na wyraz wściekłości i osłupienia.
— Widocznie ten głupiec stary zwarjował! — mruczała wdowa, po poruczniku straży ogniowej, w ten sposób — wylewając swą wściekłość na pana Villers.
Myślałam wczoraj, iż w uniesieniu, słusznego zresztą gniewu, natychmiast i bez żadnych innych formalności roztrzaska łeb temu nędznemu kassyerowi, temu intrygantowi, którym brzydzę się jak żmiją, temu łotrowi, który zręcznie okradł kassę; czego jestem tak pewną, jak miłości nieboszczyka Plancheta, a ten szaleniec zamiast się go pozbyć na wieki wieków amen, oddaje mu swoją córkę!... A! tego już za wiele!... Nędzny oficyalista, ni z pierza, ni z mięsa... ani to przystojny... ani dobrze ułożony... gbur i pewno złodziej... poślubia miljonerkę!... To niesłychana rzecz!... nic podobnego nigdy się nie stało od początku świata!... A przytem, niechże sobie kto wyobrazi, że ten głupiec Verdier, mógł wydać swoją sroczkę za takiego pana Maugirona, człowieka tak niezrównanie dystyngowanego...
No! jednem słowem za pana z krwi i kości, za takiego galanta, za takiego cukiereczka... to nie do darowania... Ręczę żeby się pan Maugiron poniżył tak dalece, i z tą miejską śmieciuszką ożenił dla posagu!... A jaki zaszczyt ztąd spłynąłby na teścia!... Ale to prosty handlarz?... niezrozumiał tego!... Człowiek małoduszny... nędzny spekulaut!... I dom cały i rodzina... jaki pan taki kram!.. wiem doprawdy czy mi tu pozostać wypada...
W ten sposób pocieszała się pani Blanchet, monologując w tym pięknym stylu przez długie godziny, w czem jej nikt nie przeszkadzał.
Nam się zdaje, że damy dowód szacunku dla czytelników naszych, jeśli pominiemy milczeniem dalszy ciąg jej skarg i złorzeczeń.
Od samego rana, Lucyna w długiej rozmowie, jaką miała z ojcem — tak musiemy jeszcze nazywać Jakóba Lambert — powiadomiła go o nieszczęśliwem położeniu, w jakiem się znajduje wskutek oskarżenia od dnia wczorajszego, Piotr Landry, w stosunku do robotników Maugirona.
Prosiła go, aby wdał się w tę sprawę i szlachetny pryncypał nie robił pod tym względem żadnych trudności.
To też gdy robotnicy zeszli się do zakładu na robotę, zawołał ich wszystkich i stanąwszy przed niemi wraz z Lucyną, opowiedział im w krótkości, lecz bardzo serdecznie i rozrzewniająco, powody dwóch wyroków, pod których surowość popadł ongi podmajstrzy, przedstawił im zarazem okoliczności zmniejszające winę. Przemówienie było gorące, i mogło posłużyć za niezbity dowód jego talentu oratorskiego. Piotr Landry, powracający z dworca kolei po odprowadzeniu Andrzeja, nadszedł właśnie w chwili, kiedy Jakób Lambert kończył swoją przemogę.
Mówka pryncypała odniosła natychmiast pożądany skutek.
Robotnicy cisnęli się około podmajstrzego, zdziwieni mocno, wzruszeni jeszcze więcej, a przedewszystkiem bardzo uradowani, i uścisnęli mu po kolei rękę, w dowód przyjaźni i szacunku.
Jeden z nich mianowicie, objawił swoją miłość w sposób bardzo rozrzewniający...
Był to ów sierota, uczeń dopiero, nie robotnik, prawie dziecko jeszcze, któregośmy już przedstawili czytelnikom naszym, opowiadając im ostatnie chwile stróża nocnego Plutona.
Chłopiec ten nazywał się Motyl. Pamiętają go pewno wszyscy.
Piotr Landry był zawsze dla niego bardzo życzliwym i prawdziwie po ojcowsku serdecznym. Motyl kochał go tak jakby był jego synem. Rzucił mu się na szyję, ściskał go i całował płacząc i szeptał mu do ucha:
— Gdybyście byli odeszli, panie Piotrze, byłbym i ja poszedł za wami... takiem już sobie postanowił i nikt by mnie nie potrafił zatrzymać w zakładzie... O nie! nikt!... Co nie... to nie!...
Te dowody miłości tak żywej i tak serdecznego przywiązania rozrzewniły Lucynę do łez.
Podmajstrzy też płakał gorącemi łzami, łzami rozkoszy i szeptał:
— Moi przyjaciele... moi drodzy przyjaciele... dziękuję wam z głębi serca... ale to za wiele... doprawdy za wiele!... Nie pogardzajcie tylko mną... kochajcie mnie trochę... oto wszystko o co was proszę, oto wszystko czego chciałbym módz spodziewać się, boć przecież byłem kiedyś zbrodniarzem, wielkim zbrodniarzem... i nie można mnie za to wynagradzać tak jakbym spełnił szlachetny czyn!...
Cóżbyście zrobili więcej dla prawdziwie uczciwego człowieka dla takiego, który przez całe życie zasługiwał sobie tylko na cześć i błogosławieństwo bliźnich!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie potrzebujemy zapewne dodawać, że ta pokora tak wzruszająca i tak szczera, jeszcze więcej zapał robotników podniosła i zdwoiła miłość ich i szacunek dla Piotra Landry.

∗             ∗

Tego samego dnia około jedenastej godziny rano, podczas gdy państwo: to jest Jakób Lambert i Lucyna w towarzystwie nieodłącznej pani Blanchet, jedli śniadanie robotnicy porzucali robotę jeden po drugim i zbliżali się do i tak już dosyć wielkiej grupy, która się zebrała pod drzwiami pawilonu...
Kilka osób z tej grupy oddawało się żywej, jeżeli już nie gwałtownej dyskusyi. Twierdzenia najniewątpliwsze, przeczenia stanowcze były stawiane wzajem z równą zaciętością i pewnością siebie, ze strony mówiących.
Słyszeć się dawały następujące zdania, wykrzykiwane przez głosy wrzaskliwe, ostre i przeciągłe zarazem, po których można łatwo rozpoznać w całej Francyi robotnika paryskiego; wszyscy bowiem tym akcentem mówią.
— Ja ci mówię, że tak!...
— Ja ci mówię, że nie!...
— To prawda co ja mówię!
— Kłamstwo wierutne!
— Nie wiesz nawet od czego się zaczęło!
— Znam doskonale całą rzecz od początku do końca...
— Nie widziałeś nic!...
— Nie widziałem bo nie widziałem, ale widziałem Motyla, który widział ucznia od Bourgiona z zakładu, co jest o dziesięć minut drogi ztąd, który znowu przechodził tamtędy około północy, o w pół do pierwszej, i widział wszystko tak dobrze jak ja teraz ciebie widzę...
— A ja widziałem subjekta od Moreta, co ma sklep tuż obok Bourgiona, a on tam był właśnie wtedy kiedy się to stało...
— Może i był, ale nie dobrze widział... a ten smarkacz co Motyl o nim mówi widział doskonale...
— A ja ci powiadam, że subjekt od Morela dobrze widział!...
— Widział powiadasz?... Widział tego trupa... — Co tam gadasz o jakimś trupie!... Człowiek był zdrów jak ryba...
— Głupiś... Od godziny był pod wodą i opił się jej więcej niż potrzeba...
— Nawet tyle nie łyknął od czego by się mysz utopiła.
— A najlepszy dowód, że zanieśli trupa do domu pogrzebowego, do Morgue... bo go nikt nie zna w tym cyrkule...
— Do Morgue?... jeszcze czego!... takiego franta co miał przy sobie pyszną sikorę[1] i pełną kieszeń żołdaków[2]!... Niegadaj głupstw!... widzisz no go! Jaki ci wyświeżony!...
— A ty byś też nie wydziwiał... kiedyś nie widział, niedobitku jakiś. O!... no, kiedyś taki mądry to gadaj mi zaraz... więc co z nim zrobili!?... No gadaj zaraz.... Co z nim zrobili!?...
— Wielka mi rzecz, włożyli go do dryndy, policyant się posadził obok niego i zawieźli do domu!... Cóż mieli robić!...
— A ja ci mówię, że nie!
— A ja ci mówię, że tak!...
— A ja ci mówię, że do Morgi!
— A ja ci mówię, że do domu!...
Łatwo zrozumieć, że dyskusya prowadzona w ten sposób i obracająca się tak uparcie w tem błędnem kole, bez żadnych dowodów na poparcie wygłaszanych zdań, mogła się nigdy nie skończyć...
Nadszedł na to Piotr Landry.
— Cóż tam takiego... Co się stało... moje dzieci — rzekł łagodnie — porozumiejcie się przecież, pogódźcie, leżeli jeden mówi prawdę to pewno drugi z nią się mija... to przecie jasne jak dzień, nieprawdaż chłopcy!...
— No juści naturalnie!... — odpowiedzieli chórem wszyscy robotnicy z wyjątkiem dwóch dysputujących przeciwników, którzy nie zważając co się dokoła nich dzieje, szukali myślą dowodów na przekonanie się wzajem i pokonanie jeden drugiego.
— Więc Motyl zna kogoś, który na własne oczy widział ten wypadek?... — pytał dalej podmajstrzy. — Tak tak!... Motyl zna!... — wykrzyknęło razem ze dwunastu robotników.
— À jest tu gdzie ten malec!?...
— Jestem! panie Piotrze!...
— No to choć tu bliżej smarkaczu!...
— Na rozkazy!... panie Piotrze!
— Opowiedz nam tu zaraz wszystko co wiesz, krótko i węzłowato a dokładnie... to my się w ten moment domyślimy czy cię kto wziął na fis czy nie...
— Zaraz, panie Piotrze!...
Motyl rozpoczął wśród ciszy ogólnej opowiadanie swoje z prostotą dzieciom bruku paryskiego właściwą i bez żadnej pretensyi do czystości języka i elegancyi wyrażeń:
— Otóż tedy, będzie temu blisko godzina — mówił — szedłem sobie gdzie mnie posłali, po nadbrzeżnej, nad kanałem i niemyślałem sobie o niczem... a tu patrzę, przed sklepem panów Bourgoing, co to wiecie, co mają sklep z żelazem, stoi massa narodu i co kto nadchodzi to przystaje... Wciskam ci ja się w ten tłum i wytrzeszczam oczy... Słucham, a tu ci gadają każdy co innego!... Jeden ci mówi: „Oto jest właśnie miejsce gdzie go spostrzeżono!“ drugi krzyczy: „to zbrodnia“ trzeci woła „to pewnikiem naumyślne samobójstwo!“ a byli jeszcze inni co utrzymywali, że to już „nieszczęście, które się zdarzyło przez wypadek!...“ Z tego wszystkiego jestem ci głupi jak but, gdy wtem nagle spotykam się nos w nos z Plantapotem...
Usłyszawszy to dziwne nazwisko, wszyscy głośnym parsknęli śmiechem.
— Coż to za jeden ten Plantopot? — zapytał Piotr Landry.
— To jest uczeń od Bourgoinów... proszę pana... mój kolega, taki mały, szczuplutki... śliczniutki chłopaczek...
— No gadaj dalej, do rzeczy!...
Chłopak posłuszny wrócił do opowiadania swego.
— Pytam się tedy Plantopota: Słuchaj no, co to wszystko znaczy?... a on mi na to: „A co ma być!... kupa durniów baje sama nie wie co... a ja wszystko wiem bo wszystko widziałem, i ja ci powiem co się stało!... I powiedział mi dopiero, że wczoraj wieczór, poszedł sobie do tryjatru obaczyć jak pan Domaine gra rolę „pasterza Łazarza” w melodramie pana Józefa Boucko-Hardie... co jest prześliczna rzecz... bo ja to już widziałem jak grali!.. Więc tedy jak sobie szedł z tego tryjatru po północy do domu, spać do pryncypała... posłyszał niby jakieś jęki co jakby z kanału wyłaziły... Przybliżył się więc na brzeg i przy świetle latarni gazowej, zobaczył jakiegoś człowieka co obydwoma nogami zaplątany w sznury któregoś statku, wyprawiał różne dziwy żeby się z nich wydobyć... Biedaczysko już niemógł pływać, więc ci go woda ciągnęła na dno, a on się bronił, jęczał i klął jak wszyscy djabli!...
— Jęczał! — wykrzyknął jeden z dwóch robotników których widzieliśmy kłócących się przed chwilą. — Jęczał!... klął!... a więc nie był trupem!... tego przecież nikt nie za przeczy!... A widzisz!...
— Cicho tam! — krzyknął Piotr Landry.
Potem dodał zwracając się do Motyla.
— A ty smarkaczu jeden gadaj prędko co wiesz!... Twoje opowiadanie nas zaciekawia bardzo... ale nie zawracaj ino gadaj!...
Chłopiec dumny z uznania jakie jego opowiadanie uzyskiwało, nie dał sobie dwa razy powtarzać rozkazu i mówił dalej:
— Plantapot jest za mały, za słaby i za wielki tchórz żeby się sam porywać na taką robotę jak wyciąganie człowieka z takiej wielkiej filiżanki w jakiej się ten kąpał... Nie próbował nawet tego wcale, ale zaczął wołać ratunku z całej siły swoich płuc i gardła... a już jeśli mu czego brak ale tego to ni!... krzyczy jak orzeł!... Kto nie głuchy to go usłyszy ztąd do Bastylii...
— Na szczęście właśnie — mówił chłopiec po chwili — nieopodal przechodził patrol z dwoma policyantami i inspektorem... Otóż ów patrol usłyszał wrzaski Plantapota i nadbiegł. Jeden żołnierz od piechoty wlazł we wodę... chwycił nieboraka za obcas, bo już tylko obcas wystawał z wody, i posadził go bardzo wygodnie na bulwarze, zmoczonego wprawdzie do nitki, ale jakoś nie bardzo chorego... Otrząsnął się chłop, jak pudel kiedy z wody kij wyniesie, kichnął cztery czy pięć razy, splunął z dziesięć i zaczął odpowiadać na pytania, które mu bardzo grzecznie zadawał jeden z policyantów... Plantapot, jak se pewno każdy z was wyobrazi łatwo, oba uszy nadstawił jak zając, kiedy słyszy psów szczekanie, ale cóż kiedy drugi policyant kazał mu iść zawołać dryndy, i dał mu za to pół franka, a jak wrócił z fiakrem, to już nikt nic nie gadał...
— Inspektor wsiadł do dorożki — dodał jeszcze chłopiec — razem z niedoszłym topielcem, który był tak już zdrów, jak ja i pan Piotr, tylko że mu się podobno fizyognomia wyciągnęła jak struna i wyglądał jak szczur... i Plantapot usłyszał tylko jak powiedzieli dorożkarzowi: „ulica Amsterdamska...” Numeru inspektor nie powiedział, albo go może Plantapot zapomniał... Otóż tedy tyle wiedziałem... tyle powiedziałem... i to chyba nie mało!...
Motyl zamilkł.
— A no widzisz!... nie mówiłem ci? — zawołał jeden z robotników, którzy się poprzednio kłócili — a nie powiedziałem, że topielec nie umarł!...
— E! któż to powiada, któż ręczy, że tak było — odparł drugi — dwóch smarkaczy tak gada, dwóch łobuzów!... na tem się opierać niemożna przecież!... Subjekt od Morata, co jest już człowiek wiekowy i wcale nie łgarz żaden, opowiadał mi całą historyę zupełnie inaczej...
Widocznie dyskusja miała na nowo rozpocząć się z równą zaciętością i uporem...
Piotr Landry uważał za stosowne i przyzwoite przerwać ją.
— Sprawa rozstrzygnięta!... — rzekł — dosyć tej gadaniny moje dzieci!... trup był żywy i basta!... nie ma już co do tego żadnej wątpliwości!... Powiedz nam tylko jeszcze malcze, czy ci twój kolega Plantapot nie powiedział przypadkiem co o wieku topielca i jego zewnętrznym wyglądzie?... Co?... Młody to był człowiek czy stary?...
— Plantapot mi mówił, panie Piotrze, że był to młody człowiek, mogący mieć dwadzieścia ośm do trzydziestu lat, przystojny... włosy czarne... bródka i wąsy ditto... jednem słowem... no!... przystojny chłopiec!...
— Robotnik, czy mieszczanin? — pytał dalej podmajstrzy...
— Trudno było dobrze rozpoznać, bo całe ubranie było przemoczone... do nitki... wyglądał jak zmoczona kura... a to trudno poznać, jaki tam człek, jak szyku krawieckiego nie znać na nim!... Zdaję się jednak, pomimo to, że facet wyglądał na coś lepszego...
— Dziwna rzecz!... — pomyślał Piotr Landry — byłem nad brzegiem wody chodząc wzdłuż bulwaru właśnie w chwili, w której ów facet jak mówi Motyl, z własnej woli, czy z czyjej, dawał nura pod wodę tuż zaraz niedaleko, a ja nic nie widziałem i nic nie słyszałem!... Musiał przecież krzyczeć, ten człowiek, słowo honoru daję dziwna rzecz!...
Podczas kiedy podmajstrzy tak sobie szeptał, Jakób Lambert i Lucyna opuściwszy pokój jadalny, wyszli z głównego mieszkania, i zatrzymali się na najwyższym schodku ganka.
— Co to się stało, mój ojcze? — spytała młoda panienka — i dla czego wszyscy nasi robotnicy zebrali się tam około Piotra Landry?...
— Pójdziemy tam to się dowiemy!...
Ex-kapitan Atalanty wziąwszy pod rękę Lucynę, podszedł do grupy i skoro tylko mógł być usłyszanym, powtórzył głośno pytanie jakie mu przed chwilą zadała Lucyna.
— Co to się stało, moi drodzy?...
Piotr Landry wyszedł z koła, którego środek zajmował, zdjął czapkę i zbliżywszy się do Jakóba Lamberta, odpowiedział!
— Nic takiego coby mogło bardzo zainteresować pana, panie Verdier, albo panią, panno Lucyno... Mówią tu ludzie o jakimś wypadku, czy też zbrodni, nikt napewno nie wie, która się podobno zdarzyła dziś w nocy, tuż obok zakładu na rzece.
— Wypadek?... zbrodnia?... powtarzał Jakób Lambert, blednąc nagle...
— No tak, proszę pana, między północą a pierwszą godziną rano, wyciągnięto z wody człowieka, jak się zdaje, naprzeciw składu hurtownego żelaza panów Bourgoing...
— Trupa, zapewne? — wymówił ex-kapitan głosem zmienionym.
— Jedni mówią że tak... inni mówią że nie... ale z opowiadania Motyla, które mi się nie wydaje kłamliwem wyciągnąłem wniosek, że dzięki Bogu człowiek ten był żyjący...
Lucyna spojrzała na Jakóba Lamberta. Był siny i zdawało się, że zaledwie trzyma się na nogach.
Jednakże spytał po chwili, wysilając się na spokój.
— Czy poznano tego człowieka?... Czy to był kto z naszego cyrkułu?...
Piotr Landry już otworzył usta do odpowiedzi, gdy nieprzewidziana okoliczność przeszkodziła mu.


XXXVI.
Zmartwychwstały.

Od kilku chwil słychać było wyraźnie łatwy do rozpoznania turkot powozu, zbliżającego się szybko po bruku nad brzegiem portu. Powóz ten, zatrzymał się przed drzwiami zakładu, a na jego widok Jakób Lambert przerażony, cofnął się kilka kroków w tył jakby przed widmem uciekając, a Lucyna zbladła jak trup wydając głuchy krzyk.
Człowiek zamordowany przez ex-kapitana Atalanty, człowiek, którego Lucyna widziała znikającym i pochłoniętym pod „Tytanem“, wszedł ze szkiełkiem w oku, cygarem w ustach i laseczką w ręku, z elegancyą i zwykłą sobie swobodą.
Zaiste, gdyby to był duch, duch ten nie miał w sobie nic zagrobowego, a jednakże nigdy ukazanie się widma złowrogiego o północy pod zapadłemi sklepieniami starego zamczyska, w otoczeniu świateł fantastycznych i dziwnych odgłosów, nie sprawiłoby na widzach większego wrażenia podziwu i trwogi...
Maugiron nie zdawał się wcale domyślać nawet, że w biały dzień w samym środku Paryża gra rolę Banka na uczcie lady Maketh.
Przeszedł dziedziniec z uśmiechem na ustach, rzucił cygaro skoro był już tylko o kilka kroków od Lucyny, ukłonił się Jakóbowi Lambert i młodej panience, z galanteryą pretensyonalną i napuszoną, która w zachwyt i uwielbienie wprawiała panią Blanchet, i rzekł do Lucyny:
— Słowo honoru daję pani, czynisz rzeczywistością nieprawdopodobieństwo!... posiadasz pani tajemnicę czynienia cudów w tym wieku sceptycznym... co rano ukazujesz się piękniejszą niż dnia poprzedniego i za każdym razem wydajesz się być nad wyraz piękną!...
Potem, obracając się do Jakóba Lamberta, dodał:
— Moje uszanowanie panu, drogi panie Verdier!... Widzisz pan, że jestem niemiłosiernie punktualny!... uprzedzam godzinę wyznaczoną na rendez-vous!... Jestem pewno nawet zanadto punktualnym, nieprawdaż!?... Założyłbym się niewiem o co, żeś mnie się pan nie spodziewał dziś rano!... Niemylę się!... Nieprawdaż!?
Kapitan nie odpowiedział ani słowa; Maugiron mówił dalej:
— Milczenie pańskie budzi we mnie obawy, czy przypadkiem nie jestem natrętnym... doprawdy!... Pozwól mi pan myśleć panie Verdier, że tak nie jest!... Uspokój mnie proszę choć jednem przyjaznem słówkiem!...
Było to powiedziane napozór swobodnie i żartobliwie, ale tonem prawie rozkazującym. Jakób Lambert zrozumiał, że musi dołożyć wszelkich starań, aby ukryć swe wrażenie i rzekł:
— Jesteś pan i będziesz zawsze w domu moim mile widzianym gościem...
— Niech mi będzie wolno, drogi panie — wyrzekł Maugiron — spodziewać się tego i liczyć na to!... byłoby mi w istocie bardzo przykro gdybym był źle widzianym w domu pańskim, tak przyjemnym, a którego mam zamiar w przyszłości być częstym gościem... Powiedz mi pan szczerze... i otwarcie... czy nie będzie dla pana zbyt wielką nieprzyjemnością, przyjmować mnie w domu swoim?...
— Spodziewam się, że pan nie wątpi — Jakób Lambert...
— A, panna Lucyna czy będzie łaskawa być i nadal dla mnie z tą dobrocią, która mi jest tak drogą?...
— Odpowiedziałem panu za moją córkę i za siebie...
— To bardzo dobrze!... to zaiste doskonale, bo nie będę robił tajemnicy, że jakiś dziwny chłód który zauważyłem w pierwszej chwili w przyjęciu pańskiem sprawił mi pewną przykrość i zadziwił mnie wielce. No ale teraz zgoda!... Co?... Podaj mi pan rękę...
Jakób Lambert nie śmiał odmówić podania ręki. Maugiron wziął wyciągniętą rękę w swoje dłonie i znalazł ją drżącą i zimną jak lód...
— Ale, ale — wyrzekł młody człowiek zmieniając ton — nie wiecie państwo nowiny... wielkiej nowiny...
bardzo ciekawej... przynajmniej dla mnie! O mało co nie zostałem pozbawiony możności widzenia was, drodzy państwo!... Wyobraź sobie, drogi panie Verdier, i pani łaskawa, panno Lucyno, że mi zdarzyła się tej nocy najstraszniejsza i najdziwniejsza w świecie awantura!... Zostałem zamordowany!...
— Zamordowany!.. — powtórzył Jakób Lambert machinalnie.
Wszystko to mówione było głośno bez żadnej tajemnicy.
Robotnicy, którzy grupami stali jeszcze w pewnem oddaleniu, usłyszeli te ostatnie słowa i popchnięci nieprzepartą ciekawością, łatwą zresztą do zrozumienia, przybliżyli się do pryncypała rozmawiającego z Maugironem.
— No tak!... zamordowony! — kończył ten ostatni — tak jak mnie tu państwo widzicie wpadłem w najniegodniejszą zasadzkę!... Nędznik pewien chciał mnie utopić, i gdyby nie moje talenta jako sławnego nurka i pływaka, zwłoki moje byłyby w tej chwili rozciągnięte na jednym ze stołów Morgue.
Jakób Lambert odpowiedział na te słowa wykrzyknikiem nieokreślonym, którego znaczenia oznaczyć nie było podobna. Wielkie krople zimnego potu spływały mu po czole i czuł, że go ogarnia osłabienie jakby przedśmiertne.
Pomiędzy grupami robotników, powstał żywy ruch i dały się słyszeć głuche szmery!
— To on!... to on! — mówili sobie, jeden do drugiego.
I dodawali:
— Plantapot nie skłamał! — topielec jest zdrów jak ryba!...
Maugiron wziął ex-kapitana Atalanty, pod ramię, i odprowadził go dziesięć czy piętnaście kroków w głąb, zdala od tych zbyt ciekawych słuchaczy.
Lucyna nieruchoma i oniemiała jakby posąg jaki niemogąc postąpić za niemi, wzrokiem tylko ich goniła.
Maugiron nachylił się do Jakóba Lamberta, śmiejąc się, albo raczęj wykrzywiając do uśmiechu, jak kot bawiący się z myszą zanim ją zje.
— Czego chcesz odemnie? — jąkał Jakób Lambert.
— Źleś się popisał, mój drogi kapitanie! — odpowiedział, były chłopiec okrętowy Strączek, szeptem prawie, ale dla Jakóba Lamberta bardzo zrozumiale. Nie poznaję pana doprawdy!... słowo honoru daję!... Ale to już tak widać z wiekiem podupadłeś!... Można być zbrodniarzem. ale trzeba być zbrodniarzem zręcznym i wytrawnym!... kombinacya pańska na wierzchołku skały Azorskiej piętnaście lat temu, zrobiona i szybko wykonana, była arcydziełem!... ale natomiast ostatnia noc jest dowodem dziwnej zaprawdę niezręczności!... Cóż u diabła!... jak się zabija człowieka, najpierwszą rzeczą jaką zrobić trzeba, jest upewnić się, czy on nie żyje jeszcze przypadkiem!... Kto tego nie zrobi naraża się tak jak pan na to, że zabity powraca z tamtego świata, i wielkiego kłopotu nabawia zabójcę!... Wiedz że pan o tem odtąd, kochany kapitanie!...
— Wiem że jestem zgubiony! — wyszeptał Jakób Lambert — graliśmy ze sobą w straszną grę, i pan wygrałeś!... Nie oszczędzałem pana... teraz ty mnie oszczędzać nie bodziesz, i wreszcie nie proszę pana o łaskę... Ale na co się zdało trzymać mnie tak w niepewności... Jestem w twojej mocy!... Niech się więc to raz skończy!... oskarż mnie natychmiast!... oddaj w ręce sprawiedliwości i niech, będzie koniec wszystkiemu!...
— Ja!... oskarżyć pana!... oddać cię w ręce sprawiedliwości!... — powtarzał Maugiron. — No no!... Dziwnie się pan jakoś na te rzeczy zapatrujesz i wcale nie rozumiesz interesu!... Cóż by mi z tego przyszło powiedz mi z łaski swojej mój drogi kapitanie, gdybym cię wysłał na pontony do Brestu abyś się zapoznał z czerwoną kurtką galernika i batem strażnika!?... O nie!... taki głupi nie jestem!... nie oskarżę pana, bądź spokojny, chyba mnie do tego zmusisz sam koniecznie...
Jakób Lambert myślał z początku, że jest zgubiony bez ratunku... teraz uśmiechała mu się jakaś nadzieja, czepił się więc jej z całych sił... Otrząsnął się z przerażenia i trwogi, a oczy jego jasnem zabłysły światłem.
— Więc się jeszcze mogę wykupić? — spytał.
— Dla czegóżby nie!... Po to tylko jedynie przyszedłem tu dziś rano z wizytą aby się porozumieć z panem o warunki tego wykupu...
Ale zrozumiesz pan łatwo, drogi przyjacielu, że nasze konferencye obecnie odbywać się będę w biały dzień w obec licznych świadków... i że nie przyjmę więcej, i to z słusznych racyi, nocnych i tajemniczych rendez-vous... w kajucie Tytana!... Któżby u diabła mógł się domyślać, że ten statek jest zaopatrzony w rozmaite skrytki mechaniczne jak teatr jaki!... Otwarcie mówiąc, w chwili kiedym spadał pod spód okrętu, myślałem że już basta!... i że się tej brudnej wody ochłypię na całą wieczność!... Na szczęście przypomniałem sobie jak to się kiedyś żyło na wodzie i pod wodą za czasów kiedym był dzieckiem jeszcze!...
Zapomniałeś pan już widać, kapitanie, że w dzień rozbicia się Atalanty, dałem nura nie wiem już na ile sekund chcąc zatknąć w dnie okrętu dziurę, przez którą woda wpływała... Odwołaj się do swych wspomnień, a zobaczysz, przypomną ci one ten mój wielki czyn bohaterski.
Jakób Lambert skinął głową twierdząco.
Maugiron mówił dalej.
— A co! pamięć panu wróciła... to bardzo dobrze... wracam więc do mego opowiadania: Trzeba się było starać o to, aby moje ubranie nie zaczepiło się o jaki gwóźdź źle wbity, wystający z Tytana; bo gdyby tak było, byłbyś pan stanowczo uwolniony odemnie!... Spuściłem się więc od razu na samo dno rzeki, i płynąłem pod wodą dopóty aż mi zaczęło brakować powietrza... wtedy wydostałem się na wierzch i obejrzałem po za siebie... statek był już daleko... Zdawało mi się, że największe niebezpieczeństwo minęło... jednakże nie byłem zupełnie pewny; mówiłem sobie: — Jakób Lambert nie głupi!... śledzi pewno wzdłuż portu aby się przekonać iż nie wypłynąłem, i ani się spodziewam nawet, kiedy mi kulkę wsadzi między oczy!... — Jak się zdaje nie myślałeś pan o tem, chociaż nieufność jest matką bezpieczeństwa, jak mówi zbójeckie przysłowie!... dałem więc znowu nurka i popłynąłem pod wodą przez kilka sekund, potem znów wypłynąłem nabrałem powietrza i dałem nurka, i tak ciągle aż do pewnej chwili, w której miałem nieszczęście spotkania jakiegoś licha pływającego na powierzchni wody... Była to, djabli nadali, jakaś rozkręcona lina okrętowa, w którą zaplątałem sobie nogi tak, iż nie mogłem się z tej sieci wywikłać... Zimno mnie przejmowało... opadłem już z sił...
Ubranie przemoczone przeszkadzało mi w ruchach... buty napełnione wodą były ciężkie jak ołów!... Krótko mówiąc, walczyłem ze śmiercią i byłbym popłynął na dno, jak prosty mieszczanin zaplątany w trawy Marny lub Sekwany, gdyby nie dobroczynny patrol, który przyszedł mi z pomocą i zachowując mnie dla społeczeństwa, którego jestem, bez zaprzeczenia i bez próżności, jednym z najpiękniejszych ornamentów...
Oto drogi kapitanie, historya ostatniej nocy i oto są rezultaty dotykalne pańskich usiłowań, które uwielbiam w ich zasadzie, ale których nie aprobuję w wykonaniu, gdyż brakowało mu logicznego rozwoju, co spowodowało, ze ostatecznie stanowczą wygraną w tej grze niebezpiecznej pozostawiłeś pan losowi, na który nigdy nie trzeba liczyć, chyba z konieczności!... Teraz już pan wiesz tyle co i ja, a z drugiej strony wiesz pan także, że nie jestem zawzięty... Uspokój się pan więc i jeżeli się panu podoba pomówmy o interesach...
— Warunki pańskie? — spytał sucho Jakób Lambert.
— To pytanie podoba mi się — odpowiedział były chłopiec okrętowy — przekonywa mnie ono oczywiście, żeś pan zrozumiał sytuacyę... Moje warunki, rzeczywiście, nie mogą być dziś takie jakie były przed kilkoma godzinami... Okazałem się, tej nocy zgodnym, łatwym, umiarkowanym... zadowalniałem się drobnostką... prawdziwym kawałkiem chleba!... Przytem, nie wymagałem żadnego zabezpieczenia osobistego na przyszłość, któreby mi zapewniało zupełny spokój i mogło w potrzebie posłużyć za tarczę przeciw panu. Był to z mojej strony wielki błąd, w który, wierzaj mi pan, nie popadnę powtórnie...
— Czegóż pan żądasz? — powtórzył Jakób Lambert drżąc z niecierpliwości jakby w febrze — czego pan chcesz? czego wymagasz odemnie?.. mów pan!... mów prędzej!...
— Najprzód — odpowiedział Maugiron — żądam dwa miliony...
Ex-kapitan Atalanty aż podskoczył.
— Dwa miljony!.. — wyjąkał.
— Tak... w gotówce brzęczącej, kurs w kraju mającej... w talarach srebrnych, luidorach złotych i biletach bankowych... Nie proponuj mi bezpotrzebnie weksli handlowych... bo ich nie przyjmę... nie mam zaufania, a zresztą widzi pan wydarzają się codzień, najmniej przewidziane bankructwa...
— Dwa miliony! — powtórzył po raz drugi Jakób Lambert — ależ to szaleństwo!...
— Czy pan masz zamiar się targowac!?... Toby mnie bardzo dziwiło, a nawet uważałbym wszelkie targowanie się za nową niezręczność z pańskiej strony...
Cały mój majątek!... Żądasz pan odemnie mego całego majątku!...
— Nie kłam pan!.. Znam pański majątek tak dobrze jak pan sam!... posiadasz pan cztery miljony... Zostawiam więc panu sto tysięcy franków renty, panu, który wydajesz najwyżej pięć czy sześć... bo jesteś szkaradny skąpiec, mój drogi kapitanie... Ale to już nie moja rzecz... Sprzedaję ci wolność za dwa miliony... A może wolisz galery?... rzeknij pan słowo... bióro komisarza jest bardzo blisko ztąd... za dziesięć minut będziesz uwięzionym...
— Jakób Lambert schylił głowę. Czuł że jest zwyciężony, poskromiony; że jest niewolnikiem okutym w łańcuchy, że panem jego absolutnym jest Maugiron, którego każde słowo jest dla niego rozkazem.
— Decyduj się pan!... — wyrzekł młody człowiek — chcę mieć odpowiedź natychmiast!...


XXXVII.
Komisarz policyi.

— Przystaję — odpowiedział Jakób Lambert głosem głuchym.
— Dasz mi pan dwa miljony?...
— Dam.... wiele panu potrzeba będzie czasu do zebrania tej sumy?!... — Ośm dni...
— Niech będzie... za tydzień!... A dziś, dasz mi pan do rąk oblig na tęż sumę, zobowiązanie prawne, i formalne płatne po upływie tygodnia?...
— Dam...
— Doskonale więc... Zgodziliśmy się co do pierwszego punktu, i winszuję panu tego. Nie pozostaje nam, jak tylko traktować punkt drugi...
Ex-kapitan spojrzał na Maugirona z tak żywym wyrazem niepokoju, że młody człowiek nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— O! uspokój się pan! — powiedział. — Nie zabijaj pan sobie naprzód klina w głowę; rzecz dotyczy czegoś co pana nie będzie kosztowało ani grosza, a zatem powinna być panu zupełnie obojętna...
— Wytłomacz się pan! — rzekł Jakób Lambert — i na miłość Boga lub diabła, wytłumacz się prędko!..
— Wyobraź sobie, drogi kapitanie, że myślę ożenić się...
— Cóż panu przeszkadza?...
— Nic zupełnie... Jest tylko jeden drobny szczegół!... nie mam dotąd zgody ze strony panny i przyzwolenia ojca, i liczę na to że je przez pana otrzymam...
— Więc ja znam tych ludzi?...
— Bardzo dobrze...
— To mnie dziwi...
— Dla czego?...
— Znam tak mało osób!... Jak się nazywają?..
— Ojciec sam dobrze nie wie jak się nazywa, Jakób Lambert czy Achiles Verdier...
Ex-kapitan osłupiał.
— Co! — wyjąkał — Lucynę chcesz pan zaślubić?...
— No tak!... Nabiłem sobie głowę tem, aby zostać pańskim zięciem!... Myśl z pierwszego razu wydaje się być dziwną, przyznaję, ale jakąkolwiek jest, nikt mi jej z głowy nie wybije... Cóż pan mówisz na ten projekt!..
— Mówię że jego spełnienie jest niemożliwe...
— Niemożliwe!... cóż znowu!...
— Zupełnie niemożliwe!... — Jesteś pan tego pewny?
— Tak jak tego pewny?...
— Czy miałbyś pan wypadkiem odmówić przyzwolenia swojego?...
— Nie jabym odmówił?...
— Któż zatem?...
— Lucyna, która się na to nigdy nie zgodzi!...
— Więc ta śliczna dzieweczka tak mnie niecierpi!?...
— Ja tego nie wiem czy ona pana cierpi, czy nie, ale na pewno nie kocha pana...
— To nic nie znaczy — odpowiedział Maugiron z zupełną swobodą — małżeństwa z miłości mają często złe następstwa!... Jednego pięknego poranku ogień gaśnie, miłość ulatuje sobie do diabła... i trzask!... wszystko się rozpada w drobne kawałeczki!... Wszak co innego w małżeństwach z rozsądku, ugruntowanych na szacunku i wzajemnej zgodzie!... o takim właśnie marzę związku!... Panna Verdier właśnie, jest dla mnie zimna, mówisz pan!... będzie mnie więcej kochała trochę później...
— Ona kocha innego...
— Kogóż to?... może młodego kassyera?... a tak!... wiem... wiem... Niech to pana nie niepokoi bardziej niż mnie!... odprawisz pan młodego człowieka od pierwszego i wszystkiemu będzie koniec... Panna Lucyna jest uczciwą panienką... będzie uczciwą żoną...
— Tak, ale nigdy nie będzie pańską żoną...
— Zdaje mi się, że się pan myli mój drogi kapitanie...
— Nie ja, ale pan się mylisz... Ja znam Lucynę lepiej niż pan, znam jej charakter, i jestem przekonany, że nie cofnie słowa danego panu de Villers...
— A zatem, istnieje już stanowcze zobowiązanie względem tego waszego kassyera...
— Istnieje...
— I pan na to przyzwoliłeś?...
— Nie mogłem postąpić inaczej...
— Co za nierozwaga’.... Ale złe jest do naprawienia!... To coś pan powinien był zrobić wprzód, zrobisz pan później, oto wszystko!... Zerwiesz pan to zobowiązanie...
— Powtarzam panu, że to niepodobna, i że ja tu nic nie podołam...
— To znaczy, że się pan nie będziesz umiał do tego wziąść!...
— Cóż mogę zrobić!?...
— Możesz pan użyć niezaprzeczonej powagi, jaką panu daje natura i prawo... możesz pan wystąpić jako ojciec i jako taki dyktować swoją wolę...
— Mam prawo zabronić Lucynie poślubienia pana de Villers, ale nie mogę jej zmusić do oddania panu swojej ręki...
— A! któż panu mówi o zmuszeniu!... ja wcale nie sądzę, aby tego było potrzeba... Panna Verdier jest młodą osobą dobrze wychowaną... posiada wszystkie przymioty serca, jest zdolna do wszystkich poświęceń... Nie będzie się wahała ani na chwilę, z zaparciem się sympatyj swoich... powiedzmy, wyraźnie... nie będzie się wahała poświęcić, skoro się dowie, że to poświęcenie jest nieodzowne dla uratowania jej ojca od hańby, a może nawet od śmierci... na rusztowaniu!...
— Więc cóż! — jąkał Jakób Lambert — chcesz pan abym jej powiedział...
— Ja nic nie chcę — przerwał Maugiron — zupełnie nic... jak tylko zostać pańskim zięciem!... Pozostawiam panu swobodę użycia wszelkich środków, jakie pan będziesz uważał za potrzebne dla dojścia do tego celu... żądam tylko zobowiązania formalnego i natychmiastowego... A więc?... zobowiązanie to czy pan chcesz wziąść! na siebie?...
— Po co? — rzekł ex-kapitan z zupełnem zniechęceniem — do czego się zdało obiecywać kiedy się wie naprzód, że się nie będzie mogło dotrzymać?
— Kiedy tak... tem gorzej dla pana!... nie postąpiłem z panem po zdradziecku... uprzedziłem... i uprzedzam pana jeszcze... jeżeli się nie zgodzisz na ten drugi warunek... oskarżę cię!...
— Jesteś panem swojej woli...
— Gdy raz wymówię pańskie nazwisko, nic nie będzie w stanie powstrzymać działania sprawiedliwości... pomyśl o tem!... będziesz zgubiony bez ratunku!...
— Wiem o tem dobrze...
— I wahasz się pan!...
— Muszę, bo żadna siła ludzka nie byłaby w stanie uzyskać tego od Lucyny, czego pan wymagasz...
Maugiron wzruszył ramionami.
— Dobrze więc — powiedział — sameś pan tego chciał!... Ale strzeż się!... Gdy raz przestąpię próg tego domu, nie wrócę tu więcej...
Jakób Lambert spuścił głowę na piersi i milczał.
— Więc to tak! — wyrzekł groźnie Maugiron. À zatem!... bądź zdrów kapitanie!... idę do komisarza policy! Odgłos kroków dał się słyszeć od strony bramy zakładu... Były kapitan podniósł głowę i spojrzał machinalnie przed siebie...
— Nie będziesz pan potrzebował iść do niego — szeptał — oto on właśnie tu idzie... Jak widzę zastrzegłeś się pan zgóry!...
Maugiron spojrzał też w tę stronę; zadrżał gwałtownie i zbladł mocno w jednej chwili.
Ex-kapitan Atalanty powiedział prawdę...
Komisarz policyi, w towarzystwie jakiegoś mężczyzny ubranego zupełnie czarno, wchodził rzeczywiście na dziedziniec, a dwóch agentów stanęło jakby na warcie z obu stron bramy na port wychodzącej...
— Komisarz!... komisarz! — szeptali robotnicy, zbierając się w grupy w pewnej odległości. Lucyna, którą przestrach do tej chwili ubezwładnił zupełnie, została jakby nagle zgalwanizowaną ogromem niebezpieczeństwa, które wydawało się nieuniknionem. W jednej chwili odzyskała ona ruch i siły; przybliżyła się żywo do Jakóba Lamberta i biorąc go za rękę wyszeptała głosem złamanym:
— Mój ojcze... mój ojcze... co to wszystko znaczy?...
— To znaczy, że jestem zgubiony! — odpowiedział jej mniemany ojciec.
— Ojcze... odwagi... w imię nieba... odwagi!..
— O! bądź spokojna!.. będę jej miał zawsze dosyć, aby sobie strzelić w łeb!...
Młoda panienka jęknęła głucho, i była zmuszoną wesprzeć się na ramieniu Jakóba Lamberta, aby nie upaść.
Nikt, w tej chwili nie pomyślał nawet o Maugironie; gdyż inaczej nie podobna by było nie spostrzedz, że jego twarz była sina i zmieniona do niepoznania a dziki wyraz jego oczu zdradzał wzruszenie i niepokój bardzo podejrzany.
— Po co tu przychodzi komisarz policyi? — pytał się siebie ze strachem — w jakim przybywa interesie?...
Komisarz i ów czarno ubrany urzędnik byli już bardzo blisko grupy, złożonej z głównych aktorów dramatu tego.
Jakób Lambert przyzwał na pomoc całej swojej energii.
— Czyż mam upaść nikczemnie jak zwyczajny zbrodniarz! — szeptał. — A to byłoby mnie niegodne!...
Zmusił swoją ruchliwą fizionomię aby nie odbijała na sobie męczarń jakich doznawał, postąpił kilka kroków naprzeciw przychodzącym, i skłoniwszy się uprzejmie rzekł:
— Witam pana, panie komisarzu... czemuż mam przypisać niespodziewany zaszczyt pańskiej wizyty?...
— Panie Verdier — odpowiedział urzędnik z grzecznością należną jednemu z najbogatszych przemysłowców tej części miasta — wizyta moja nie do pana jest zwrócona... niech mi będzie wolno żałować tego...
Jakób Lambert odetchnął?...
— A do kogóż to właściwie pan przychodzisz?
— Do tego oto pana...
Wymówiwszy te wyrazy, urzędnik wskazał na Maugirona.
Ten ostatni, jak już wiemy, był blady jak trup; jednakże starał się zachować spokój i wesołą minę...
— Do mnie, panie! — zawołał — dziwi mnie to niezmiernie!... Czem mogę służyć szanownemu panu?...
— Raczy mi pan odpowiedzieć na kilka pytań, które będę miał zaszczyt zadać szanownemu panu...
— Jestem na pańskie rozkazy, ale pozwól mi się pan wprzód zapytać, jak się to stało, że mnie pan aż tu znalazł?
— Nic prostszego... Wracam z pałacyku, który pan zajmujesz przy ulicy Amsterdamskiej...
— Co słyszę!... pan się fatygował!?...
— Miałem rzeczywiście gorące pragnienie rozmówienia się z panem jeszcze dziś — kończył urzędnik — a nawet gdyby to być mogło, dziś rano; dowiedziałem się więc od jednego z pańskich ludzi o przypuszczalnej godzinie pańskiego powrotu... Służący ten odpowiedział mi, że nie może w tym względzie nic pewnego powiedzieć, ale że słyszał jak pan dawał rozkaz woźnicy jechania do zakładu pana Verdier... To panu tłomaczy moją obecność w tym domu...
— Teraz rozumiem doskonale!... doskonale rozumiem — rzekł młody człowiek.
Komisarz mówił dalej...
— Teraz, kiedy zadowolniłem pańską słuszną ciekawość, poproszę abyś mi raczył odpowiedzieć...
Maugiron uczuł się zupełnie uspokojonym.
Było dla niego jasne jak dzień, że sposób postępowania urzędnika, nie był wcale takim jakiego używają względem przestępców... To też nie miał się czego obawiać.
Kiedy niepokój zniknął, pozostała mu tylko żywa niecierpliwość dowiedzenia się, w jakim przedmiocie komisarz policyi miał go badać, i co do tego napróżno suszył sobie głowę... nie mogąc się niczego domyśleć...
— Panie komisarzu — rzekł z ukłonem — niech pan zaczyna... jestem na pańskie rozkazy...
— Panie komisarzu — spytał dyskretnie Jakób Lambert — może my, córka moja i ja oddalić się mamy?...
— O nie, wcale nie potrzeba, panie Verdier — odpowiedział urzędnik — słowa jakie wymieniemy z panem Maugironem, mogą być słyszane przez wszystkich...


XXXVIII.
Oskarżenie.

Bezpośrednio po odpowiedzi na zapytanie Jakóba Lambert, rozpoczęło się badanie.
— Panie Maugiron, spytał komisarz, nocy ubiegłej usiłowano... na szczęście bezskutecznie... zamordować pana?
— Tak, panie — odpowiedział młody człowiek.
— Jaka mogła być wtedy godzina?...
— Około północy...
— Zbrodnicza ręka wepchnęła pana do Sekwany?...
— Tak, panie...
— W jakiem miejscu?...
— Prawie wprost tego miejsca, na którem się obecnie znajdujemy...
— Czy kradzież była pobudką do tego zbrodniczego czynu?...
— Nie panie, gdyż nie zostałem ograbiony z niczego...
— A zatem, nienawiść i zemsta, kierowały zbrodniarzem?...
— Może...
— Umiesz pan wybornie pływać?...
— Tak, panie...
— Po spełnieniu czynu, przebyłeś pływając, przestrzeń blisko jednego kilometra?...
— To być może — odparł Maugiron z uśmiechem — ale pan powinien zrozumieć, że w podobnych okolicznościach niemogę stanowczo oznaczyć odległości jaką przebyłem...
— O! oczywiście... wreszcie ten szczegół ma tylko względną ważność... ale czemu nie wzywałeś pan pomocy, zamiast płynąć tak długo?...
— Z racyi bardzo łatwej do odgadnienia... bałem się ściągnąć mojemi krzykami uwagi zbrodniarza, i tym sposobem dać mu znać, że nie dokonał zamierzonego czynu...
— Rozumiem i uznaję tę ostrożność...
— Byłbyś pan jednakże zginął w najsmutniejszy sposób, zaplątawszy sobie nogi, w jakąś pływającą linę, gdyby nie przechodzący patrol, który panu przyszedł z pomocą?...
— Tak, panie, i zapewniam pana, że zacni ludzie, którzy mnie uratowali, przybyli bardzo w porę; jedna jeszcze minuta, a byłbym już nieżył...
Komisarz policyi wskazał mężczyznę ubranego czarno, który mu ciągle asystował, od chwili wejścia do zakładu.
— Czy poznajesz pan tego pana? — spytał.
Maugiron spojrzał na wskazywaną osobę i odpowiedział:
— Nie panie!... nie poznaję zupełnie...
— Ten pan jest inspektorem policyi — rzekł komisarz — znajdował się on przy patrolu w chwili gdy pana wyciągnięto z wody, i uważał to sobie za obowiązek aby pana odwieść do jego mieszkania, przy ulicy Amsterdamskiej...
— Ach tak!... teraz przypominam sobie wybornie — odpowiedział Maugiron — przepraszam za tę chwilową niedokładność pamięci mojej, wreszcie jest ona do darowania... Noc była ciemna, i myśl moja była zbyt silnie czem innem zajętą...
— Tak... tak... rozumiem to doskonale... ja tylko konstatuję fakt najważniejszy... W pierwszej chwili, która nastąpiła po wyratowaniu, powiedziałeś pan w obecności pana inspektora, że znasz swojego mordercę...
— Powiedziałem to, i to jest prawdą...
— Naglony przez pana inspektora, do wymienienia nazwiska tego nędznika, odpowiedziałeś pan, że je wymienisz później...
— I to także prawda...
— Sprawiedliwość musi iść swoim trybem, i ja przychodzę żądać od pana, abyś bezzwłocznie dotrzymał obietnicy...
Maugiron zbliżył się do Jakóba Lambert, i szepnął mu szybko do ucha:
— Przyjmujesz pan moje warunki?... Wszystkie moje warunki?... Odpowiadaj pan prędko!...
— Przyjmuję! — szeptał ex-kapitan drżąc ze strachu... — Ratuj mnie!...
— Dwa miliony i Lucyna?...
— Tak...
— Formalnie przyrzeczone!?...
— Przysięgam!... ale ratuj mnie pan!...
— Bądź pan spokojny... odpowiadam za wszystko...
Po tym krótkim dyalogu, młody człowiek wrócił do komisarza.
— Pan chce, panie — odpowiedział — abym oskarżył zbrodniarza?...
— To jest nieodzowne...
Maugiron zdawał się przez chwilę namyślać.
— Nieodzowne!... — powtórzył potem.
— Tak panie.
— Dla czego?...
— Bo społeczeństwo nie może być bezbronnem w obec takiej zbrodni, a siła powinna zostać przy prawie.
— Takiem nie jest moje zdanie, przynajmniej w tej okoliczności...
— Jakto?...
— Pobłażanie przynosi często daleko lepsze rezultaty niż surowa kara... Człowiek, który tej nocy targnął się na moje życie, mógł być sprowadzony z prawej drogi przez gniew... przez szał jakiś wściekły... nienawiść nieprzetrawiona zbłąkała go zapewne!... Może, w tej chwili kiedy z panem mówię, gorzko on opłakuje swój występek.. Nie mogę tego wymódz na sobie, aby go oddać surowości mściwego prawa, które będzie bez litości dla niego... chcę być pobłażliwym... chcę zapomnieć... przebaczyć... niewymienię go...
Szmer uwielbienia, powstrzymany natychmiast jednym gestem komisarza policyi, podniósł się w szeregach robotników.
— Jesteś pan wspaniałomyślny — odpowiedział urzędnik — i muszę oddać cześć takiej szlachetności pańskich uczuć, ale są one niebezpieczne, bo prawie zawsze niekarność ośmiela winowajcę do powtórnej zbrodni!...
— Pozwól mi pan spodziewać się, że tym razem nie będzie tak samo... pozwól mi pan wierzyć, że zbrodniarz ten, który o mało mnie życia nie pozbawił, sam z własnej woli żałować będzie, i pokutować za swą zbrodnię... przypuść pan wraz ze mną, że będzie się on sprawował w przyszłości bez zarzutu...
— Niepodobna mi dzielić z panem tej zgubnej iluzyi, nie mogę być niejako wspólnikiem pańskiej szlachetnej słabości... Wreszcie oznajmiam panu, że to na nic się nie przyda... winowajca jest znany...
— Niepodobna!... — zawołał Maugiron.
Jakób Lambert poczuł, że go przejmują dreszcze śmiertelne.
Lucyna drżała na całem ciele.
— Tak — powtórzył Maugiron — to niemożliwe, bo zbrodnia nie miała świadków, a ja nie wymieniłem nikogo...
— Panie — wyrzekł komisarz — pan zapomina o prawnym pewniku, albo raczej o bardzo ważnej zasadzie prawnej nigdy nie mylącej, na której musi się opierać sędzia Śledczy, jeśli chce odkryć nieznanego przestępcę... Zasadą tą jest: „Szukajcie, komu zbrodnia przynosi korzyść!...“
— A więc?...
— A zatem! panie, szukałem, i doszedłem bez trudu do zebrania wiązki domniemań, które dla mnie są prawie równoważne z zupełną pewnością...
Maugiron spojrzał na mówiącego z głębokim podziwem. Nie domyślał się wcale, jakieby mogło być zakończenie rozmowy w ten sposób rozpoczętej...
Komisarz policyi kończył.
— Istnieje niedaleko ztąd, człowiek niebezpieczny dobrze znany ze swej gwałtowności; człowiek, którego ręce, już nieraz, zmazały się krwią... człowiek skazany dwa razy raz po raz, i którego tajna policya miała długo pod swoim dachem...
Robotnicy usłyszeli te słowa i wszystkich oczy zwróciły się jednomyślnie na Piotra Landry. Podmajstrzy doznawał żywego wzruszenia od samego początku tej sceny, przy której my zatrzymaliśmy naszych czytelników, ale nie rozumiał jeszcze, że kwestya może się jego dotyczeć...
— Wczoraj rano, panie Maugiron — wyrzekł urzędnik — przyszedłeś pan do mnie do biura, oznajmiłeś mi bardzo ważne rzeczy i oskarżyłeś tego oto człowieka, który opanowany niepojętą nienawiścią, niczem nie dającą się wytłomaczyć ani też usprawiedliwić, dwa razy groził panu publicznie, a nawet zamieniał słowa w czyn, na szczęście pohamowany, dzięki pańskiej energii i zimnej krwi, ale potem nastąpiły groźby zemsty, wyrzeczone głośno i w obec licznych świadków...
Komisarz policyi przerwał sobie na chwilę, aby odetchnąć!...
W umyśle podmajstrzego dziwne gromadziły się myśli. Wzywał wzrokiem współczucia i pomocy robotników, którzy go otaczali, i głosem głuchym szeptał...
— Co on mówi... mój Boże?... co on mówi?...
Ani jeden wzrok przychylny nie spotkał jego wzroku. Nikt mu nie odpowiedział.
Lucyna Verdier, niema i ledwo na nogach się trzymająca, nie mogła ust otworzyć... Zdawało jej się, że to wszystko jest sen ułudny.
— Wczoraj wieczorem — kończył komisarz policyi — popadłeś pan w nikczemną zasadzkę... Nędznik pchnął pana do wody, a kradzież, jak mówisz pan sam, nie była powodem zbrodni... Jakiż więc był powód?... nienawiść i zemsta, bez wątpienia!...
Otóż... jeden tylko człowiek mógł pragnąć zemścić panu!...
Patrol skonstatował obecność nad portem tego właśnie człowieka, uzbrojonego w fuzyę i przechadzającego się mniej więcej na godzinę, przed chwilą spełnienia zbrodni.
Człowiekiem tym jest Piotr Landry... Piotr Landry, skazany przez sądy, który raz już dopuścił się zabójstwa, i który szukał sposobności spełnienia drugiego, aby swojej strasznej zaprzysiężonej zemsty dokonać!...
A zatem, nie upieraj się pan napróżno, przy zamiarze ukrycia jego nazwiska!... nie osłaniaj go pan daremnie swójem milczeniem... światło się rodzi bez pana, i bez pana wychodzi z pośród ciemności!... Wszystko wskazuje jasno mordercę, i sprawiedliwość nie będzie się wahała w spełnieniu swoich obowiązków, oddając go właściwym sądom...
Podmajstrzy, od kilku sekund wyglądał jak szalony... Rękami szarpał się za piersi... a wargi jego, otwierały się dla wymówienia wyrazów, których dosłyszeć i zrozumieć niebyło podobna... Naraz przyskoczył przed komisarza, który aż się cofnął przed tem przerażającem zjawiskiem.
— Ja!... — krzyknął głosem zdławionym — więc mnie oskarżają!... O! Boże!... ależ to nie może być!... powiedz mi pan, że to nieprawda, że ja źle słyszałem!... powiedz mi pan, że nie zrozumiałem!... powiedz mi wreszcie, że jestem szalony!.. ale nie mówcie, że jestem zbrodniarzem...
— On jest niewinny — wyszeptała Lucyna, której zgroza wróciła siły, i która biedz chciała na pomoc staremu robotnikowi... — Przysięgam panu, że on jest niewinny!...
Jakób Lambert powstrzymał ją gwałtownie ściskając za rękę tak, że jej palców omało niepołamał, i rzekł do niej pocichu, lecz z straszną grozą w głosie:
— Milcz!...
Komisarz policy i dał znak.
Dwaj policyanci stojący na straży przy bramie zakładu, zbliżyli się prędko i stanęli na prawo i lewo przy Piotrze Landry, który załamywał ręce i powtarzał głucho:
— O! mój Boże... mój Boże... mój Boże!...
— Panie Maugiron — zaczął znów mówić urzędnik — powinieneś pan wiedzieć, że pana niebaczna wspaniałomyślność byłaby już teraz bezużyteczną... W obec oczywistości przygniatającej, czy jeszcze będziesz pan zaprzeczał winy tego człowieka?... Zastanów się pan zanim odpowiesz, bo sprawiedliwość, muszę pana uprzedzić, każe panu zdać sprawę z pańskiego milczenia!...
Były chłopiec okrętowy Strączek spojrzał z kolei na Jakóba Lamberta i na podmajstrzego, twarz jego wyrażała litość i smutek, i wyrzekł cicho:
— Kiedy już pan sam przyszedłeś do tego przekonania moralnego, panie komisarzu, po cóż jeszcze tak bardzo panu idzie o moje zeznanie?...
— Potrzebne jest ono do tego aby moje przekonanie stało się pewnością, i aby sprawiedliwość oświecona przez pana, poszła prędzej za głosem prawdy!... Nie wahaj się pan, panie Maugiron, jest to obowiązek do spełnienia konieczny!... pańskie sumienie nakazuje panu mówić...
— Bóg mi świadkiem — rzekł Maugiron — wołałbym milczeć!.. . Przykro mi oddawać w ręce sprawiedliwości nieszczęśliwego zbłąkanego przez niewytłomaczoną nienawiść... ale jeśli się sprawiedliwość przez usta pańskie odwołuje do mego sumienia... oprzeć się wezwaniu temu nie mogę... i wreszcie jak pan sam mówisz na co się przydało upierać w obec faktów rzeczywistych!?... Cóż więc robić!... Tak więc jest panie, przyznaję... widziałem twarz człowieka, który mnie chciał zamordować nocy dzisiejszej... i sądzę stanowczo, że człowiekiem tym jest Piotr Landry...
Podmajstrzy padł na kolana: Boże wielki panie — wykrzyknął głosem błagalnym podnosząc do nieba złożono dłonie, zwracając je następnie do Maugirona — daruj mi moje winy, jak ja przebaczam kłamstwo temu który mnie zabija!...
Lucyna schwyciła za rękę Jakóba Lamberta, i zbliżywszy usta swoje do jego ucha, szeptała:
— Mój ojcze!... mój ojcze!... czy słyszałeś?!... — oddech jej gorący parzył byłego kapitana Atalanty.
— Milcz!... — odparł stanowczo Jakób Lambert. — Milcz!...
— Mój ojcze... — mówiła młoda dziewczyna — ty wiesz dobrze, ty wiesz, że on jest niewinny i wiesz kto jest przestępcą!... Czy pozwolisz oskarżyć go tak okrutnie!?...
— Nieszczęśliwe dziecko, cóż ja mogę zrobić?...
— Jeżeli go nie obronisz zginie nieszczęśliwy!...
— On zginie!... ale w ten sposób ja zostanę ocalony!
— To galery! powiedziałeś mi! to może nawet śmierć haniebna!...
— Galery lub śmierć czekają jego!... a jeśli nie jego, to mnie... teraz wybieraj!... jestem twoim ojcem!...
— O! ależ to niegodne!... to niegodne!... to potworne!...
— Straszna konieczność mnie zmusza!... pamiętaj żeś mi na pamięć twojej matki przysięgła tej nocy wieczne milczenie!...
Lucyna jęknęła głucho i Jakób Lambert był zmuszony objąć ją w pół gdyż chwiała się na nogach i byłaby upadła. Zdawała się tracić przytomność.
— Panie komisarzu — rzekł żywo kapitan — moja córka jest bardzo cierpiąca... zbyt gwałtowne wzruszenia tej smutnej sceny złamały ją... proszę pozwól mi pan na chwilę odejść aby ją odprowadzić do jej pokoju.
— Idź pan, panie Verdier, idź pan prędko!... — odpowiedział urzędnik — spodziewam się, że niedyspozycya panny Verdier będzie tylko chwilową... Bardzo by mi było boleśnie gdyby moja konieczna zresztą interwencya miała być przyczyną...
Jakób Lambert skłonił się i odszedł z Lucyną, ścieżką prowadzącą do głównego gmachu mieszkalnego...
Maugiron zbliżył się do niego w chwili, gdy się oddalał, i szepnął mu cicho te słowa:
— Wracaj pan za pięć minut... czekam na pana tu... muszę się z panem rozmówić!...
— Przyjdę — odparł również cicho, Jakób Lambert...
Komisarz policyi zwrócił się do Maugirona.
— Dziękuję panu za zeznanie, jakkolwiek późne, które oświeciło wykonawców sprawiedliwości... Będzie pan wezwany niezadługo, do sędziego śledczego, prowadzącego tę ważną sprawę.
— Sąd znajdzie mnie zawsze gotowym na swe rozkazy... Oddam hołd prawdzie... — odpowiedział młody człowiek.
Komisarz dał znak ajentom, jeden z nich położył rękę na ramieniu Piotra Landry.
Podmajstrzy klęczał. Podniósł się jakby pod uderzeniom iskry elektrycznej.
— Moi przyjaciele, moi drodzy koledzy — zawołał postępując ku robotnikom, którzy zdawali się być pogrążeni w bolesnem osłupieniu — widzicie, że nieszczęście mnie ściga!... dajcie mi siłę do życia... dajcie mi jedyną pociechę, któraby była w stanie podtrzymać mnie w mojem nieszczęściu... Powiedzcie mi, wy przynajmniej, że uważacie mnie za niewinnego...
Głuche milczenie było odpowiedzią na te słowa. Milczenie to, było dla nieszczęśliwego Piotra Landry, strasznym ciosem, w samo serce zadanym.
— I oni mnie mają za zbrodniarza — mówił z niewysłowioną rozpaczą — usuwają się wszyscy odemnie!... I ona także, z pewnością, patrzy na mnie jak na rozbójnika!... Wszystko skończone!... nic mi już nie pozostaje tylko śmierć!...
— No, a teraz!... dalej w drogę!... — zawołał jeden z agentów, wsuwając rękę pod lewe ramię Piotra Landry, drugi policyant wziął go tak samo pod prawe ramię.
Podmajstrzy był posłuszny, zatrzymał się tylko na jedną chwilę przed Maugironem.
— Panie — rzekł głosem złamanym — przebaczam ci jeszcze raz, ale z głębi serca żałuję pana!... Jesteś oskarżycielem, ja jestem oskarżonym... ale nie pomieniałbym się z panem na stanowisko...
Pomimo zuchwalstwa swego zwykłego, pomimo niezrównanej bezczelności, Maugiron a raczej ex-chłopiec okrętowy Strączek, spuścił oczy i nie odpowiedział ani słowa.
Agenci odprowadzili więźnia.
Robotnicy rozpierzchli się po zakładzie, mówiąc jeden do drugiego:
— A to zawzięta sztuka ten Piotr Landry! Wczoraj się dopiero zaklinał, że się zemści na tym furfancie, i ot!... już!... Zbyt prędko dotrzymał słowa!... nigdybym tego nie pomyślał o nim!...


XXXIX.
Lucyna i Motyl.

Maugiron, zostawszy sam spacerował wolno po dziedzińcu, ścinając bezwiednie i machinalnie swoją laseczką najpiękniejsze kwiaty na bordiurze otaczającej klomb przed domem pięknie ułożony, nie zdając sobie nawet sprawy, z bezmyślnej czynności jakiej się oddawał.
W pięć minut Jakób Lambert ukazał się na progu głównego mieszkania, zszedł po schodach ganku.
Młody człowiek zbliżył się do niego pytając:
— A cóż, jakże się ma moja prześliczna narzeczona?
— Źle!... — odpowiedział sucho ex-kapitan. — Rozpacza... płacze.
— Miała podobno dla owego Piotra Landry bardzo żywe uczucie?!...
Jakób Lambert skinął głową potwierdzająco...
— E!... — odpowiedział Maugiron — to przejdzie... wszystko przechodzi na tym bożym świecie!... Jak stary dziwak zacznie ciągnąć za sobą kulę u nogi w porcie Tulonu lub Bestu, to przestanie zajmować jej myśli!... Wiesz drogi kapitanie, że powinieneś mi pięknie podziękować!... Wybawiłem cię z ciężkiej sytuacyi... Ale doprawdy czas było się zdecydować!... Między nami mówiąc wiesz pan co... pan nie umiesz panować nad sobą... Głupstwo by się stało niepotrzebne!... ale już... już!.. myślałem, że trupi wyraz twarzy pańskiej zdradzi cię stanowczo... Wyglądałeś pan, słowo honoru, daję, na skazanego przynajmniej do ciężkich robót na wieczne czasy!.. ale mniejsza o to!... I to już przeszło!.. Kiedyż ślub!...
— Niepodobnych rzeczy wymagać pan nie będziesz przecie!?...
— Rozumie się!... Jestem człowiek zgodny i gładki w interesach... szczególniej jak wszystko idzie po mojej myśli...
— A zatem, proszę pana o tydzień czasu dla przygotowania Lucyny do tego, aby została żoną pańską...
— Czy pan sądzi, że tak długi termin jest nieodzowny?...
— Tak sądzę stanowczo i jeśli mi pan odmówisz... wątpię czy mi się uda wymódz to na niej kiedykolwiek.
— Wiesz pan, że wcale nie pochlebne dla mojej miłości własnej — odpowiedział Maugiron uśmiechając się — to mi dowodzi w sposób jasny, że pańska prześliczna córka nie z gustem pójdzie za mnie... Ale cóż robić poddaję się i pozostawiam panu tydzień czasu... Dziś mamy 16-go — podpiszemy intercyzę 24-go t. m. dobrze!? nieprawdaż...
— Dobrze! Uważaj pan to za rzecz pewną.
— A przedewszystkiem uprzedzam, że w ciągu tego czasu, żadnych nowych próśb o zwłokę nie przyjmuję... Nawet dwudziestu czterech godzin nie ustąpię...
— Pod tym względem nie masz się pan czego obawiać... Tydzień mi wystarczy...
— To wybornie!... teraz kiedyśmy się już ułożyli, da mi pan mały dokumencik na piśmie, w którym mi pan przyznasz rękę panny Lucyny swojej córki, dodając, że pan daje tejże swojej córce posag dwa miljony franków i że te dwa miljony będą mi wręczone w dniu podpisania kontraktu, oraz że będę miał zupełne prawo dysponowania tym majątkiem...
— Chcesz pan ten dokument, jeszcze dziś dostać?...
— Nie tylko że chcę dziś, ale go chcę mieć natychmiast... Pan zna stare przysłowie: „lepszy wróbel w ręku niż słowik na dachu!..
— A zatem, chodź pan do pawilonu!... tam znajdziemy stemplowy papier, i napiszę co mi pan podyktujesz...
Maugiron pokręcił głową.
— Do pawilonu!... — powtórzył — sam z panem!... O! co to, to nie... mój drogi kapitanie!... nie głupim!...
— Czegóż się pan boisz?
— Cóż u diabła!... Z panem wszystkiego obawiać się można!... Najodważniejszy człowiek wcale nie ma ochoty spotkać się sam na sam z grzechotnikiem, a panu zaledwie tyle wierzyć można co tej gadzinie!... któż mi zaręczy, że podłoga w pawilonie nie jest taka sama, jak podłoga kajuty kapitańskiej na „Tytanie”... Oho! raz się dałem złapać... ale „kto się na gorącem sparzy ten na zimno dmucha!...
— Przysięgam panu — zaczął Jakób Lambert.
— Wstrzymaj się drogi kapitanie!... — przerwał Maugiron. — przysięgi są dobre dla głupców ale ja mam rozum...
— Cóż mam tedy zrobić?...
— Idź pan sam do pawilonu... zredaguj w ciszy gabinetu swego dokumencik o którym mowa... Ja tu sobie zaczekam na pana, paląc cygaro, będę się przyglądał przechodniom i robotnikom pańskim... Cóż pan chcesz!?... każdy dba o swoją skórę!... Przyniesiesz pan ten skrypcik tu do mnie; a jeżeli forma jego nie spodoba mi się, poczynię nad nim moje uwagi... pan sobie pójdziesz na nowo napisać po raz drugi, i tak dalej; aż dopóki nie będę zadowolony...
Jakób Lambert spuścił głowę, jak murzyn niewolnik, pod rozkazem swego właściciela, i nie odpowiedziawszy ani słowa poszedł do pawilonu.
Maugiron zapalił cygaro, tak jak powiedział, i zaczął się przechadzać po podwórzu.
W dwadzieścia mniej więcej minut, ex-kapitan „Atalanty” przyniósł swemu dawnemu chłopcu okrętowemu akt, który ten odczytał z dziesięć razy, rozbierał wszystkie wyrażenia z najwyższą uwagą, i w rezultacie po tym skrupulatnym egzaminie, okazał się zupełnie zadowolonym.. Złożył we czworo stemplowy papier, wsunął go do portefelu i rzekł:
— Teraz już wszystko dobrze!... Będę dyskretnym i nie będę panny Lucyny niepokoił moją osobą, podczas tego tygodnia, któryśmy sobie jako termin oznaczyli!... Nie przyjadę ani razu tutaj, chyba gdybym miał panu do zakomunikowania coś ważnego, i nieprzewidzianego, ale radzę panu, abyś nie nadużył tej swobody pozornej, dla usunięcia się z pod mojej władzy; dla zlikwidowania pańskiego majątku, naprzykład, i zniknięcia!... Będziesz pan strzeżony, mój drogi kapitanie, strzeżony bardzo z bliska, chociaż w sposób niewidzialny, i żaden z pana czynów i kroków, nawet najmniej znaczący, nie będzie miał tego szczęścia, żeby się mógł ukryć przedemną... Najmniejsze usiłowanie zdrady będzie wyrokiem na pana... Oskarżę pana natychmiast, i pójdziesz pan zająć miejsce Piotra Landry, w lochach więzienia Centralnego...
Jakób Lambert gorąco zaręczył za swoje słowo i dwóch śmiertelnych wrogów rozłączyło się, uścisnąwszy sobie ręce.

∗             ∗

Trzy dni upłynęły; ciężki i straszny smutek zapanował w domu Jakóba Lamberta.
Robotnicy, jak zwykle, przepędzali czas przy pracy w warsztatach, ale ta robota spełniana bez nadzoru i bez kierunku, była raczej powierzchowna jak rzeczywista... Jeżeli przychodzili kupujący, proszono ich aby przyszli później, nikt nie był zdolnym do porozumiewania się z niemi.
Andrzej de Villers był nieobecny, Piotr Landry w więzieniu, Jakób Lambert i Lucyna, nie pokazywali się w biurach, ani też na podwórzu...
Młoda dziewczyna, która okropnie cierpiała, po kilka razy usiłowała napróżno, widzieć się z człowiekiem, którego za swego ojca uważała...
Ex-kapitan Atalanty, uparcie pozostawał zamknięty w swoim pokoju, którego nie opuszczał, nawet w godzinach, obiadowych, mówiąc, że jest chorym, i odmawiając Lucynie rozmowy, o którą go tak usilnie prosiła.
Nędznik, po raz pierwszy w życiu, doświadczał uczucia, które było w pewnej mierze, podobne do wyrzutów sumienia. Zbrodnia, spełniona kiedyś na wyspach Azorskich, nie wydawała się nigdy tak ciężką dla jego sumienia: przyszedł w końcu do tego przekonania, jak już wiemy, że wcale nie zamordował, nieszczęśliwego mieszkańca kolonii francuzkich, odmawiając podania mu ręki, i że jego rola czysto bierna, była tylko prostem pozostawieniem rzeczy, na wolę losu czy też fatalności!... Wreszcie w owej chwili, tak już odległej, zdobycie tak wielkiego majątku oślepiało go!... złoto, tak pożądane, wydawało z siebie silne blaski, przeciw którym, w sumieniu jego i uczciwości nie znalazło się dosyć siły oporu...
Dziś, było inaczej!...
Dziś sam musiał stracić, oddać ogromną część tego majątku, tak drogo zdobytego, i poświęcić prócz tego dwoje niewinnych dla swojego osobistego bezpieczeństwa!...
Nikczemność czynu tego, przejmowała go strachem, a jednakże nie cofnął się przed nim, lecz oddalał konieczność powiadomienia Lucyny, że ma się zrzec swojej miłości, swoich nadziei, i być gotową do oddania ręki... najpodlejszemu pod słońcem człowiekowi.
A może młoda dziewczyna usłyszawszy tak straszny wyrok, oburzy się, i odmówi posłuszeństwa!... może odpowie na jego prośby, na jego błagania, oporem nieprzełamanym?... Czy zdoła wymódz na niej poświęcenie, które dla tej anielskiej duszy, będzie tysiąc razy straszniejszem jak ofiara życia własnego.
Jakób Lambert, zadawał sobie te pytania do rozwiązania trudne... Zwątpienie ściskało mu serce, i zadawało mu męczarnie niewypowiedziane, ale przez jakąś słabość umysłu, której nawet najsilniejsi niekiedy doznają, wolał raczej pozostać w tych wątpliwościach, aniżeli dojść do pewności odmowy ze strony Lucyny, odmowy, któraby była zgubą dla niego.
Wskutek tego, postanowił czekać aż do ostatniej chwili, i wtedy dopiero, wszystkie siły umysłu wytężyć, aby nieszczęśliwą dziewczynę, w sidła swe oplątać.
W pośród tych okropnych mąk i niepokoju, jedna rzecz zajmowała szczególniej Jakóba Lamberta, a to dla tego głównie, że spełnienie się jej, utrudniłoby jeszcze więcej jego sytuacyę, i zmniejszyło szanse powodzenia... Myślał, o blizkim i groźnym dla siebie powrocie Andrzeja de Villers... Od trzech dni, młody człowiek, opuścił Paryż, mógł wrócić lada chwila...
Przecież wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przypuszczać można było, że zabawi on w Brescie, jedynie tyle czasu, ile potrzeba aby uściskać starą matkę, i uzyskać od niej przyzwolenie, którego potrzebował, a którą ona udzieli zapewne, z najwyższą radością i pośpiechem... Jak tylko przyrzeczenie matki usłyszy, nie będzie zdolnym pozostać tam dłużej, para go przywiezie do Paryża, z szybkością piorunu do boku narzeczonej, którą uwielbiał, a jego obecność dodałaby Lucynie siły do oporu, a przy tej pomocy byłaby niezwyciężoną!...
Jakób Lambert przestraszył się też niezmiernie otrzymawszy list, na którym zobaczył stempel pocztowy „Brest” i adres ręką Andrzeja de Villers skreślony.
Drżącą ręką zdarł kopertę, i rozłożył papier: lecz wyraz twarzy jego, wypogodził się prędko, a złośliwy uśmiech przesunął się po jego ustach, gdy oczyma pożerał osnowę listu.
Młody kassyer, donosił mu z głębokim smutkiem, że przybywszy do Brestu, zastał matkę bardzo cierpiącą; nie tyle może, aby cierpienie to było groźnem i niepokojącem, ale w każdym razie dostatecznem, aby mu niepozwoliło opuścić jej, przed zupełnem przyjściem do zdrowia, na które może przyjdzie czekać kilka dni.
Andrzej dodawał jeszcze, iż bardzo wiele liczy, na spieszniejszą poprawę zdrowia pani de Villers, z powodu radości, jaką jej zrobił przyjazdem swoim, i przywiezionemi zapowiedziami i obietnicami tak wielkiego szczęścia.
„Nie śmiem pisać wprost do panny Lucyny, ponieważ nie dostałem od pana na to upoważnienia, mówił kończąc, ale błagam pana, albo raczej błagam cię „mój ojcze”, ponieważ wkrótce będzie mi wolno tak cię słodko nazywać; powtórz jej w mojem imieniu, że moja dusza, moje myśli i moje życie, należą do niej jedynie, że nie przestanę nigdy do niej należeć, i że żadna kobieta na tym świecie nie będzie szczęśliwsza, bo żadna nie będzie tak kochana jak ona!...”
Jakób Lambert pospieszył z odpowiedzią w kilku wierszach następującej treści: „Lucyna i ja czekamy pana z niecierpliwością, będziemy oboje bardzo szczęśliwi zobaczyć cię jaknajprędzej, ale nie darowalibyśmy żebyś swoją matkę miał opuścić, jeszcze chorą i nie zupełnie do sił i zdrowia wróconą.”
Ex-kapitan Atalanty, kazał oddać na pocztę ten bilecik, będący od początku do końca jednym kłamstwem, i zatarł ręce z najwyższą radością, mówiąc sam do siebie:
— No!... na szczęście, w ten sposób zyskuję kilka dni czasu, a w położeniu w jakiem się znajduję, kilka dni to może ocalenie!...
Opuśćmy teraz na chwilę Jakóba Lambert, a zobaczmy co się dzieje z Lucyną.
Znamy głębokie uczucie miłość „prawie” córki dla ojca, jaką młoda panienka żywiła dla Piotra Landry, zdaje nam się więc, że nie mamy potrzeby rozwodzić się szeroko, nad strasznem cierpieniem i boleścią, jakiej doznała nieszczęśliwa dziewczyna, gdy go widziała tak potwornie oczernionego, gdy ujrzała, jak wielkiej niesprawiedliwości stary podmajstrzy stał się ofiarą.
— Mój Boże!... mój Boże!... — szeptała Lucyna łamiąc ręce i wylewając łzy rozpaczy — co za straszne położenie!... Znam rzeczywistego winowajcę... i muszę milczeć!... Aby uratować tego nieszczęśliwego, musiałabym oskarżyć mojego własnego ojca i zdradzić świętą przysięgę!... Ah!... to chyba rozum stracić przyjdzie!... Co począć!... Jak sobie poradzić!...
Myśl, że Piotr Landry, w swojem więzieniu, może i musi myśleć, że i ona go opuściła, że i ona uwierzyła słowom Maugirona, i dla zabójcy wzgardę ma tylko, zwiększała cierpienia młodej dziewczyny!...
— Cokolwiekby się stało, Piotr Landry dowiedzieć się musi, że ja kocham go równie jak dawniej, i że chociaż ja jedna nie obwiniam go!... — mówiła sama do siebie ale w jaki sposób donieść mu o tem?...
Przez pierwsze dwa dni, napróżno szukała sposobu... Trzeciego dnia, przyszła jej myśl szczęśliwa... Kazała zawołać Motyla, chłopca, którego wielkie przywiązanie do starego podmajstrzego, było jej znane, tak jak wszystkim.
Motyl, śmiały jak prawdziwy ulicznik paryzki, stawał się skromny jak dziecko, kiedy się znajdował przypadkiem w obec córki pryncypała.
Przyszedł do pokoju Lucyny, zarumieniony, pomięszany i zakłopotany, obracając w ręku czapkę, dla nadania sobie kontenensu, co mu się jednak niebardzo udawało.
— Moje dziecko — rzekła doń młoda panienka — czy mogę mieć w tobie zaufanie?... Powiedz sam... zastanów sie!?...
Motyl, zapatrzony w jeden z kwiatów dywanu, chciał koniecznie podnieść wzrok na pannę Verdier, nie mógł tego jednak dokazać i mruknął tylko:
— O! tak... paniusiu... może paniusia...
— Ja wiem, żeś ty poczciwy chłopiec — kończyła Lucyna — i że za nic w świecie byś mnie nie zdradził.
Chłopiec przytwierdził ze stanowczością, o jaką go nawet posądzać było niepodobna, i odpowiedział:
— Zdradzić!... Ja!... nigdy!... Ten kto zdradza jest podły i nie wart stryczka nawet!...
— Mówiono mi, że kochałeś Piotra Landry... Czy tak jest w istocie?... Powiedz, czy kochasz bardzo tego biednego człowieka?...
Usłyszawszy to pytanie, Motyl przezwyciężył swoją bojaźliwość, podniósł głowę: spojrzał prosto w oczy Lucynie, a na długich rzęsach jego oczu, duże wielkie łzy zawisły.
— Czy ja kocham Piotra Landry! — zawołał — ah! panienko, ci co to powiedzieli, powiedzieli prawdę!.. O! tak, kocham go, to zacny człowiek!... kocham go ani mniej ani więcej, tylko tak, jakby był moim ojcem rodzonym, a ja jego synem!!...
— To dobrze, moje dziecko!... to bardzo dobrze!...
— Od chwili jak go zabrali — odpowiedział młody chłopiec — nie mogę łez powstrzymać, płaczę jak fontanna... nie licząc tego, że mam z tej okazyi wielkie zmartwienie...
— Jakie?... — Jak tu przyszedł komisarz z policyą, akurat mnie posłali; musiałem iść dosyć nawet daleko... naturalnie nie byłem w domu, w chwili gdy poczciwego zacnego starego zabrali z zakładu...
— I to cię martwi?...
— Tak, panienko, bo widzi panienka, robotnicy postąpili sobie z nim bardzo źle, nikczemnie, mnie to doprowadza do wściekłości!... Przemawiał do nich w sposób tak wzruszający, że kamienie by się rozpłakały... wyciągnął do nich nieszczęśliwy załamane ręce... Ach! jakiem wrócił tom im nawymyślał co się nazywa!... powiedziałem im, że są podli!... bez serca!...
— I cóżbyś zrobił ty, mój chłopcze gdybyś był przy tem!? — spytała Lucyna bardzo wzruszona.
— Co ja bym zrobił panienko!?... to nie trudno odgadnąć; byłbym mu się rzucił na szyję, uściskał ze wszystkich sił aby go pocieszyć, byłbym mu powtórzył, więcej jak sto razy, że ci co go oskarżyli są rozbójnicy, warci szubienicy... i nakoniec byłbym mu towarzyszył przynajmniej do drzwi więzienia, jeżeliby mi nie pozwolono iść dalej...
— Więc ty moje dziecko nie wierzysz w to, że Piotr Laudry jest występny...
Motyl energicznym ruchem zaprzeczył...
— On!... zbój! — odpowiedział — on taki zbój panienko, jak panienka albo ja!...
— Pozory, jednakże, zdają go się oskarżać...
— Pozory!... co tam pozory!... Czego to one dowodzą!... To tak jak ten pan Maugiron!... Także pozory!... Niby to elegant na pana patrzy z pozorów, a to widać szelma z pod ciemnej gwiazdy, kiedy mógł oszczekać i do ciupy wsadzić, takiego starego zacnego człowieka, jak stary podmajstrzy.
— A cóż na to robotnicy?... Czy uwierzyli że, Piotr Landry jest winny?...
— Co takie idioty, panienko?... Wierzą durnie!... Wlazło im to w łeb i teraz siekierą nie wyrąbie!... Wielkie nieszczęście się stało, że stary groził w obec wszystkich temu urwipołciowi Maugironowi... O! ja mu tego nie daruję!... Przypomni on mnie sobie kiedyś, już ja mu pieczęć przylepię, czy dziś czy jutro!... A, drugie nieszczęście jeszcze gorsze, że starowina spacerował nad portem około północy...
Ale, powtarzam jeszcze raz, czegóż to dowodzi?... Spacerował sobie o północy, bo mu akurat wtedy spacerować się podobało!... A to cóż, czy to nie wolno spacerować sobie przy świetle księżyca!?... Robotnik paryski nie jest przecie niewolnikiem, nieprawdaż panienko? jestem pewny, widzi panienka, że podmajstrzy nawet palcem nie tknął tego łotra Maugirona, że gdyby na dowód trzeba było dać sobie głowę uciąć, tobym im wszystkim złodziejom powiedział: „bierzcie moją głowę!...”
— Poczciwy jesteś mój Motylu... tego kogo kochasz, bronisz z całego serca!... Pięknie to z twojej strony i tak być powinno!...
Biedny chłopczyna zaczerwienił się po same uszy; skromność i bojaźliwość opanowały go znowu. Spuścił oczy: zaczął znowu miąć czapkę w ręku.
— Pani!... panienko — mówił jąkając się — to jest moim obowiązkiem. Z tego dopiero widać, że się człowieka kocha, kiedy się jego sławy broni!... Tak, tak... tak być powinno!... Gdyby nie to, to próżneby było słowo, to kochanie!... Nieprawdaż panienko!?
Lucyna rzekła po namyśle.
— Kiedy tak jest mój chłopcze, to, jak myślę, będziesz chętny do oddania mi wielkiej przysługi, a nawet nietylko mnie, ale naszemu wspólnemu przyjacielowi Piotrowi Landry?...
Chłopiec aż zadrżał z radości. Oczy mu zajaśniały a twarz żywym zapłonęła rumieńcem.
— Ja! będę mógł oddać przysługę panience i jemu zarazem! — zawołał — a to ci mi się gratka zdarza nie lada!... Jakbym na loteryi wygrał!... Dla panienki, dla niego, dałbym się chętnie posiekać na drobne kawałeczki, drobniej niż mięso na serdelki i anibym nawet pisnął z bólu a przed stolnicą jeszczebym się ukłonił i powiedział bardzo dziękuję... Cóż mam zrobić?...
— Moje dziecko — pytała dalej Lucyna — czy wiesz do jakiego więzienia zaprowadzono podmajstrzego?...
— Nie, panienko, nie wiem jeszcze... ale to się nie trudno dowiedzieć... tylko się spytam...
— No to się dowiedz jaknajprędzej...
— Zaraz dziś, panienko!... zaraz teraz! — już biegnę...
— Można przecie zyskać pozwolenie widzenia się z więźniem...
— Coby nie miało być można panienko, słyszałem, że to można dostać bez wielkich, zachodów... Idzie się do prefektury policyi... podaję się prośbę, w której się wypisuje czego się żąda...
— A zatem, mój chłopcze, nie trać ani chwili czasu i staraj się uzyskać jaknajprędzej pozwolenie tego rodzaju...
— Dla siebie, panienko?...
— Tak, dla siebie...
— Z pewnością mi nie odmówią... mnie... dziecku!.. zobaczę Piotra Landry!... uściskam go serdecznie, biednego starowinę!... — pocieszę go!... — Co to będzie za szczęście dla mnie, a i on jaki będzie kontent... bo i on mnie lubi biedaczysko!
— Jak tylko będziesz już miał pozwolenie wejścia do więzienia naszego przyjaciela — kończyła Lucyna przyjdź że mnie uprzedzić zaraz... Dam ci list, który oddasz jemu samemu... A teraz idź już mój chłopcze!....
— Idę, panienko!... Biorę nogi za pas i pędzę co koń wyskoczy!...
— A pamiętaj!... Tajemnica!... Niech się nikt nie domyśli nawet cośmy mówili między sobą!...
— Co do tego niech panienka będzie spokojna, prędzej by mi można wydrzeć ozór niżbym jedno słowo wygadał! ...


XL.
Więzień

Na drugi dzień, rano, Motyl przyszedł do Lucyny.
— A cóż?!.. — spytała żywo młoda dziewczyna.
— O! panienko — odpowiedział chłopiec — mam dużo rzeczy do powiedzenia panience...
I zaraz, nie dając się prosić, zaczął opowiadanie, nie było rozwlekłe, streściemy go jednak w kilku wierszach.
Ulicznik paryski ma w sobie coś z natury łasicy; jak ona, umie się wszędzie wśliznąć.
Motyl znalazł jakiś pretekst, mniejsza o to jaki; wciśnięcia się do biura komisarza policyi, który aresztował Piotra Landry i zajmował się jego sprawą i tam zawiązał rozmowę z skromnym pomocnikiem sekretarza tegoż urzędnika.
Dowiedział się przez niego, w którem więzieniu podmajstrzy został tymczasem zamknięty, a prócz tego zyskał doskonało wskazówki jakie przedsięwziąść kroki aby być dopuszczonym do więźnia.
Ztamtąd poszedł do pałacu sprawiedliwości i dzięki współpracownictwu pisarza publicznego jakiegoś emeryta, który swe biuro pisarskie miał w przedsionku sądu, podał do sędziego śledczego, prowadzącego tę sprawę, prośbę na piśmie zredagowaną wedle przepisów, w której prosił o pozwolenie widzenia się z więźniem.
Piotr Landry nie był wcale pod sekretem, sędzia śledczy bez trudności zgodził się na to żądanie, które jednak trzeba było najprzód przedstawić w prefekturze policyi w właściwem biurze, kontrolę więźniów prowadzącem, gdzie je zawizować i zapisać miano.
Już było za późno, aby dopełnić jeszcze tego samego dnia tej formalności... Motyl wrócił więc z prefektury, mieszczącej się przy ulicy Jerozolimskiej i pokazał Lucynie drogocenny papier, przed którym miały się otworzyć ciężkie drzwi zamknięte na tyle zamków i rygli.
— Doskonale mój chłopcze!... — rzekła młoda panienka, wysłuchawszy opowiadania Motyla — nic mnie bardziej ucieszyć nie mogło jak ten dowód twego sprytu i poświęcenia...
— O! panienko — odpowiedział chłopczyna, rumieniąc się z radości i zadowolenia — nie ma jeszcze za co tak mnie chwalić!... Nie było w tem nic trudnego com zrobił, pierwszy lepszy, na mojem miejscu, byłby potrafił to samo!...
Czy możesz widzieć dziś jeszcze Piotra Landry? spytała Lucyna.
— Nie panienko...
— Dla czego?...
Bo mi powiedziano w prefekturze, że dopiero jutro o drugiej mogę być w więzieniu... nie powiedzieli mi wcale dla czego, ale że mnie tak zapewnili, to rzecz jest stanowcza...
— A zatem, moje dziecko przyjdź jutro do mnie około dwunastej, a ja ci dam list do naszego biednego przyjaciela.
— Przyjdę niezawodnie. Niech tylko list będzie gotów!
Motyl wyszedł z pokoju cofając się z uszanowaniem, a Lucyna spędziła resztę dnia na pisaniu długiego listu, w który włożyła całe swoje serce, całą duszę, całą miłość...
Wiedziała dobrze, znając doskonale Piotra Landry, że list taki będzie dobroczynnym i uzdrawiającym balsamem na bolesne rany nieszczęśliwego starca...
„Bóg i ja znamy twoją niewinność!... — pisała młoda panienka kończąc — ufaj... i miej nadzieję!...
Jeżeli potrzeba będzie cudu dla uratowania cię, ten cud się stanie, mam pełną w to wiarę!...“
Na drugi dzień w chwili oznaczonej, kiedy na wielkim zegarze zakładu przebrzmiałe ostatnie uderzenie godziny dwunastej, ulicznik punktualny jak termin wypłaty zapukał do drzwi Lucyny.
— Oto jest list, moje dziecko — rzekła ta ostatnia — Nie położyłam na nim adresu... ale wiedz o tem i pamiętaj, że Piotr ma go tylko sam czytać... Nie daj że go sobie odebrać...
— Niech panienka będzie spokojna — odpowiedział chłopiec — skręcę go w gałkę, i połknę ją raczej jak wiśnię, niżbym miał pozwolić aby niedyskretne oko pochwyciło je w swoje łapy!...
Bezwątpienia słowa Motyla były śmieszne, ale stanowczość z jaką je wypowiedział była uspokajającą i młoda panienka zrozumiała, że może liczyć na chłopca w zupełności i być zupełnie spokojną, że list jej i nadzieje jakie w nim wyraziła nie popadną w niewłaściwe ręce i żadnych nie obudzą podejrzeń.
— Idź więc, moje dziecko — mówiła — a jeśli mi za powrotem przyniesiesz wiadomość, żeś zostawił poczciwego Piotra trochę spokojniejszym, trochę pocieszonym, uszczęśliwisz mnie bardzo! Powiedz mu, że go kocham, uściskaj go odemnie, i z największą uwagą słuchaj tego co ci powie, abyś mi mógł dokładnie powtórzyć wszystko co do słowa.
Motyl wskazał palcem na czoło.
— O! pamięć jest dobra tu! — zawołał — wyrecytuję panience całą rozmowę naszą nie zmieniwszy ani słowa, zupełnie tak jak aktor w komedyi, który recytuje swoją rolę na scenie... Niech panienka będzie tego pewna.... jak dwa a dwa cztery!...
Chłopiec wyszedł. Lucyna przybliżyła się do okna i zobaczyła iż wybiegł spiesznie za bramę z zakładu...
Wtedy padła na łóżko i wyczekiwała jego powrotu z niezrównaną niecierpliwością...
Nieobecność Motyla była długa. Była już blisko piąta godzina wieczorem gdy się ukazał we drzwiach jej pokoiku.
Lucyna nie potrzebowała go pytać aby mieć pewność że przynosi dobre nowiny. Jego twarz promieniejąca radością odpowiadała zań zanim usta otworzył.
Radość ze spełnienia sumiennego i zadawalniającego powierzonej sobie misyi, była wystarczającą widać zupełnie, do zrównoważenia skromności i bojaźliwości, jaka odbierała chłopcu całą śmiałość i pewność siebie, gdy się znajdował w obecności Lucyny, wszedł albowiem do pokoju z miną wielce rezolutną i zawołał z radością:
— Dałem panience czekać długo na siebie, i pewno się panienka bardzo gniewała... co?... Ale nie moja w tem wina, słowo honoru daję jakem Motyl, że nie wróciłem prędzej... Oho!... Nie straciłem czasu, i myślę, że panienka będzie ze mnie kontenta...
— Mów mi prędko o Piotrze Landry, moje dziecko! — rzekła z niepokojem młoda dziewczyna.
— Ach! kochany nasz dobry stary!... Ażem się przeląkł jakem go zobaczył!
— Przeląkłeś się! — zawołała Lucyna — jak to?... dla czego?... mój Boże, cóż było w nim tak przestraszającego?...
— Niech sobie panienka wyobrazi, biedny starowina stał oparty o ścianę, bledszy jak śmierć, z głową zwieszoną, rękoma opuszczonemi... oczy miał wlepione w swoje własne buty, albo raczej nie patrzył na nic... bo nic nie widział... nic nie słyszał, a wyglądał tak smutnie... ale to tak smutnie, żeby panienkę dreszcze przeszły gdyby go zobaczyła!...
Motyl przerwał sobie na sekundę dla odetchnięcia.
Młoda panienka otarła wilgotne oczy.
— Mów dalej, moje dziecko — szepnęła.
— Podsunąłem się tak blisko do Piotra, że mogłem go już dotknąć — opowiadał chłopczyna — i wziąłem go za rękę bardzo lekko... podniósł głowę i spojrzał na mnie z zadziwieniem... jak gdyby mnie nigdy nie widział. Miał taką minę jakby spał, i jeszcze się nie rozbudził... Na raz poznał mnie!... Nie krzyknął, nie rzekł ani słowa do mnie; ale poznałem to z jego oczów, które nagle zabłysnęły jak lampki na iluminacyi... Nachylił się ku mnie... podniósł mnie z ziemi z taką łatwością, jakbym nie ważył więcej nad dwa lub trzy funty, i jak mnie weźmie całować, to ażem stracił dech... I tak mnie całując, mówił:
„Poczciwy Motylu!... dobry chłopcze!... Bogu niech będą dzięki... przynajmniej jeden o mnie nie zapomniał!... on jeden mnie nie opuścił!...”
— A ja mu na to, jak się panienka pewno domyśla, — zaraz powiedziałem: Nie tylko ja jeden, panie Piotrze... jest nas dwoje... a dowodem tego jest, że mnie ten ktoś drugi przysyła, i że mam w kieszeni jedną rzecz, którą ma i panu oddać od tej drugiej osoby!...“ Kochany, zacny nasz staruszek, zaczął się trząść na całem ciele... Domyślał się pewno, ale się bał omylić...
— „Kto cię przysyła Motylu? — spytał — o kim mówisz!?...”
— O kim mówię?... to ci dopiero pytanie!... mówię o córce pryncypała, o naszej panience; o pannie Lucynie Verdier... Ach! gdyby panienka widziała w tej chwili Piotra Landry!... w jednej sekundzie zmienił się ten człowiek do nie poznania!... Miał minę rozradowaną, jakby go poprosili na wesele... Śmiał się!... o mało że nie tańczył z radości!...
— „Więc masz coś dla mnie, od panny Lucyny?...“
— Tak, panie Piotrze...
— „Co?“
— List...
— „Dawaj że go jak najprędzej!...“
— Dam go wam panie Piotrze, ale najprzód chodźmy trochę na bok... może tam w kąt... i wy obrócicie się twarzą do ściany, aby nie widziano, że co czytacie, bo tu może gdzie jest na dziedzińcu jaki kosooki szpieg, coby chciał dowiedzieć się wcale niepotrzebnie, co tam w tem pisaniu stoi...
Jakieśmy powiedzieli takeśmy zrobili; wsunąłem mu list w rękę... Odwrócił się, sycił się nim jak zgłodniały co przez tydzień nic w ustach nie miał... Widziałem jak wielkie łzy spływały mu po policzkach... Przerywał sobie czytanie aby je obetrzeć i potem znów z tem większą chciwością, zabierał się do czytania, ciągle płacząc... Wyglądał tak jakby był najszczęśliwszym na świecie człowiekiem.. Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo coby był tak rozradowany jak on... Jak doszedł do końca listu to znów wrócił do początku, i tak ciągle czytał więcej jak godzinę... a po tej godzinie list był mokry jak chusta... a Piotr ciągle płakał, wargi mu drżały i uśmiechał się do mnie.
— „Mój dobry chłopcze — rzekł wreszcie — jak wrócisz do zakładu... opowiedz pannie Lucynie coś widział... powiedz tej drogiej pani naszej, temu aniołowi pocieszycielowi, że mi największą rozkosz zrobiła... mogą mnie wysłać na galery, mogą mnie skazać na śmierć... nie będę się skarżył... Ona wie, że jestem niewinny... ona mnie kocha zawsze i pomimo wszystkiego... a mnie nic więcej nie trzeba!... To dla mnie największa pociecha... Może się teraz stać co chce... żadne cierpienia mnie dotknąć nie będą w stanie!”
— Co to za serce poczciwe!... jaka dusza szlachetna! — mówiła młoda panienka, zalewając się łzami — i oni jego obwiniają!... przeciw niemu zwrócić się ma cała surowość prawa!... O! mój Boże... wielki Boże... gdzież więc jest sprawiedliwość Twoja!?...
— O sprawiedliwości boskiej, panienko — rzekł Motyl — nie trzeba nigdy wątpić!... Czasem się zdaje, że się ona myli, że się gdzieś błąka po manowcach... ale... jak mnie zapewniali mądrzy ludzie... zawsze w końcu... trochę prędzej czy trochę później, wraca na prostą drogę i zawsze swoje zrobi!...
— Masz słuszność, moje dziecko!... — zawołała Lucyna — byłam bardzo bliską zwątpienia i bluźnierstwa!... byłabym niewdzięczną i występną!... Dzięki tobie mój chłopcze odzyskuję nadzieję i wiarę...
— Doskonale panienka robi — rzekł chłopiec — bo oto właśnie mnie się widzi, że jest wielki powód mieć nadzieję... bo jak to zaraz panience powiem, jeżeli się Panu Bogu podoba wyciągniemy ztamtąd Piotra Landry...
— Jakim sposobem?...
— To dalszy ciąg mojej historyi... opowiem panience całą rzecz w krótkości... Jak godzina wizyty minęła pożegnałem się z podmajstrzym, i wysunąłem się przez furtkę więzienną, razem z dwoma czy trzema jegomościami, którzy przyszli tak jak ja odwiedzić kogoś z więźniów, a na których dotąd nie zwróciłem wcale uwagi...
Jużem był na ulicy, gdy wtem jeden z nich przysuwa się do mnie, i zaczepia w ten sposób:
— „Jak się masz mały Motylu!... Ho! ho!... jakoś widzę do góry głowę nosisz!... pycha cię nadyma... czy co!?... udajesz że nie poznajesz starych przyjaciół!... to wcale nie pięknie z twojej strony!...”
— Spojrzałem tedy uważniej na tego faceta, i poznałem go nareszcie. Był to niejaki Saturnin, niezły sobie chłopiec, ale robotnik nie osobliwy!... Pracował on w zakładzie przez dwa lata, może go i panienka pamięta, a potem sobie poszedł... bo mu się robić nie chciało... i żyje sobie... jak sam mówi... z własnych funduszów...
Nie czułem się wcale usposobionym do rozmowy, z kimkolwiek... odpowiedziałem więc bardzo grzecznie Saturninowi, „dzień dobry” i chciałem co prędzej sunąć tu do panienki, ale on mnie nie puścił, a widząc, że mam ochotę dać nogę, wziął mnie pod rękę bez ceremonii i rzekł:
— „Chwilkę cierpliwości, mój maleńki!... nie uciekaj tak prędko!... Przecież cię nie zjem... jestem twój przyjaciel, a nie żaden Turek! — i dodał ciszej — chcę z tobą pomówić o Piotrze Landry.


XLI.
Saturnin.

— Chciał z tobą pomówić o Piotrze Landry! — zawołała Lucyna.
— Tak, panienko...
— I cóż on ci mógł mieć do powiedzenia, o naszym nieszczęśliwym przyjacielu?
— To samo właśnie pytanie, zadawałem sobie sam, to samo pytanie jemu postawiłem... bo już nie potrzebuję mówić panience, że jak tylko się dowiedziałem, iż o Piotra rzecz idzie, nie myślałem już wcale uciekać!... On mi tedy mówi:
— „Podmajstrzy jest człowiek zacny i bardzo na swojem miejscu, ale... słyszę... głupstwo zrobił!... Co on miał za ansę do tego fanfarona, że go tak ni ztąd ni zowąd wsadził w kanał głową na dół!?...”
— Na to ja panienko, zawołałem, nieprawda!... i przysięgłem mu na wszystkie świętości, że Piotr Landry jest niewinny...
— „Pewno tak jest, kiedy tak mówisz! — odpowiedział Saturnin — ale swoją drogą, nabrało się przeciw niemu dużo ciężkich, zarzutów, i jego sprawa wcale nie jest dobra!... Wszyscy o tem wiedzą w więzieniu... a oni się na tem znają!... Biedny stary... już kiedyś tego próbował, i to jest recydywa!... kiepski interes!... Wpakują go za to na dwadzieścia lat do ciężkich robót, a może go nawet wyślą do Brestu lub Tulonu na wieczne czasy... Nie ma czego zazdrościć, nie świetny to los!...
Czy pryncypał i jego córka, zawsze się nim tak bardzo interesują jak dawniej?...”
— Odpowiedziałem tedy, że panienka interesuje się nim więcej jak kiedykolwiek, bo panienka wie dobrze, że w tej całej sprawie, on nie jest więcej winien niż dziecko nowo narodzone.„
— Kiedy tak — rzekł Saturnin — znalazłby się może środek na wszystko, i może by się udało wyciągnąć Piotra Landry z błota, w którem siedzi po uszy!... ”
— A jakiżby to był środek? — spytałem.
— „Słuchaj no ty mały! — zawołał wtedy Saturnin — i gadaj porządnie bez ogródki! Odpowiadaj czy ty jesteś chłopak porządny, solidny... któremu by można powierzyć spokojnie tajemnicę kolegi!... Tak czy nie!?...
— To ci mi dopiero pytanie! proszę panienki... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Toć każdy wie, żeby mnie wprzód można pokrajać w paseczki, niż wydobyć ze mnie jedno słowo!... Daję ci słowo honoru, i głowę w zastaw Saturninie!... Możesz mówić śmiało... od ziemi jeszcze nie bardzo odrosłem, ale ufać mi można, jak gdybym miał wąsy większe niż u szewca!...
— „Kiedy tak — powiada mi on — to doskonale!... Mam do ciebie zaufanie, i, niech się dzieje co chce!... Wsunę ci w przyrząd uszny taką rzecz... co ci ani przez łeb nawet nieprzechodzi!... ale cicho!... sza!... ani mru-mru!... Jeżeli kiedy piśniesz słowo, zawiśniesz na suchej wierzbie i diabeł cię nie odczepi!...”
— Po co tu grozić — mówię ja — jakem dał słowo tom dał... i basta!...
— „Otóż słuchaj o co idzie!... Jestem przyjacielem od serca jednego z więźniów...”
— Myślę przecież — zawołałem, proszę panienki — iż ten twój przyjaciel nie jest, ani złodziejem, ani zbójcą!...
Saturnin zaczął się śmiać.
— „Co ci tam w głowie!... czego się boisz!... — rzekł — wiesz przecie, że mam serce jak z masła, muchy bym kłapaczką nie zabił, a cudzą własność szanuję tak, żebym z kieszeni bliźniego nie wziął okruszyny zeschłej bułki... Wiedz zatem, że wszyscy moi koledzy, są tacy sami kubek w kubek jak ja!...”
— Jeżeli nie zabił i nie okradł, ten twój przyjaciel, to za cóż siedzi w więzieniu? — spytałem — czy jest oskarżony niewinnie, jak Piotr Landry?...
— No!... tego widzisz znowu nie można powiedzieć... Biedny chłopak chciał poprostu zbogacić się łatwo kosztem skarbu!... To przecież niczyja krzywda!?... Wziął się do kontrabandy tytuniu, a ja, nie taję się widzisz przed tobą, trochę mu w tem pomagałem... A że jest chłopczysko za poczciwy, zanadto ludziom ufa, więc go złapali jak głupiego. Towar mu zabrali, a jego samego zapakowali do ciupy...
— Smutne to dla niego bardzo!... Ale jaki związek być może pomiędzy twoim przyjacielem a podmajstrzym?
— Zaraz zobaczysz... Mój kolega jest najpewniejszy, iż będzie skazany na karę kilku miesięcy... to mu się wcale nie podoba... przytem, widzisz ma interesa w Belgii, które wymagają jego obecności, i wbił sobie w głowę, żeby wziąć nogi za pas i dać nura... Oho’, filut zręczny okrutnie, przebiegła szelma!... ten mój przyjaciel, w jego mózgownicy, co minuta to nowa myśl, i tak do skutku!...
Nieboszczyk sławny Latude, o którym w teatrze na bulwarach grano cały melodramat, i który potrafił uciec z takiego słonia wszystkich więzień, jakim była Bastylia, brał by on fory... Otóż tedy ten bestya wynalazł sposób!... Wymyślił i rozmyślił na wszystkie strony sposób ucieczki. Nie powiem ci jak się do tego weźmie... byłoby to nadużyciem jego zaufania... Niech ci wystarczy wiadomość, że za trzy dni będzie on na świeżem powietrzu... około Liège i Brukselli, a wtedy kpi ze świata i ludzi!... Szukaj wiatru w polu!... Teraz przed chwilą, jakiem widział, że rozmawiasz po przyjacielsku z Piotrem Landry, którego położenie nie wesołe znam od a do z, przyszła mi myśl... spytałem się mojego kolegi, czyby nie miał ochoty wziąść sobie towarzysza podróży!?... Odpowiedział mi, że i owszem bo by mu było weselej, ale to się przecież rozumie, że nie darmo, tylko za jaką pokaźną sumkę płatną w połowie przed próbą generalną, a w połowie w jaką godzinkę po wielkiem przedstawieniu strasznej komedyi nogowania!... Jeżeli chcesz wiedzieć ile chce... to ci powiem zaraz: sześć tysięcy franków... jak bułka za grosz!... Nie ma targu i nie ma faktornego!... Jak myślisz?... co?... da się to zrobić!?...”
Lucyna przerwała chłopcu.
— Cóżeś mu odpowiedział, moje dziecko?... — spytała żywo...
— Cóż ja wiem panienko — wyrzekł ulicznik — panienka rozumie, że nie mogłem się sam decydować... sześć tysięcy franków to grube pieniądze... A że znów wiedziałem, że panienka nie pozostawi biednego naszego staruszka w nieszczęściu, jeśli dla jego ratunku wystarczy zwitek biletów bankowych, więc powiedziałem Saturninowi, że pójdę i powiem wszystko panience, a odpowiedź mu dam dziś wieczór, umówiliśmy się, że się spotkamy o dziewiątej godzinie na bulwarze du Temple, na przeciw teatru... Tam mi schadzkę wyznaczył, bo jak mnie się zdaje, prowadzi on tam handelek kontramarkami... Cóż mu mam powiedzieć panienko?... Co panienka robić każę?...
— Powiedz mu, że przystaję jaknajchętniej na jego propozycyę! — zawołała Lucyna z prawdziwem uniesieniem. — Sto razy przystaję!... nie raz!...
— Jeden raz wystarczy — wtrącił chłopiec.
— Pomyśl tylko sam — kończyła młoda dziewczyna — dla Piotra Landry wolność... to zbawienie!... Ukryjemy go, a tymczasem sprawiedliwy Bóg dopomoże do wyświecenia jego niewinności, i do oświecenia sędziów.
— Jeżeli już idzie o to gdzie schować poczciwca naszego — dorzucił Motyl wesoło — znam ja kryjówkę wyborną. Można obleźć cały Paryż i lepszej nie znaleść!... Tam by sobie mógł siedzieć spokojnie, pókiby mu się podobało bez żadnej obawy... a ja bym się podjął we własnej osobie nosić mu co noc pożywienie... żeby jakiej zdrady nie było!...
— Ale, powiedz mi, moje dziecko — pytała Lucyna — czy można zaufać słowu tego Saturnina?...
— Czy ja wiem, panienko, niby ręczyć za niego tak jakby za siebie samego nie mogę... to pewna!... Tak naprawdę powiedziawszy, to wszystko czem się trudni, jakoś bardzo dziwnie wygląda, jak na człowieka żyjącego z własnych funduszów, ale wydaje mi się być dobrym chłopcem, i nie sądzę żeby był na tyle niepoczciwym, i chciał nas oszukać w taki nikczemny sposób!...
— A wreszcie, cóż my na to poradzić możemy — mówiła, jakby odpowiadając własnym myślom panna Verdier — wahanie się, jest w tym razie niedozwolone i niemożliwe!... Na wszelki wypadek musiemy ryzykować!... Gdybyśmy nawet mieli tylko jedną szansę prawdopodobieństwa, to obowiązkiem naszym jest próbować szczęścia!... Miejmy nadzieję zatem!... i niech Bóg będzie z nami...
— Ach! panno Lucyno... panienko!... — wykrzyknął Motyl w zapale — szczęściem mi pani serce przepełnia!...
— Idź dziś wieczorem na bulwar do Saturnina — kończyła panna Verdier — i powiedz mu, że w dniu i godzinie, które niech sam oznaczy, pieniądze będą mu wręczone...
Motyl podskoczył z radości, jak klown cyrkowy, wykręcając się na pięcie, wybiegł z pokoju jak szalony.
Lucyna pozostawszy sama, pytała siebie, jakim sposobem zdoła pozyskać sumę sześciu tysięcy franków, które przed chwilą dać obiecała... Z początku myślała sprzedać kilka klejnotów jakie posiadała, ale obliczywszy istotną wartość tych przedmiotów, i po chwilce zastanowienia, przyszła do przekonania, że sprzedając je, dostałaby najwyżej pięćset lub sześćset franków...
Pozostał jej jeden tylko środek, a mianowicie: udać się do człowieka, którego uważała za swojego ojca.
Była przekonaną, że pan Verdier, pomimo swej chciwości, nie będzie mógł odmówić jej takiej pomocy, i w takiej wielkiej potrzebie... Wiemy jednak, że od kilku dni pan Verdier zamykał się uparcie w swoim pokoju, niechcąc widzieć nawet Lucyny, i trudno jej było dostać się do niego...

Wzięła arkusz papieru, pióro, i gorączkowo skreśliła następująco słowa:
„Mój Ojcze!

Potrzebuję koniecznie, abyś pozwolił mi widzieć się z sobą, na kilka chwil... Jest to niezbędnem...
Ratunek nieszczęśliwego zależy od tej rozmowy...
Na Boga zaklinam cię ojcze, nie zostawiaj mnie dłużej samej sobie!... nie stawiaj mnie w fatalnej konieczności popełnienia nieostrożności, która będzie może nie do naprawienia...
Dla czego obawiasz się przyjąć mnie?... Wszakże córka nie ma i mieć nie może chęci, czynienia wyrzutów ojcu swemu!...”
Po zapieczętowaniu tego lakonicznego biletu, Lucyna wsunęła go pode drzwi pokoju Jakóba Lamberta i, oparłszy się o ścianę wprost tego pokoju, czekała...
Upłynęły dwie godziny.
Może kapitan Atalanty, pogrążony w ciemnych i głębokich rozmyślaniach, nie zwrócił wcale uwagi na podłogę, na której leżał czworokątny papier, zaledwie widzialny; a może też nie chciał odpowiedzieć i odmawiał wejścia córce, chociażby tylko na chwilę, do swej smutnej i dzikiej samotni...
Lucyna zaczęła rozpaczać...
Nadeszła noc; głęboka ciemność pokój okryła, tylko naprzeciw niej, słaba smuga światła zarysowana na podłodze, wskazywała, że pokój pana Verdier był oświetlony...
Nakoniec, w chwili gdy młoda dziewczyna, miała już z okropnem zniechęceniem w sercu, wrócić do siebie, odgłos wolnych kroków dał się słyszeć wewnątrz; klucz się obrócił w zamku, drzwi się otworzyły, i Jakób Lambert ukazał się na progu, trzymając w jednej ręce lampę, a w drugiej bilet, który podniósł z podłogi i odczytywał.
Był on w tej chwili podobny do lunatyka, w stanie magnetycznego snu; jego wzrok bez wyrazu, błądził bezmyślnie, i nie spoczywał na niczem.
Przeszedł obok Lucyny, prawie jej dotknął nie widząc, i szedł w głąb korytarza, lecz młoda panienka zatrzymała go, szepcząc głosem słabym i drżącym:
— Mój ojcze!...
Jakób Lambert zadrżał cały i odwrócił się szybko.
— Ach! to ty! — rzekł tonem surowym.
— Tak, mój ojcze...
— Co tu robiłaś?...
— Czekałam na odpowiedź...
— Właśnie ci ją niosłem...
— Mój ojcze, czy zgadzasz się mnie wysłuchać?...
— Dobrze... możesz wejść, jestem gotów...
Wymawiając te słowa, puścił przed sobą Lucynę, a skoro przeszła próg, zamknął drzwi za nią i spuścił rygiel. Potem podszedł do dużego biurka, które zajmowało największą ścianę w pokoju, i na tem biurku postawił lampę obok otwartego pudełka z pistoletami, następnie usiadł, i przez kilka sekund siedział tak nieruchomy i milczący.
Lucyna patrzyła na niego ze zdziwieniem, i prawie ze strachem. Nie widziała go od czterech dni, a te cztery dni wystarczyły, aby się postarzał o kilka lat...


XLII.
Wielki komedyant.

Straszne męczarnie, które od ostatniej rozmowy z Maugironem, torturowały Jakóba Lambert; niepokoje okropne, które mu nie dawały spoczynku we dnie, i w nocy: trwoga, która go dreszczem przejmowała bezustannie, to o majątek swój, to o swoją wolność, a może nawet o życie, zbieliły prawie zupełnie jego włosy i brodę, na których zaledwie dotychczas, tylko gdzieniegdzie siwy włos się ukazywał.
Szeroka sina kresa, zarysowała się wokoło wklęsłych oczu i zaczerwienionych powiek; głębokie fałdy, podobne do szram, rozciągały się od nozdrzy i tworzyły jakby czarną opaskę dokoła zsiniałych ust; nakoniec policzki mu zapadły, zwiędły i pomarszczyły się... Twarz jego stała się podobną do maski, niemal bydlęcej, jaką widzimy zamiast twarzy, na starożytnych biustach Tybera.
Jakób Lambert podniósł głowę, utkwił w Lucynie oczy ponure, których źrenice zblakłe, wydawały się w tej chwili jeszcze bledsze jak zwykle.
— Chciałaś mnie widzieć, moje dziecko — rzekł wolno, z łagodną melancholią, ale bez tej serdeczności ojcowskiej, tak jak to słyszeliśmy w ich poprzednich rozmowach.
— Tak, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna.
— To widzenie w istocie jest potrzebne — odpowiedział ex-kapitan Atalanty — i to jest tak koniecznem, że gdybyś ty była nie przyszła do mnie, ja byłbym poszedł z pewnością dziś wieczór po ciebie... Chcesz zemną mówić o Piotrze Landry, czy nie prawda?...
— Tak, mój ojcze.. chcę mówić z tobą o nim.
— Powiedziałaś sobie zapewne, że byłem bardzo okrutny i bardzo podły nie wstrzymując kłamstwa, na ustach oskarżyciela, i że nie zawołałem: Ten człowiek jest niewinny!... Zbrodniarzem jestem ja!...
— Mój ojcze — wyszeptała młoda dziewczyna — Bóg mi jest światkiem, że sobie niepozwalam tak cię sądzić!...
— To jest, że szacunek jaki masz dla mnie zamyka ci usta; ale w głębi duszy sądzisz mnie, potępiasz mnie!... I tak jest istotnie... ja wyrok twój zatwierdzam!... Tak jest, postąpiłem podle!... brakło mi w danej chwili odwagi do zniszczenia jednem słowem wysokiego stanowiska jakie zajmuję, i do rzucenia się dobrowolnie w głąb otwartej u stóp moich przepaści... Szał mnie opanował!... bałem się!... i szukałem ocalenia w podłości, która mnie dziś boleścią i wstrętem przejmuje...
— Mój ojcze!... — wyrzekła żywo Lucyna — ten błąd, który opłakujesz, a który zaiste pojąć i wytłomaczyć łatwo, gdyż w tak strasznych chwilach zabraknie nieraz odwagi najodważniejszym... ten błąd Bóg ci dozwala naprawić...
— Jakim sposobom? — spytał Jakób Lambert.
— Przypadek, albo raczej Opatrzność, zsyła nam sposobność pewną, uwolnienia Piotra Landry z więzienia...
— Nie rozumiem!... O jakiej sposobności mówisz?...
— Jeden z więźniów... towarzysz niedoli zacnego podmajstrzego, przygotowywał długo i cierpliwie dla siebie samego plan ucieczki, i ma go wykonać niezawodnie!... Ten człowiek, zobowiązuje się wyprowadzić z sobą Piotra Landry z więzienia, za cenę sześciu tysięcy franków... tę sumę, mój ojcze, obiecałam w twojem imieniu, i mam nadzieję, że mi jej na ten cel nieodmówisz!...
— Miałaś słuszność rachując na mnie — wymówił Jakób Lambert po chwili milczenia — zrobiłbym bez wahania poświęcenie jeszcze o wiele większej sumy pieniędzy, niż ta, której żądasz dla uratowania niewinnego, a który cierpi za mnie!... Na nieszczęście, to poświęcenie jest od tej chwili bezużyteczne...
— Bezużyteczne! — krzyknęła Lucyna przerażona — co mówisz, mój ojcze?...
— Ucieczka, na którą liczysz, kiedy ma nastąpić?...
— Za trzy dni...
— A więc powiem ci, że za trzy dni Piotr Landry będzie wolny, nie dla tego żeby umiał oszukać czujność stróżów swoich i uciec, ale dla tego, że jego niewinność będzie ujawniona, głośno uznana, i zmusi drzwi więzienia do otwarcia się przed człowiekiem uczciwym, niesprawiedliwie oskarżonym!...
— Niewinność Piotra Landry będzie uznana! — szeptała Lucyna — mój ojcze... mój ojcze... ty wiesz dobrze, że to niepodobieństwo!...
— Dla czego?...
Młoda dziewczyna spuściła głowę i milczała.
— Ja cię rozumiem i dokończę twojej myśli — odpowiedział Jakób Lambert. — Chcesz powiedzieć że prawdziwy winowajca nie może, nie powinien wpaść w ręce sprawiedliwości, bo prawdziwym winowajcą jestem ja!...
Lucyna wzdrygnęła się cała i zamilkła.
— Oh! bądź spokojna, moje dziecko — kończył ex-kapitan Atalanty z uśmiechem pełnym goryczy — nazwisko, które nosisz nie będzie zniesławione przed kratkami sądowemi!... Wyrok żaden go nie splami!... Mówiłem ci, że Piotr Landry będzie wolny za trzy dni... Podaję teraz, że za trzy dni ja żyć nie będę...
— Ty, mój ojcze!... ty żyć nie będziesz! — krzyknęła młoda dziewczyna z niewysłowioną trwogą — wielki Boże, co mówisz!...
— Mówię prawdę... Nie chcę żyć dłużej, i mam odwagę skończyć z życiem...
Jakób Lambert wziął z biurka leżący obok pistoletów papier, zapełniony pismem i podał go Lucynie mówiąc:
— Czytaj!...
Młoda dziewczyna porwała chciwie arkusz i przebiegła go oczyma.
Oto co przeczytała:

„Nie obwiniajcie nikogo o moją śmierć!... Dobrowolnie zabijam się sam, bo nie mogę znieść myśli hańby jaka nad głową moją zawisnąć może.
W chwili, gdy mam stanąć przed Bogiem i zdać rachunek zo wszystkich moich czynów, Jego najwyższej sprawiedliwości, przyznaję się uroczyście, że jestem jedynym sprawcą zbrodni, jaką spełnić usiłowałem na osobie pana Maugiron, i przyznaję, że zeznanie tego ostatniego jest fałszywe i kłamliwe we wszystkiem, co dotyczy Piotra Landry, nigdy niewinność nie była tak zupełną i nie była tak zapoznaną, jak nią jest niewinność nieszczęśliwego podmajstrzego mojego zakładu.
Te kilka wierszy, nakreślone ręką, która za chwilę zesztywnieje, niech będą moim testamentem.
Nie mam innych spadkobierców prócz Lucyny, mojej jedynej córki; ona posiada całą moją miłość, i będzie posiadała po mnie cały majątek, bez żadnego ścieśnienia.
Znam zanadto dobrze moją córkę, abym nie miał tej pewności, że wynagrodzi sowicie i wspaniałomyślnie Piotra Landry, za to co wycierpiał za mnie; nie mam jej nic do rozkazania pod tym względem.
Przepraszam ludzi, którzy zmuszają mnie do tego co czynię, błagam o przebaczenie Boga za tę nową zbrodnię, jakiej się dopuszczam, odbierając sobie życie... Mam ufność w jego nieskończonem miłosierdziu, i błagam go aby mnie przyjął na swoje łono...

Achiles Verdier.”
Paryż dnia....

Lucyna nie mogła podejrzewać niegodnej komedyi, jaką odgrywał w tej chwili z przerażającą zręcznością Jakób Lambert. Widziała się w obec samobójstwa, które zdawało się być bliskiem spełnienia, i fatalny papier wypadł z jej rąk...
Ex-kapitan podniósł go, położył palec na niedokończonym wierszu, i dodał:
— Widzisz teraz moje dziecko, że nie brak tu nic prócz daty...
— Mój ojcze... mój ojcze... — łkała młoda dziewczyna, padając na kolana, bo nie miała siły stać — powiedz, że mi się śniło, że mnie prześladowało straszne widzenie, powiedz, że nie myślisz o śmierci!...
Jakób Lambert wyciągnął z uśmiechem rękę ku pistoletom, które-spoczywały w palisandrowem pudełku wybitem zielonem suknem. Wziął jeden z nich do ręki, odwiódł kurek i rzekł:
— W chwili gdy położę datę pod tem pismem, przyłożę do mojej skroni lufę tej broni... nacisnę... ot tu.... w tem miejscu, i dusza moja uleci w nieznane światy...
— Mój ojcze! — zawołała Lucyna głosem błagalnym — w imię nieba nie mów tak, bo mnie doprowadzasz do szaleństwa!... Dla czegóż to straszne postanowienie?...
— Ponieważ, jak ci powiedziałem, jest to jedyne rozwiązanie; rozwiązanie nieuniknione smutnego dramatu mojego życia...
— Nic ci nie przeszkadza żyć...
— Czy myślisz, że tak już nisko upadłem, iż mi się uśmiecha życie, nawet w czerwonej opończy galernika!?... Czyż i ty chciałabyś widzieć ojca swojego pracownikiem pontonów?... Nie moje dziecko, nie!... Lepiej umrzeć!... Sto razy lepsza śmierć niż hańba!...
— Ojcze mój!... cóż ty mówisz ciągle o galerach i hańbie!... Czyż nie jest w twojej mocy uniknąć jednego i drugiego...
Uczyń aby Piotr Landry był wolny!... Zapewnij mu, za Paryżom, za Francyą byt szczęśliwy i spokojny... Pozwól mi czasem odwiedzić go, bo on mnie kocha i widok mój jest szczęściem dla niego!... Potem, raz spełniwszy ten obowiązek, zapomnij błędu, którego ci nikt nigdy wyrzucać nie będzie!... Zapomnij o jedynym błędzie w ciągu długiego żywota bez skazy!...
Jakób Lambert spuścił głowę.
— To niepodobna!...
Lucyna podniosła się gwałtownie i wykrzyknęła prawie z gniewem:
— Jeszcze ten wyraz!... zawsze ten straszny wyraz!... niepodobna!...” Wyraz, o który wszystko się łamie i rozbija!... Powiedz, że mi przynajmniej ojcze, dla czego to niepodobna!?....
— Dziecię moje!... ty nawet wyobrazić sobie nie możesz, w jak okropnem położeniu znajduje się twój ojciec!...
— Jakto!... więc ja jeszcze nie wiem wszystkiego?...
— Nie...
— Jeżeli tak jest, mój ojcze, zaklinam cię, powiedz mi to czego nie wiem!...
— Radzisz mi żyć i zapomnieć!... — rzekł Jakób Lambert — każesz mi zapomnieć o błędzie, którego nikt nie będzie znał... za który mi nikt nigdy wyrzutu nie zrobi!...
— Tak ojcze..
— Dowiedz się więc, że jeżeli za trzy dni nie umrę, za trzy dni policya wyciągnie swoją rękę nademną!... Za trzy dni pójdę zająć w lochu więziennym miejsce Piotra Landry, którego niewinność uznaną zostanie!
Lucyna cofnęła się przerażona.
— Któżby cię oskarżył?... — spytała.
— Maugiron...
Młoda dziewczyna chwyciła się za głowę oburącz, ruchem człowieka, którego szał ogarnia, i który usiłuje napróżno myśli swe utrzymać w porządku.
— Maugiron! — powtórzyła po chwili.
— Tak, Maugiron...
— Słyszę cię dobrze, ale zapewne źle rozumiem!... Dla czego wymawiasz to nazwisko?... Czego się możesz obawiać od tego człowieka?... Czyż nie byłam świadkiem okropnej sceny, w której nie chcąc zdradzić ciebie, nędznik ten oskarżył z zimną krwią niewinnego...
— Tak — odpowiedział Jakób Lambert — tak byłaś świadkiem tej sceny, ale w owej chwili, hałas jaki panował, głębokie wzruszenie, jakiegoś doznawała, sprawiły, że wiele drobnych szczegółów minęło dla ciebie niepostrzeżenie!... Tak naprzykład, niewidziałaś, iż zanim odpowiedział komisarzowi policyi, i zanim oskarżył Piotra Landry, Maugiron przybliżył się do mnie, i szeptał mi do ucha wyrazy, których nikt nie słyszał!...
— Cóż mówił?...
— Położył mi warunki straszne!... Naznaczył cenę za jaką chce mi sprzedać moje ocalenie!... Zostawił mi tydzień czasu do namysłu!... Tydzień ten już się kończy prawie... i muszę spełnić nałożone przez niego warunki, lub też uchylić głowę przed fatalnością!...
— Jakież więc — spytała Lucyna — są te warunki?, jaka cena twej wolności!?...
— Na co się zdało mówić o tem!?...
— Na cóż je przedemną taić!?... Mów, mój ojcze... Chcę wszystko wiedzieć...
— Naprzód... żąda olbrzymiej sumy...
— Jakiej?...
— Dwóch milionów...
— Daj mu je jaknajprędzej!... Daj mu więcej jeszcze jeżeli zechce!... Oddaj mu cały majątek jeżeli go to rozbroi... Mówiłam ci już, że niedostatek nie przestrasza mnie... Wreszcie Andrzej de Villers i ja, połączeni, będziemy pracowali wspólnemi siłami na ciebie, i Bóg mi świadkiem, że nam siły i odwagi po temu nie zbraknie!...
— Ach! gdybyż tu tylko szło o pieniądze!... nie wahałbym się ani chwili! — odrzekł Jakób Lambert — ale Maugiron jeszcze czegoś więcej żąda!...
— Jakie są jego wymagania!?
— Tych nigdy się nie dowiesz!...
— Dla czego?...
— Bo są szalone, bo są oburzające, i prędzej usta moje zamkną się na wieki, niżbym miał ich tłómaczem zostać...
— Czyż mam cię zaklinać nanowo?... czy mam paść na kolana i błagać cię z rękoma złożonemi?... czy mam się czołgać u twoich nóg?... Wszakże ty nie jesteś odpowiedzialny za wolę tego człowieka?... Na Boga zaklinam cię nie ukrywaj przedemną nic!..
— Chcesz więc abym mówił....
— Błagam cię...
— Wbrew mojej woli ustępuję ci!... Pamiętaj o tem!... Ja mówić, ja myśleć o tem nie chciałem!... Maugiron ośmiela się żądać twojej ręki... i widać jak nikczemnym mnie uważa jeżeli ośmielił się mi to powiedzieć!...;
Lucyna krzyknąwszy odskoczyła; przez kilka chwil była jakby piorunem rażoną.
— Widzisz więc — rzekł smutnie Jakób Lambert — widzisz... czyż nie lepiej bym zrobił gdybym milczał...
— A zatem, ten nikczemnik myśli o mnie... — wyjąkała młoda dziewczyna, prawie nie wiedząc co mówi; on chce abym została jego żoną!...
Kapitan schylił głowę nie odpowiadając nic.
— Więc zapomina o wszystkiem!... więc to co było jest niczem dla niego — mówiła dalej Lucyna. — Niepamięta, że spotwarzył moją matkę!... nie chce wiedzieć o tem, że w kajucie Tytana chciał zamordować ciebie mój ojcze, i że ty strącając go w fale portu, tylko życia swojego broniłeś!... On o tem wszystkiem zapomina!?...
— On tylko pamięta jedną rzecz.. — mówił Jakób Lambert — pamięta, że jestem w jego mocy!... i tę sytuacyę okrutnie chce wyzyskać!...
— Ale ja mam narzeczonego, mój ojcze — odpowiedziała młoda dziewczyna — narzeczonego którego kocham, i który ma zostać moim mężem...
— Co to obchodzi Maugirona?... On nie chce nawet przypuścić możliwości przeszkód!... Wola jego jest nieugięta!... Dla niego dwa tylko mogą być zakończenia: jednem jest jego małżeństwo z tobą; drugim, moja zguba.
— Taki związek byłby potworny!... on jest niemożliwy mój ojcze!...
To przecież ja wiem dobrze!... To też nie pozostawiając mojemu prześladowcy cienia nadziei odpowiedziałem formalną odmową na jego szalone żądanie i chciałem zachować w obec ciebie, co do tego smutnego przedmiotu, wieczne milczenie!... Zgóry uważałem się za skazanego; jedyną pociechą dla mnie w tej gorzkiej chwili jest ta, że ciebie nie pociągnę w przepaść razem z sobą...
Jakób Lambert usiadł przed biurkiem; wziął arkusz papieru, którego zawartość już znamy, umoczył pióro w kałamarzu i nakreślił kilka słów z najzimniejszą krwią.
— Mój ojcze — krzyknęła Lucyna — co robisz?...
— Widzisz... uzupełniam to zeznanie.. Kładę dzisiejszą datę... Lepiej skończyć zaraz... Za kilka minut, moje dziecię, nie będziesz potrzebowała obawiać się Maugirona, a szalona wściekłość tego nędznika stanie się bezsilna w obec ciebie!...
Równocześnie kapitan wziął w rękę jeden z pistoletów.
— Wyjdź z tego pokoju moje dziecko — dodał spokojnie nie powinnaś być obecną przy katastrofie jaka ma nastąpić... Pomyśl czasem o twoim ojcu, który, jeżeli był winny, był także bardzo nieszczęśliwy!... Poświęć mu kilka łez... kilka pacierzy... i nie złorzecz nigdy jego pamięci...
Jakób Lambert przerwał sobie na sekundę i podniósł rękę do oczów, potem wyrzekł głosem drżącym.
— Idź, moje dziecko... pozostaw mnie samym... Ale wprzód, moja córko kochana, chodź do mojego serca... chcę cię uściskać ostatni raz przed śmiercią.
Lucyna w głębi serca zrobiła już najwyższe postanowienie.
Rzuciła się w istocie w wyciągnięte ku niej ramiona ojca, ale zrobiła to w celu pochwycenia gorączkowo ręką pistoletu, o którego zatrzymanie, prawdę powiedziawszy były kapitan Atalanty słabo walczył..
— Co chcesz zrobić z tą bronią? — szeptał — czemu mi ją z rąk wydzierasz!?...
— Mój ojcze — odpowiedziała młoda dziewczyna — wyrzecz się stanowczo tego postanowienia!... Winna ci jestem życie, i moim obowiązkiem jest poświęcić je dla ciebie... Nie cofnę się przed spełnieniem niczego co z tego świętego obowiązku wypływa!... Przyjmę propozycyę pana Maugiron.... będziesz ocalony.... będziesz żyć...
Młoda dziewczyna dodała tak cicho, że usłyszeć tego nie mógł:
— A ja umrę za ciebie!...
— Co! — zawołał Jakób Lambert, jakby w przystępie szału jakiegoś — tybyś się zgodziła...
— Na to ohydne małżeństwo?... Tak, mój ojcze...
— Tak wielkie poświęcenie!... Taka miłość!... Ach nie!... Teraz ja odmawiam!... ja niepozwolę!... Nie!... nie mogę, nie powinienem przyjąć!...
— A jednak tak być musi, gdyż pod tym względem moja wola będzie tak nieugiętą, jak nią jest wola twego prześladowcy... Zostanę jego żoną... kładę tylko jeden warunek... Niech intercyza przedślubna moja podpisaną zostanie za trzy dni... Za trzy dni Piotr Landry musi być na wolności... Daj mi więc potrzebne pieniądze na zapłacenie jego ucieczki... Dostarcz mi środków aby mógł opuścić Francyę i, w chwili kiedy będę miała pewność, że wszelkie dlań niebezpieczeństwo minęło, podpiszę moje nazwisko na kontrakcie, obok nazwiska pana Maugiron...
Jakób Lambert dopiął celu.
Radość z ujrzenia się uratowanym tak cudownym sposobem z niebezpieczeństwa tak groźnego, przezwyciężyła na chwilę jego zwykłą chciwość. Otworzył jednę z szuflad biurka, wyjął z niej dwie paczki biletów bankowych, i podając je Lucynie, rzekł:
— Chciałaś na ten cel sześć tysięcy franków... oto jest dwadzieścia tysięcy... Czternaście tysięcy niezwłocznie pokryją koszta urządzenia się Piotra Landry za granicę...
Młoda dziewczyna wzięła bilety bankowe, zwinęła je i włożyła za gorset.
Lakób Lambert kończył:
— Jutro postaram ci się o paszport, z którym podmajstrzy będzie mógł przejechać przez granicę, bez narażenia się na powtórne aresztowanie... Myślę jednak, że będzie dobrze, jeżeli pozostanie kilka dni ukryty w Paryżu, zanim uda się do Belgii...
— Dobrze, mój ojcze...
— Teraz, droga córko, nie pozostaje mi nic, jak tylko jedna rzecz do powiedzenia. Twoje głębokie uczucie, twoja szlachetność dała ci pragnienie spełnienia wielkiej ofiary... Jeżeli zastanowienie wskaże ci, że poświęcenie to jest nad twoje siły, zaklinam cię na wszystko nie spełniaj go!... Aż do ostatniej chwili masz czas! Namyśl się dobrze, pamiętaj, że do tego momentu, w którym podpis położyć ci przyjdzie, można się cofnąć, a ja będę zawsze gotów umrzeć...
— Nie cofnę się, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna tonem stanowczym.
Nachyliła czoło do ust Jakóba Lamberta, i nie dodawszy ani słowa wyszła z pokoju, w którym się odbyła scena, powyżej opisana, i poszła do siebie.
Były kapitan Atalanty zamknął za nią drzwi, i zacierając ręce, podczas, kiedy błyski ponurej radości rozjaśniły jego twarz, rzekł sam do siebie:
— Wygrałem!... Zwyciężyłem łatwiej niż się spodziewałem!... Przyznać istotnie trzeba... że ta scena samobójstwa, o którem mi się nie śniło, pomyślana była wybornie i odegrana po mistrzowsku!... Nie ma co mówić... Chybiłem powołanie!... Na scenie sławą bym się okrył!.. Jestem wielkim aktorem!...


XLIII.
Niespodziewany list.

Lucyna powiedziała istotną prawdę, zapewniając Jakóba Lamberta, że nie cofnie się przed poświęceniem. Była gotową oddać na ofiarę serce swojo i siebie, ale nic w tem znaczeniu, jakie, wymówione przez nią słowa wskazywać się zdawały.
Chciała uratować za jaką bądź cenę człowieka, którego uważała za swojego ojca, ale sama myśl należenia do Maugirona, zostania żoną tego nędznika, wstrętem ją przejmowała... Powiedziała sobie, że podpisze kontrakt bez oporu; że i sam akt u mera podpisze spokojnie, a przed ołtarzem, uroczyste wyrazy sakramentalnej przysięgi powtórzy bez wahania za kapłanem, ale powiedziała też sobie, że w chwili, kiedy wszyscy będą sądzili, iż całe życie swoje przyszłemu mężowi oddaje, śmierć już w żyłach jej płynąć nie będzie.
Zakład Achilesa Verdier, jak wszystkie wielkie urządzenia w tym rodzaju, posiadał małą apteczkę, zawierającą niezbędne lekarstwa, dla możności dania pierwszej pomocy robotnikom skaleczonym, lub tym, którzy nagle zasłabli.
W liczbie lekarstw znajdowała się flaszeczka Laudanum. Lucyna pochwyciła tę flaszeczkę, i schowała ją w swoim pokoju, z mocnem postanowieniem zażycia wszystkiego, co w sobie zawiera, aż do ostatniej kropli, w chwili gdy straszna godzina nadejdzie.
Raz się zapewniwszy, że jest panią swojego losu, młoda dziewczyna uspokoiła się, i z uśmiechem na ustach przyjęła napuszone powinszowania pani Blanchet, która uważała się w obowiązku, złożenia jej życzeń, może nawet i serdecznych jak niemiłosiernie rozwlekłych, z okazyi tak świetnego małżeństwa, którego zawarcie było tak bliskie...
Wdowa po poruczniku straży ogniowej uważała niejako za swój własny tryumf to zniszczenie nadziei, nienawistnego sobie Andrzeja de Villers, i dojścia do celu idealnego dla niej Maugirona.
Zkąd się wzięły te oba uczucia — nienawiści i sympatyi, tego w żaden sposób nie widzimy się w możności wyjaśnić naszym czytelnikom... Może się to tłomaczy skłonnością do złego, niektórych natur kobiecych?... w istocie nie wiemy...
Konferencye Lucyny z Motylem stały się częste i długie... Młody chłopiec stanowczo ułożył się z Saturninem... dzień na ucieczkę oznaczony pozostał ten sam... godzinę wybrano taką, któraby przedstawiała najwięcej szans, albo lepiej powiedziawszy prawie pewność powodzenia. Oznaczono więc dziewiątą wieczorem...
Każdego popołudnia Motyl chodził do więzienia Piotra Landry... Stary podmajstrzy z razu żywo myśl ucieczki odtrącił.
— Gdybym uciekł — wykrzyknął — byłoby to przyznaniem się do winy!... Bóg jest sprawiedliwy!... Ci, którzy go przedstawiają na ziemi i od których zależy wolność i życie ludzi, powinni być jak on!... Jestem niewinny zbrodni o którą mnie obwiniają... chcę stanąć przed sądem!... zobaczemy wtedy, czy potwarca ośmieli się powtórzyć swoje potworne kłamstwo w obec Boga ukrzyżowanego, który nad salą sądu kryminalnego ramiona swoje roztacza!...
Motyl, z rzadką przytomnością umysłu, nie starał się nawet walczyć rozumowaniami, przeciw temu energicznemu postanowieniu. Rozumiał dobrze, że uczciwy ten człowiek, w swoim szlachetnym uporze, nie da się przekonać...
Rzucił on na szalę, dla przezwyciężenia uporu Piotra Landry, argument daleko silniejszy jak wszystkie na świecie rozumowania. Tak życzy sobie i tak chce panna Lucyna — powiedział — musi zatem być tak jak ona chce... bo by to zmartwiło bardzo kochaną panienkę, gdyby jej prośbie odmówiono...
Rozumie się, że na ten argument, Landry nie znalazł żadnej odpowiedzi, żadnego zarzutu, i poddał się... Motyl zwyciężył!...
Wieść o bliskiem małżeństwie Maugirona z panną Lucyną Verdier, rozeszła się między robotnikami z szybkością płomienia powstałego od uderzenia piorunu, i wywołała wielki podziw, który nawet przybrał rozmiary małego skandaliku.
Jakkolwiek robotnicy przekonani byli o winie Piotra Landry, to jednak znając przywiązanie młodej dziewczyny i miłość, jaką zdawała się żywić dla starca, nie pojmowali wcale tego, że oddawała tak prędko rękę oskarżycielowi tego ostatniego.
Powinniśmy dodać, że przez pewien czas krótki, słyszeli już o prawdopodobnem związku Lucyny z Andrzejem de Villers, a związek ten, bardzo był sympatyczny dla wszystkich robotników, którzy, pomimo różnicy urodzenia i wykształcenia, uważali kassyera, prawie za jednego ze swoich...
Jednem słowem, Andrzej był popularnym pomiędzy nimi o tyle, o ile znów Maugiron był nienawidzonym, i nikt nie mógł sobie wytłomaczyć nowego wyboru pana Verdier i jego córki.
Lucyna zapowiedziała Motylowi, aby nie mówił ani słowa Piotrowi Landry o tem, co się stać miało niezadługo; chłopiec, pełen rozsądku i serca, wiedząc jaką rozpacz sprawiłaby staremu podmajstrzemu wiadomość, o tym niedającym się zrozumieć i wytłomaczyć związku, zachował zupełne milczenie...
Piotr Landry, jak widzimy więc, nie mógł mieć, i niemiał żadnego podejrzenia; wyobraził sobie, że wszystko jest tak, jak było w chwili, gdy go aresztowano.
Przejdźmy teraz na chwilę do małego pałacyku przy ulicy Amsterdamskiej, i zobaczmy co się dzieje z Maugironem.
Było to w wigilję dnia, który miał oświecić liczne wypadki, bardzo z natury swej różne od siebie a jednak mające wywrzeć na siebie wpływ bezpośredni; chcemy tu mówić o ucieczce Piotra Landry i podpisaniu intercyzy ślubnej Maugirona i panny Lucyny Verdier.
Mogło być wpół do dziesiątej wieczorem.
Strączek, były chłopiec okrętowy, uprzedzony od dwu dni bilecikiem lakonicznym przez Jakóba Lambert o zupełnej zgodzie Lucyny, był przepełniony radością i tryumfem.
Tego samego jeszcze rana, dał posłuchanie swojemu krawcowi, i przymierzył kostium nowożeńca najwyszukańszej elegancyi.
Nawpół wyciągnięty na miękkiej kanapce, w swoim sypialnym pokoju, popijał małemi łykami kieliszkiem Xeresu, koloru bursztynu, z roku 1790; palił wyborne cygaro, a twarz jego wyrażała promieniejące zadowolenie.
Wszystko się w istocie uśmiechało do Maugirona, tak w obecnej chwili jak i w przyszłości... Wszystko mu się udawało!... Miał nareszcie porzucić to życie z dnia na dzień, pełne wypadków i niebezpieczeństw; miał stanowczo zerwać na zawsze z przeszłością, i zaliczyć się do czcigodnej kategoryi ludzi zamożnych, ludzi prawdziwie bogatych, tych, którzy noszą, miano uczciwych ludzi!...
Jego małżeństwo, któremu od tej chwili nic na świecie, tak przynajmniej sądził, nie mogło przeszkodzić; miało mu dać piękną żonę, i zarazem wielki majątek, dwa miljony zaraz, i perspektywę takiej samej sumy w przyszłości mniej lub więcej oddalonej; ponieważ spadek po Achilesie Verdier, nic mógł się dostać komu innemu jak Lucynie...
— Ah!... — mówił Maugiron sam do siebie z serdecznem zadowoleniem — jakto daleko jesteśmy od owej chwili, kiedy biedny Strączek chłopiec okrętowy, dostawał razy na pokładzie Atalanty!... Nie przypuszczałem wtedy nawet, że kapitan Jakób Lambert zbogaci mnie kiedyś, i że zawdzięczać mu będę sto tysięcy franków dochodu!...
Awanturnik wypróżnił swój kieliszek, wołając głośno chociaż był sam:
— Za zdrowie kapitana Jakóba Lambert!...
Potem zaczął tworzyć wielkie projekty na przyszłość, i budować zamki na lodzie.
Nie zdawało mu się stosownem dla samego bezpieczeństwa, urządzić się zaraz i zamieszkać w Paryżu, żyjąc na wielką skalę i otwierając dom wspaniale, tak jak na to pozwalają jego przyszłe dochody...
Nie ukrywał przed sobą wcale potrzeby zatarcia po sobie śladów, przed tą ohydną zgrają dotąd mu podwładnych łotrów, której dwa wcale nie ostatnie okazy przedstawiliśmy czytelnikom naszym, w osobach Goberta i Wiewióra inaczej Ravenouitem zwanego. Ci łajdacy najniższego rzędu, chcieliby beż żadnej wątpliwości wyzyskiwać jego położenie, gdyby je znali i chcieliby wziąć udział znaczny w zyskach, jakie niespodziewanie przypadły ich naczelnikowi...
Najlepiej więc było opuścić na czas nieograniczony, nie tylko Paryż ale nawet Francyę, i żyć w sposób swobodny i wygodny w wielkich miastach Europy; w Londynie, Wiedniu lub Medyolanie.
Skoro powróci za kilka lat: nędza, choroba, zwady mordercze i interwencya policyi, uwolni Paryż od dawnych jego wspólników, którym nie chciał stawić czoła, a nowa generacya kryminalistów nie będzie go znała...
Wtedy, nie obawiając się przeszłości, nie kłopocząc o przyszłość, będzie prowadził życie wspaniałe, a to niezrównane szczęście trwać będzie dla niego do późnej starości...
Maugiron tworzył te wszystkie piękne projekta, marzył nie śpiąc, gdy wtem zapukano lekko do jego drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Drzwi obróciły się bez hałasu na zawiasach i wszedł groom, trzymając w ręku srebrną tacę:
— Czego chcesz? — spytał Maugiron nie patrząc...
— List do jaśnie pana...
— Daj...
Groom podał list, który przyniósł i wyszedł cicho.
Maugiron potrzymał przez sekundę w ręku list przed otworzeniem go, i przyglądał mu się z instynktowną nieufnością.
List ów nie miał w sobie nic godnego uwagi; nosił markę miejskiej poczty; adres, nakreślony na papierze bardzo prostym, atramentem bladym, był prawie nieczytelny. Na zielonawym laku pieczątki odciśniętą była sztuka dwudziesto-frankowa.
Maugiron zmarszczył brwi, odpieczętował list i przeczytał co następuje:

„Prześwietny Groźny!

Dziś wieczór, punkt o dziesiątej, przyjdę od strony pustego placu. Zapukam jak zwykle do małych drzwi, kiosku. Nie zapomnij mi otworzyć z łaski swojej. Muszę koniecznie z tobą pomówić o pewnych rzeczach, które jeśli mam ci szczerą prawdę powiedzieć... bardzo są ważne dla ciebie...
W oczekiwaniu przyjemności ujrzenia cię, mam zaszczyt być, prześwietny Groźny, twoim powolnym i posłusznym sługą

Wiewiór.”

P. S. „Gdybym szczególnym wypadkiem nie mógł widzieć Wielkiego Wodza, dziś o godzinie naznaczonej, byłoby to w istocie bardzo nieprzyjemnem dla mnie... i postawiło mnie w konieczności poszukania go jutro wieczór, w zakładzie jego teścia...
Wolę przypuszczać, w moim głupim rozumie, że bez trudności zrozumiesz mnie... i że postarasz się Wielki Groźny oszczędzić mi tego kompromitującego kroku, który, nie będę się z tem taił wcale, byłby dla mnie samego bardzo bolesny...”

Maugiron upuścił list na kanapę.
— Co u dyabła chce mi powiedzieć ten łajdak!? pomyślał sobie. — To pisanie zdaje mi się groźbą jakąś pachnieć!... Na co to żądanie widzenia się ze mną, tak ni ztąd ni z owąd wynikłe!... Prosi o nie, albo raczej żąda go w sposób prawie rozkazujący?...
Maugiron zastanowił się, podniósł list, odczytał go powtórnie i mówił dalej sam do siebie:
— Dla czego mianowicie pisze, że pójdzie jutro wieczór do zakładu mego teścia!... jeżeli go nie przyjmę dziś?... Czyż on co wie?... I co wie mianowicie!?... Kryje się w tem wszystkiem jakaś tajemnica, a ze wszystkich niebezpieczeństw tego świata, tajemnica jest dla mnie niebezpieczeństwem najbardziej niepokojącem.
Myśląc tak i mówiąc sam do siebie, młody człowiek podniósł oczy na zegar, którego wskazówki oznaczały godzinę dziesiątą bez pięciu minut.
— Za chwilę, wszystkie moje wątpliwości będą wyświetlone — rzekł wstając z kanapy.
Wdział na siebie coś w rodzaju surduta z niebieskiej flaneli, który w mieszkaniu swojem nosił zamiast szlafroka; wsunął dwa małe pistolety w kieszenie tegoż surduta; zapalił ślepą latarkę i wychodząc z domu drzwiami tylnemi, przeszedł ogród i udał się do kiosku.


XLIV.
Wiewiór wraca na scenę.

Dziesiąta godzina wybiła w chwili, gdy Maugiron wszedł do jedynego pokoju, znajdującego się w tym małym malowniczym pawilonie, którego przeznaczenie już znamy.
Zaledwie zapalił świece w dwuramiennym świeczniku umieszczonym na konsoli, gdy usłyszał pukanie do zewnętrznych drzwi, w sposób umówiony...
Otworzył je natychmiast, i spotkał się oko w oko z dawnym naszym znajomym Ravenouilletem, noszącym też miano Wiewióra.
Twarz tego pospolitego bandyty, wyrażała pewność siebie, która mu nie była właściwą, a której przyczyny bezwątpienia szukać należało w obfitych libacyach, jakie tę wizytę poprzedzić musiały.
Wiewiór w istocie pochłonął przed chwilą przestraszającą ilość absyntu, umyślnie dla dodania sobie odwagi i animuszu, których mu zawsze brakowało gdy się znajdował w obec Maugirona. Oczy jego błyszczały niezwykłym blaskiem, a jego miękki kapelusz, zuchowato nałożony na prawe ucho, nadawały mu minę prostego pijaka, awanturnika z rodzaju tych, którzy w szynkowniach, ich stałem miejscem pobytu będących, chętnie tłuką naczynia na głowach nieostrożnych gości.
Idąc zataczał się nieco, język mu się trochę plątał, lecz pomimo tych zewnętrznych pozorów nie był wcale pijany, i zachował w zupełności całę siłą inteligencyi i przebiegłości jakiemi go los obdarzył...
— Cześć świetnemu Groźnemu! — zawołał przestępuąc próg kiosku i kładąc kapelusz pod lewe ramię z przesadną elegancyą prowincyonalnego aktora, grającego rolę markiza z czasów regencyi.
Padł na kanapę i dodał:
— Widzę z przyjemnością, że mój liścik zrobił swój skutek!.... Mówiąc otwarcie, byłem tego z góry pewny, ale nie mniej jestem zachwycony!... Pyszna rzecz!... kochany wodzu!... — Dobrze!.. bardzo dobrze!... doskonale!... Cóż u kroć sto tysięcy piorunów... Przyjaźń przyjaźnią!...
Nie próżne to słowo!...
Karafka Madery, dwa kieliszki i pudełko cygar stały na konsoli, obok świecznika.
Wiewiór zbliżył się do tej konsolki, wybrał sobie cygaro, zapalił je bez ceremonii, napełnił jeden kieliszek i wypróżnił go od razu, wołając:
— Prześwietny Groźny!... twoje zdrowie!... Ta Madera to dobre wino!... Łyk Madery to promień słońca dla gardła, to szmat aksamitu na żołądek... Nie robiłbym najmniejszej trudności... gdyby mi kto ofiarował tego słońca tak... ze dwadzieścia pięć butelek...
Maugiron nie uważał wcale za potrzebne, przerywać i przeszkadzać swojemu gościowi, w wygadywaniu tych wszystkich niedorzeczności.
Gdy Wiewiór umilkł Maugiron rzekł.
— Moja obecność tu przekonywa cię, że dostałem twój dziwaczny list!... Przyszedłem spytać cię o wyjaśnienie... co ma znaczyć, powiedz mi, ten styl do którego nasze poprzednie stosunki nie przyzwyczaiły mnie, i od którego, nie taję się z tem, pragnąłbym bardzo gorąco, abyś się wstrzymał na przyszłość!...
— Prześwietny Groźny — odpowiedział Wiewiór z pewnym odcieniem widocznej ironii — żądane przez ciebie wyjaśnienie nie da na siebie długo czekać!... Co zaś do mojego stylu, o tym mówić nie chcę, nie mając w tej chwili żadnej pretensyi do zostania członkiem Akademii Francuzkiej na podstawie mojej literackiej działalności...
— Mam mało czasu do dania ci — przerwał Maugiron — idź więc prosto do celu, proszę cię...
— Prosto do celu!?... Dobrze!... Jest widzisz jedna rola, której gdybym był aktorem nie chciałbym nigdy grać w żadnej sztuce...
— Jakaż to jest rola?...
— Rola oszukanego... Otóż, zrozumiesz łatwo, że jeżeli przez miłość własną, odmówiłbym przedstawienia na scenie tej osobistości urojonej, to tembardziej nie wypada mi jej grać w życiu rzeczywistem...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Maugiron.
— Nie domyślasz się?
— W żaden sposób...
— Niechże cię licho weźmie wodzu mój szanowny!... to już chyba zła wola z twojej strony... Ale cóż robić, kiedy się nie domyślasz, sam muszę ci w tem dopomódz.
— I owszem, bardzo proszę!... Ale prędko!...
— O! nie długa to będzie historya!... Przypomnij sobie, rano w dniu, który nastąpił po naszej szczęśliwej nocnej wycieczce do zakładu pana Verdier, po dopełnieniu podziału łupów; podziału, między nami mówiąc, bardzo niesprawiedliwego, nierównego!... oddałem ci duży portfel znaleziony w kassie, obok biletów bankowych...
No jakże?... przypominasz sobie tę okoliczność...
— Pamiętam doskonale!...
— Portfel ten zawierał papiery familijne, tytuły własności etc. etc... powiedziałem ci wtedy: „Rozpatrz się w tem, Groźny, a jeżeli to coś warto, pójdziemy do równego działu!...” Czy tak!?... Czy to są moje słowa!?...
— Tak jest!... słowo w słowo!...
— „To się zda chyba tylko na podpałkę do pieca!...” odpowiedziałeś mi po krótkiem zbadaniu papierów, rzucając portfel w kąt...
— I odpowiedziałem prawdę... te papiery były bez wartości...
Wiewiór rozśmiał się szyderczym śmiechem i wzruszając ramionami poprawił się na kanapie, zakładając jedną nogę na drugą.
— Prześwietny Groźny — rzekł wreszcie po chwili — z przykrością widzę, że się nie zastanawiasz do kogo mówisz!... Patrz dobrze!... Przecież stoję przed tobą, ja!... nie ten bydlak Gobert, który gotów uwierzyć ci na słowo, że pęcherz i latarnia to wszystko jedno!... Rozumiałbym, gdybyś jemu chciał w łeb wtłoczyć taką bajdę... ale to ze mną sprawa kochanku!... Oho! żeby mnie w pole wyprowadzić... trzeba raniej wstać... mój dobrodzieju!... Pamiętajże teraz i na przyszłość, że ja... który do ciebie mówię, jestem szczwany lis i znam się na wszystkich przebiegach, jak ten, który je wynalazł... To sobie przyjmij za zasadę...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Maugiron zaniepokojony na prawdę.
— Co chcę przez to powiedzieć?... wyborny jesteś!... Chcę powiedzieć i mówię, że owe papiery z portfelu, które w naiwności mojej tobie oddałem, zawierały w sobie majątek, i powtarzam ci dziś jak przed tygodniem: — chodźmy do równego działu!“
Maugiron czyli niegdyś Strączek wzruszył ramionami.
— Zwaryowałeś chyba! — odpowiedział.
— O! co nie to nie!... jestem przewidujący i znam się na rzeczy, oto wszystko!... Znam ja cię wodzu i bracie... Wiem żeś kuta bestya i to tak kuta na cztery łapy, żem ci nigdy nie ufał!... Od czasu owej milutkiej histryjki z portfelem chodzę za tobą krok w krok, śladu twego nie gubię jak dobry pies myśliwski nie gubi śladu zwierzyny, którą ma swemu panu wystawić, i mam pewność; rozumiesz dobrze doniosłość wyrazu „Pewność!” że jeżeli jutro wieczór podpisujesz intercyzę przedślubną z panną Lucyną Verdier, jedyną córką rozkosznego miljonera, nazwisko to prawnie czy nie prawnie noszącego, to jedynie tylko dzięki temu, co się zawierało w portfelu owym!...
Maugiron odskoczył gwałtownie.
— Co!... Ty wiesz? — zawołał.
— Dla czegóż bym u diabła miał nie wiedzieć!... oho!... zebrałem ja wiadomości jaknajdokładniejsze... Policya moja jest tem lepsza, że ją sam pełnię...
— To małżeństwo nic nie dowodzi; chyba tego żem się umiał podobać ojcu i córce...
— Oszczędź sobie trudów wymowy, szanowny wodzu! — przerwał Wiewiór — uprzedzam cię z góry, że to na nic się nie przyda!... Jesteś mądry, przyznaję, o! bardzo mądry, i... zrozumiesz pewno łatwo, że ponieważ panem położenia jestem ja a nie ty!... musisz więc ty a nie ja położyć nóżki na stół i skakać tak jak ja zagram! Idzie mi przedewszystkiem o to, aby nie być oszukanym, i wiesz o tem, że jestem zdolnym zerwać wasze małżeństwo, jeżeli nie zechcesz być rozsądnym...
Maugiron spuścił głowę i myślał przez chwilę.
Na twarzy jego, czytać było można walkę wewnętrzną, bezsilnej wściekłości. Uczuł się w obec Wiewióra, w położeniu zupełnie takiem w jakiem się Jakób Lambert znajdował w obec niego samego, i to gniew jego do najwyższej podniosło potęgi.
Nagle jakaś myśl szatańska przeszła mu przez głowę; twarz jego nagle się wypogodziła i na ustach jego ukazał się dziwny jakiś uśmiech.
— Cóż więc zrobić! — rzekł podnosząc głowę — czego chcesz odemnie?...
— Chcę mojej części...
— Twojej części, czego?...
— Twojego nowego majątku... Zostaniesz bogatym i to zawdzięczasz tu obecnemu słudze twojemu... pojmujesz więc, że i we mnie rodzi się bardzo naturalne pragnienie pozyskania przy tej okazyi uczciwego dobrobytu... tem więcej, że powietrze Paryża zaczyna być szkodliwem dla mnie, i miałbym ochotę założyć dom bankierski za granicą... pod firmą „Ravenouillet i Spółka!” ale na to, trzeba kapitałów, liczę więc na ciebie, że zechcesz być moim wspólnikiem...
— Ileż ci potrzeba?...
— Ile dostaniesz posagu?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków...
— Nie więcej!.... — zawołał Wiewiór.
— Co!... mnie się zdaje że to piękna cyfra!...
— Prawda że piękna!... ale przecież zdawało mi się, że ten poczciwy pan Achiles Verdier lepiej się spisze!... Czyż tylko tyle... naprawdę?...
— Słowo honor!...
Wiewiór zaczął się śmiać ironicznie.
— O! jeżeli tak, to jestem upewniony zupełnie! — rzekł. — Obieramy więc za podstawę pięć kroć sto tysięcy franków... Miałbym prawo wymagania połowy!... Uznaję, że przy tem wszystkiem miałeś wiele zachodów, zużytkowałeś materyały, z których ja nie umiałbym może wyciągnąć tych samych korzyści, a więc zasługa twoja osobista powinna być wynagrodzoną... z tego punktu wychodząc, zadowolnię się stu tysiącami franków, a dodam do tego, że jak tylko odbiorę te pieniądze nie usłyszysz więcej o mnie!... Cóż ty na to prześwietny Groźny?...
— Przyznaję, że jeżeli wychodzimy z zasady, na której dyskusyę rozpoczęliśmy, twoje pretensye nie są wcale przesadzone...
— Bardzo mi przyjemnie, że mi sprawiedliwość oddajesz!... A zatem zgoda!... Co?...
Maugiron zrobił gest twierdzący...
— Jedna jest tylko rzecz — rzekł Wiewiór — pragnąłbym jeszcze dziś tę mieć przyjemność i policzyć owe sto tysięcy franków, o których mowa.
— Popadasz w niedorzeczność, mój biedny chłopcze! — odpowiedział Strączek. — Zkąd u diabła chcesz abym ci wziął taką sumę dziś wieczór?... Wyobrażasz sobie może, że się trzyma sto tysięcy franków, tak w kieszeni na drobne wydatki?...
— Więc nie możesz mi zapłacić w tej chwili?
— Nie!... ani nawet marzenia nie może być o tem!...
— A więc niech dobre moje dzieło... koniec uwieńczy!... Patrz, jak jestem wyrozumiały, daję ci czas... do jutra...
— A ja żądam do pojutrza!...
— Dla czegóż to?...
— Dla tej ważnej przyczyny, że nie dostanę posagu aż jutro wieczorem, po podpisaniu kontraktu...
— Gadaj mu tam kochanku!... nie słyszę nic a nic na to ucho!... Masz przecież pewno u jakiego bankiera ulokowane kapitały!... jeżeli ich nie masz, poproś teścia niech ci da na rachunek!... Cóż u diabła! takie rzeczy praktykują się przecież!... A ja nie głupim!... Gdybym się zgodził na odłożenie terminu odebrania pieniędzy, aż po podpisaniu intercyzy, to i ty przecież, raz schowawszy posag w kieszeń, odesłał byś mnie do miljona dyabłów bez skrupułu!... Na to ja nie mogę pozwolić....
— Zaiste wzruszająco zaufanie!... — zawołał Maugiron śmiejąc się.
— Przynosi ono zaszczyt nam obudwu!... jesteśmy stotnie godni siebie!... A więc na czem staje ostatecznie?...
— Będziesz miał pieniądze jutro...
— Doprawdy przyjemnie traktować z tobą!...
— Ale nie potrzebuję obawiać się z twojej strony nowych żądań!?... Co!?... Dasz mi na to słowo?...
— Tem więcej możesz na mnie liczyć, że wyjeżdżam do Dieppe jutro wieczorem, pociągiem wychodzącym o pięć minut do dwunastej, i że ztamtąd udaję się natychmiast do Anglii gdzie mam zamiar założyć bank, o którym ci mówiłem, kantor bankierski pod firmą „Revenduillet i Spółka... Na którą godzinę naznaczasz nasze spotkanie? Powiedz sam z łaski swojej!?...
— Punkt o trzeciej...
— Gdzie?...
— Tu... w tem samem miejscu!
— Doskonale!... Stawię się!... — punktualność jest jedną z moich licznych cnót!...
— Może się ja trochę opóźnię...
— A! do djabła!... to by było wcale nieprzyjemnie czekać na tym niezabudowanym placu w biały dzień!
— Może się znaleść sposób uniknięcia tej nieprzyjemności...
— Jaki?...
Maugiron wyjął z kieszeni klucz.
— Oto — rzekł — kluczyk, który od placu otwiera drzwi kiosku... powierzam ci go... oddasz mi go jutro...
— Wejdę więc nie pokazując się?...
— Naturalnie... nie niecierpliw się jeżeli dam na siebie czekać kilka minut... Będzie to dowód, że ja sam czekać muszę, aby dostać dla ciebie pieniądze...
— Bądź spokojny, prześwietny Groźny... Załatwiaj swoje interesa i nie troszcz się o mnie!... Będzie mi tu doskonale w towarzystwie twojej starej Madery i kilku cygar, które prawdę powiedzieć trzeba, są wyborne.
Dziwny uśmiech, o którym już wspominaliśmy okazał się znów na ustach Maugirona.
— A więc rzecz skończona — rzekł — do jutra zatem!...
Dwaj bandyci zamienili z sobą serdeczny uścisk ręki i Wiewiór wyszedł z kiosku, którego drzwi zamknęły się szybko za nim.


XLV.
Wspólnicy.

Wnętrze kiosku było bardzo żywo oświetlone, jak to wiemy, przez dwie świece w kandelabrze.
Wiewiór znalazł się w położeniu człowieka zupełnie niewidomego, gdy go wychodzącego ze światła głębokie otoczyły ciemności.
Zrobił dwa czy trzy kroki po omacku, i orjentował się jak mógł, aby znaleść wązkie drzwiczki pozostawione w parkanie, gdy w tem ciężka jakaś ręka spadla mu z nienacka na ramię; zo strachu aż zadrżał gwałtownie.
— Niech cię wszyscy djabli!... któż tam taki!?... — spytał głuchym głosem, wyciągając z kieszeni nóż składany, aby na wszelki wypadek nie zostać bez środków obrony.
— Nie unoś się!... mój stary Wiewiórze! — odpowiedział głos ochrypły. — A przedewszystkiem ręce przy sobie!... o wypadek nietrudno!... Następuje potem ciężkie zmartwienie i gorzkie łzy, ale za późno!...
— Jakto, to ty, Gobercie — mruknął bandyta z głębokiem podziwieniem.
— Jak widzisz mój stary... albo raczej, jak niewidzisz... a kto wie może widzisz!... Może ty masz kocie oczy!...
— Ale; jakim wypadkiem...
— Wcale nie wypadkiem — przerwał Gobert.
— Cożeś tu robił na tem miejscu?...
— Czekałem na ciebie...
— Wiedziałeś o mojej wizycie u Groźnego?...
— Wiedziałem.
— Któż cię uprzedził?...
— Nikt... Przyszedłem na ulicę Amsterdamską po twoim śladzie!...
— Dla czegożeś mnie nie zaczepił, bylibyśmy pogadali przez drogę!...
— Tak sobie... widzisz...
— Masz mi co do powiedzenia?...
— Nawet dużo!...
— Cóż takiego!?...
— Nic więcej tylko akurat to samo coś ty powiedział Groźnemu przed pięcioma minutami: „Pójdźmy do równego działu!...“
Gdyby nie ciemności, które okrywały wszystko swym płaszczem nieprzejrzanym możnaby było widzieć straszne osłupienie jakie się wyryło na twarzy Wiewióra.
— Czy ty czarownik jaki?.. czy co?... — zapytał głosem zmenionym.
Gobert zaledwie wstrzymał się od wielkiego wybuchu śmiechu.
— Czarownik?!... Ja! — powtórzył — taki sam czarownik jak i ty!...
— Więc jakieś wiedział?...
— Jakiem wiedział to... czego nie uważałeś za potrzebne sam mi powiedzieć!... to zupełnie jasne!... Wyobraź sobie mój przyjacielu, że „ten bydlak Gobert“ stracił do ciebie zaufanie!... Ten Gobert dla którego „pęcherz i latarnia to wszystko jedno...“ ten Gobert!... od tygodnia poświęca wolne swoje chwile na to aby z tej budy wyjąć kilka cegieł, tak aby się utworzył na wysokość mniej więcej człowieka otwór w kształcie lejka za pomocą którego, możnaby słyszeć co do słowa, wszystko co się mówi wewnątrz, a czego rozmawiający nie życzą sobie wcale abym słyszał i wiedział!...
Oto co zrobił ten idiota Gobert! I przed chwilą u tego otworu słuchał ten łajdak!... czy ci to wystarcza mój stary?
Wiewiór był zgnębiony. Jednakże po chwili przyszedł do siebie i zapytał:
— A zatem żądasz odemnie?...
— Nie więcej... tylko połowy sta tysięcy franków...
— A, jeśli ci odmówię?...
— Na co to gadać!... Groźnemu nieodmówili... Groźny nie odmówił tobie, i ty nie odmówisz mnie tak samo jak i oni... to samo z siebie wynika!...
— Może znajdziemy jaki środek porozumienia się — odpowiedział Wiewiór.
— Jestem o tem najgłębiej przekonany.
— Nie stójmy tu... pomówiemy swobodnie gdzie indziej!...
— Jak ci się podoba... Tylko idź naprzód...
— Dla czego?...
— Straciłem widzisz zaufanie... Masz nóż w kieszeni, boję się twego roztargnienia...
— No to weźmy się pod ręce...
— Chętnie...
Dwaj łotrzy oddalili się szybko, a reszta ich rozmowy zginęła w oddaleniu.

∗             ∗

Na drugi dzień, około południa, Maugiron przeszedł ogród nowego pałacyku i wszedł do kiosku.
Jak tylko zamknął drzwi za sobą, wyjął z kieszeni małą flaszeczkę, oklejoną w zupełności niebieskim papierem. Biała etykieta, przyklejona na tym papierze, miała na sobie napis: Kwas pruski. Odkorkował karafeczkę z czeskiego kryształu, w trzech częściach napełnioną Maderą, i wlał w nią to, co zawierała w sobie niebieska flaszeczka. Przy tej czynności, uśmiechał się tym samym dziwnym uśmiechem, jaki na jego twarzy się okazał podczas rozmowy z Wiewiórem.
— Słowo honoru daję, to będzie jego własna wina... tego łotra!... — szeptał wychodząc — nie będę miał sobie nic do wyrzucenia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wybiła godzina trzecia.
Drzwi przez które wchodziło się do kiosku, od strony pustego placu, otworzyły się bez żadnego hałasu.
Wszedł Wiewiór. Nie był sam. Gobert szedł tuż za nim.
— Jesteśmy punktualni jak armata, z której o dwunastej w południe pada wystrzał z Palais Royal! — rzekł Wiewiór — co to powie Groźny jak nas zobaczy dwóch zamiast jednego?...
— Pewno się diablo skrzywi! — odparł Gobert — a mianowicie jak się dowie, że musi sypnąć z worka nie sto ale sto pięćdziesiąt tysięcy franków!...
— Ba! on nie głupi, da sobie radę!... odbije sobie tę stratę na teściulku kochanym!... Zresztą, co nam do tego!... niech się krzywi jak chce... ja sobie z tego kpię jak z przeszłorocznego śniegu!... Wypaliłbyś cygaro kolego!?...
— Z przyjemnością mój Wiewiórze...
— A naparsteczek Madery?...
— Jaknajchętniej, tembardziej że mam żołądek jakiś nadwerężony trochę!... niech go piorun trzaśnie!... Gastryka mnie udusi!...
Bandyci zapalili cygara. Wiewiór napełnił dwa kieliszki.
— Za czyje zdrowie? — spytał Gobert podnosząc swój.
— Za zdrowie Groźnego!... należy mu się ten zaszczyt abyśmy od niego zaczęli!...
— Dobrze... Więc za jego zdrowie!...
Gobert wychylił swój kieliszek aż do ostatniej kropelki i w jednej chwili padł na ziemię, jakby piorunem rażony.
Wiewiór odskoczył blady jak chusta z przerażenia.
— Co to jest? — wyszeptał.
Zbliżył do nosa kieliszek, który trzymał w ręku, badał węchem nieufnie płyn, który się w nim znajdował, potem cofnął żywo głowę, wykrzykując:
— Kwas pruski!... tam do djabła!... to moje szczęście!... gdybym był przyszedł sam, byłoby już po mnie!... Dobranoc całej kompanii!... Adieu Fruziu!... Oho! rzecz była świetnie obmyślana... ale za ten pomysł ta szelma drogo mi zapłaci!...
Mówiąc tak Wiewiór, napełnił swoje kieszenie cygarami, zapewne aby uratować choć coś ze swoich straconych nadziei; potem wyszedł szybko z kiosku pozostawiając ciało nieszczęśliwego Goberta w tej samej pozycyi w jakiej się znajdowało...
Upłynęło od tej chwili blisko pół godziny... Maugiron przeszedł po raz drugi ogród, podszedł po cichu, przyłożył ucho do drzwi kiosku.
Był siny, jego niepewny chód, jego wahanie, zdradzały głęboki niepokój, gwałtowne moralne i fizyczne wzruszenie.
Słuchał kilka sekund, a nie słysząc najmniejszego szmeru wewnątrz, zdecydował się otworzyć, albo raczej uchylić drzwi. Drżącą ręką usunął je i rzucił wewnątrz okiem.
Ten jeden rzut oka wystarczył mu, aby dojrzał rozciągniętego trupa twarzą do ziemi.
Cofnął się, i gwałtownym ruchem zatrzasnął drzwi za sobą. Dwa razy zakręcił klucz w zamku i szybkim krokiem powrócił do siebie.
Idąc, szeptał sam do siebie.
— Któżby mógł powiedzieć, kto pomyśleć, że ja tu jestem winien?... że to ja zabiłem tego człowieka!... Ja mu nic złego nie zrobiłem... nic nie chciałem złego... sam się ukarał!... Wszystko się składa jaknajlepiej, i teraz nie mam się już czego obawiać!...
Takiem rozumowaniem, uspokoiwszy swoje sumienie, jeżeli je miał, Maugiron usunął z myśli wspomnienie tego smutnego wypadku, i nie myślał już o niczem więcej jak tylko o uroczystym akcie jaki miał nastąpić tegoż wieczoru do ustalenia swego przyszłego losu, na podstawach silnych i niewzruszonych.
O godzinie ósmej, ubrany z najwyższą elegancyą, w strój, któremu najmniejszego zarzutu zrobić nie było można, wsiadł do karety i kazał się zawieść do zakładu.
O godzinie punkt dziesiątej miało nastąpić odczytanie i podpisanie kontraktu.


XLVI.
Oczekiwanie.

Godzina dziewiąta wybiła na wszystkich zegarach Paryża. Mężczyzna jakiś dorosły i kilkonastoletni wyrostek chodzili obok siebie krokiem wolnym tam i napowrót nieopodal od więzienia, w którem zamknięty był Piotr Landry.
Mężczyzną był Saturnin, chłopcem Motyl.
Latarnia gazowa rozpościerała gwiaździste swe światło na około tych dwu, przechadzających się ludzi, którzy wskutek tego, znajdowali się w pełnem świetle.
Żołnierz, z bronią na ramieniu chodził przed bramą więzienia.
Wtem Saturnin zatrzymał się, i podniósłszy głowę, spojrzał gniewnie na latarnię, której światło stokrotnie powiększało silne reflektory i mruknął:
— Diabelskie kopcidło!... Za chwilę będzie nam szelma, wściekle niewygodne, jak się z nami połączą przyjaciele nasi!...
— Razi was to światło? — spytał Motyl.
— Tak mnie razi, mój chłopcze, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić!...
— Kiedy tak, to ja na komendę, w dwóch tempach i trzech ruchach... zatkam ślepie potworowi, aby nam nie błyszczał!... Co dobrze!?... nie trudna rzecz!...
— Ty, Motylu?...
— Ja, w mojej własnej osobie.
— W jaki sposób?...
— To już moja rzecz!
— Ale bez hałasu!...
— Nie ma strachu ja nie krzyknę... a lampa musi być cicho, bo nie umie mówić!... Idźcie sobie spokojnie tam do rogu ulicy, i dajcie mi znak jak się żołnierz odwróci...
— Dobrze!...
Saturnin oddalił się. W pół minuty później dał znak, i Motyl ze zręcznością małpy, której tylko zręczność ulicznika dorównać może, wdrapał się aż na wierzchołek słupa, otworzył latarnię i zagasił płomień, zatykając otwór swoją grubą płócienną chustką od nosa. W miejsce jasnego światła nastąpiła zupełna ciemność.
— Oto tak się robi! — mówił sam do siebie, zsuwając się jeszcze prędzej ze słupa, niż nań wszedł. — Mam wielką ochotę krzyknąć sobie bis!...
W chwili gdy Saturnin podszedł do niego, winszując mu powodzenia, dwie nowe postacie ludzkie ukazały się na przeciwnym końcu uliczki.
— Albo ja się bardzo mylę — szepnął kontrabandzista — albo to są nasi... zdaje się że wszystko poszło, jak po maśle!...
Saturnin nie mylił się... Byli to rzeczywiście dwaj więźniowie, którzy wydobywszy się z więzienia, zbliżali się ku nim.
Gdy Motyl poznał Piotra Landry musiał użyć wszelkich sił, aby nie krzyknąć z wielkiej radości, i chciał mu się rzucić na szyję.
Towarzysz jego wstrzymał go stanowczym ruchem, mówiąc głosem rozkazującym:
— Tylko bez wybuchów radości... mój mały!... tu miejsce nie do czułości!... Niebezpieczeństwo jeszcze nie zupełnie minęło!... Najprzód uciekajmy... uściski zostawmy na potem!...
Rada była zdrowa. Motyl ją zrozumiał; wsunął w rękę koledze Saturnina, trzy bilety tysiącfrankowe, które uzupełniały sumę obiecaną, i podziękowawszy gorąco dwom zbawcom podmajstrzego, chwycił pod ramię tego ostatniego i pociągnął za sobą.
Piotr Landry zachowując się biernie dał sobą powodować w sposób zupełnie machinalny; był podobny do człowieka pijanego, wzruszenie i swoboda upajały go.
Szli tak krokiem przyspieszonym kilka minut, i dosyć « znaczny przebiegli kawał drogi, myląc ślad za sobą w razie natychmiastowej pogoni, gdyby się zaraz spostrzeżono w więzieniu.
Piotr Landry spytał nareszcie:
— Gdzie mnie prowadzisz mały?...
— W takie miejsce, gdzie sam diabeł nas nie znajdzie panie Piotrze!...
— Czyś przygotował jaką kryjówkę?...
— Oho! mam!... mój dobry panie Piotrze; i jeszcze jaką!...
— Czy bardzo daleko od domu pana Verdier?
— Najwyżej dwieście lub trzysta kroków... na Sekwanie!...
— Na Sekwanie!... — powtórzył Piotr Landry zdziwiony.
— No tak! Na Sekwanie!... Nie starajcie się odgadywać... bo tego nie dokażecie nigdy w życiu!... Ja sam powiem!... Oto tak było!... Raz szperając na pokładzie Tytana, kiedy statek był już wyładowany, natrafiłem na jedną przegrodę, której nikt nie zna, oprócz może samego pryncypała... Przyciska się poprostu żelazną gałkę, która niby to jest sobie dla ozdoby... i bęc!... ściana się otwiera, zupełnie tak samo jak w teatrze... Widziałem to w jednej sztuce, na przedmieściu Ś-go Marcina... Nie jest to pokój taki obszerny, jakby trzeba, ale ja wam tam urządziłem małe, ale bardzo wygodne łóżko, i będziecie sobie na niem spać wybornie!... Dziś trzeba się zadowolnić tem co jest!... Kiep ten co robi więcej jak może!... Zrobiłem jak tylko mogłem najlepiej...
— Dobre i poczciwe dziecko! — rzekł podmajstrzy.
Ani jedno słowo więcej nie zostało zamienione, między Piotrem Landry a Motylem, aż do chwili przybycia nad port.
Statek po wyładowaniu zmienił miejsce; nie stał już nawprost zakładu, lecz ze dwieście lub trzysta sążni dalej, jak to powiedział chłopiec, który pierwszy wbiegł na pokład i podał rękę podmajstrzemu, aby mu dopomódz przejść przez pomost.
Potem obaj zeszli na dno okrętu. Motyl zapalił latarkę, w którą się zaopatrzył; przycisnął sprężynę i wprowadził Piotra Landry, do tej tak zachwalanej przez siebie kryjówki, która w istocie zdawała się być niemożliwą do odkrycia.
— Macie tu panie Piotrze wszystko, czego możecie w tej chwili potrzebować — rzekł mu — chleb sześciofuntowy, szynkę, sera kawał... kupiłem to wszystko... aby wam ucztę wyprawić!... A tu oto w tym kąciku macie ubranie na zmianę: jest i peruka, fałszywa broda i okulary niebieskie... przebierzecie się w to wszystko, jak już będzie czas dać nura na tamtą stronę granicy Brukselli!... Mądry byłby, ktoby was poznał... A co!... nie prawdaż że sprytny ze mnie chłopak!... A teraz mój kochany panie Piotrze, życzę wam dobrej nocy! Dowidzenia! do jutra o tej samej porze...
— Już idziesz?...
— Muszę!... Pilno mi...
— Gdzie idziesz!...
— Biegnę uspokoić pannę Lucynę!... ona tam pewno czeka jak na rozpalonych węglach, kochana nasza panienka!... Toć to przecież nie żarty taka machinacya!... Nie mogę jej tak zostawić w niepewności, czy się wszystko udało jak należy!...
— A gdybym ja poszedł z tobą — wyrzekł żywo Piotr Landry.
— Czyście głowę stracili panie Piotrze — zastanówcie się co gadacie!... Pokazywać się publicznie na ulicy, właśnie w tej chwili, kiedy cała policya węszy, gdzieście się podzieli!?... Słowo honoru daję... chyba się wam klepki w głowie rozpadły!... A to lepiej wrócić do więzienia, z któregoście wyszli, i powiedzieć głównemu nadzorcy: „oto jestem kochany panie, bardzo mi przykro, żem się z panem nie pożegnał... Pewnoś się pan o mnie niepokoił... Wsadźże mnie pan napowrót tam zkądem wyszedł... jesteś łaskaw!...
— Masz racyę!... — szepnął podmajstrzy — ale widzisz jabym tak bardzo pragnął ją widzieć...
— Zobaczycie ją później...
— Z pewnością zobaczę ją?...
— O! z pewnością, nie ma nawet cienia wątpliwości... Zobaczycie my to ułożemy... tak, żeby się niebyło potrzeby bać niczego!... Ale teraz w tej chwili, mój dobry panie Piotrze, bądźcież mężczyzną przecie!... No!... do widzenia!... już mnie nie ma!...
— Idź więc do niej moje dziecko...
— Za półtory minuty będę ją widział...
— A nie zapomnij że jej powiedzieć, że ją kocham nade wszystko!...
— Co ja jej tam będę gadał... ona to wie doskonale!...
Motyl zamknął drzwi kryjówki, w której pozostawił Piotra Landry; szybko wybiegł na pokład statku, a ztamtąd nad brzeg portu, i popędził kłusem, w stronę zakładu pana Achilesa Verdier.
My go poprzedźmy i wejdźmy wprost do salonu byłego kapitana Atalanty.
W salonie tym, oświetlonym dwoma lampami i wielką ilością świec, znajdowało się około dwadzieścia osób.
Jakób Lambert, pewny, że już mu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, przekonany, że Lucyna, w obec osób obcych, miałaby mniej niż kiedykolwiek siły do cofnięcia danego słowa... Zaprosił więc nie przyjaciół swoich, bo tych nie miał wcale, ale kilku bogatych przemysłowców, z którymi pozostawał w ciągłych stosunkach finansowych. Tym sposobom, korzystał jeszcze ze sposobności, chcąc wyzyskać ile się tylko dało sytuacyę, w jakiej go stawiał jego przyszły zięć, i powiększyć jeszcze więcej swój kredyt, olśniewając swoich gości, wygłoszeniem publicznem olbrzymiej cyfry posagu, jaki dawał córce.
Dwa miljony!... to nie żarty. Jakże bogatym musi być ten, który bez szkody dla interesów, dać może córce w gotówce dwa miljony!...
Musiemy dodać, że całe to świetne zebranie otaczała jakaś atmosfera, zimna i smutna. Oprócz narzeczonego, który imponował swoją zwykłą arogancyą i pewnością siebie wszyscy zdawali się być jakby jacyś nieswoi, niepewni i zakłopotani... niewyłączając nawet gospodarza domu.
Jakób Lambert, pomimo energii i wysiłku woli, aby się okazać spokojnym i wesołym, nie mógł zapanować nad sobą; zdradzał niepokój i silne wzruszenie...
Lucyna, piękna jak anioł, ale blada jak śmierć, w stroju narzeczonej, mogłaby jakiemu wielkiemu artyście służyć za model do posągu Boleści i Rezygnacyi. Gdy wybiła godzina dziesiąta, twarz jej przybrała wyraz takiego cierpienia, że ojciec zbliżywszy się do niej, ostrzegł ją po cichu mówiąc:
— Na Boga!... dziecię moje... odwagi!...
— Będę jej miała dosyć, mój ojcze — wyszeptała głosem prawie niedosłyszalnym.
— Notarjusz już przybył — mówił dalej kapitan — jeżeli pozwolisz kochana córko, może rozpocząć czytanie intercyzy?...
Lucyna podniosła na niego swoje duże oczy i odpowiedziała stanowczo.
— Czy nie pamiętasz ojcze moich warunków!?... Do póty nic nie podpiszę, dopóki się nie dowiem z pewnością, że Piotr Landry jest wolny i bezpieczny!...
— Któż ci tę pewność da!?...
— Uspokój się pod tym względem... jak tylko niebezpieczeństwo minie będę natychmiast uwiadomiona...
Jakób Lambert nie mógł nalegać, powstrzymał zniecierpliwienie, tem nowem opóźnieniem spowodowane, zbliżył się do Maugirona i zamienił z nim kilka słów, których nikt nie słyszał.
Zaproszeni goście, patrząc na Lucynę z głębokiem współczuciem, szeptali.
— Po co nas tu zaproszono?... to wcale nie wygląda na wesele!... prędzej na pogrzeb chyba!... Biedna dzieweczka... taka piękna... zmuszają ją widać... Poświęcenie robi widocznie!... Wygląda jak ofiara...
Kobiety dodawały jeszcze ciszej:
— A jednak pan młody jest wcale przystojny chłopiec!... A może panna Verdier inną miłość w sercu żywi?...
Tak minęło pół godziny, długie jak wiek nietylko dla aktorów głównych, ale nawet i dla obojętnych widzów tego dramatu.
Wtem, na schodach, powstał jakiś hałas niezwykły, kłóciły się ze sobą dwa głosy: basowy, pani Blanchet i ostry sopran Motyla.
Chłopiec chciał koniecznie, bez żadnej zwłoki, widzieć się z „córką pryncypała,” jak ją nazywał, a wdowa po poruczniku straży ogniowej wpuścić go w żaden sposób nie chciała...
Lucyna usłyszawszy sprzeczkę wybiegła z sali, a zobaczywszy chłopca, wyciągnęła ku niemu obie ręce.
— A cóż?... — spytała...
— Ocalony! — odpowiedział.
Te krótkie tylko słowa zamienili między sobą.
Oczy młodej panienki w jednej chwili żywym zapałały blaskiem, który jednak zgasł natychmiast. Usta jej wyszeptały cichą modlitwę dziękczynną; potem wróciła do salonu i rzekła do Jakóba Lambert:
— Jak zechcesz mój ojcze, jestem gotowa...
Były kapitan Atalanty czekał tylko tych słów, i Bóg jeden tylko wie z jaką na nie czekał niecierpliwością!... Zdawało mu się jakby mu olbrzymi ciężar spadł z serca; twarz jego rozjaśniła się i przybrała wyraz niezwykłego zadowolenia. Zwracając się do notaryusza rzekł:
— Panie notaryuszu, jesteśmy na pańskie rozkazy, bądź pan łaskaw, proszę bardzo zacząć czytać intercyzę...
— Nareszcie! — szepnęli zaproszeni.
Maugiron podniósł głowę z miną tryumfującą i powtórzył za innemi:
— Nareszcie!...
Notaryusz usiadł przy małym stoliku, pomiędzy dwoma kandelabrami pięcioramiennemi i rozłożył wielki portfel w czerwony safian oprawny, w którym była dotąd zamkniętą intercyza przedślubna.
Jakób Lambert położył na stole, obok tego portfelu, pudełeczko z czarnej skóry, zawierające w sobie czek na dwa miliony franków płatny w Banku Państwa...


XLVII.
Intercyza przedślubna.

Piotr Landry, tylko pozornie wyrzekł się zamiaru ujrzenia Lucyny, jeszcze tego wieczora. Całotygodniowe rozłączenie, spotęgowało nadmiarę jego czułość ojcowską. Nie byłby się cofnął przed żadnem niebezpieczeństwem, byłby gotów nawet życie zaryzykować, dla tego tylko aby popatrzeć przez chwilę na słodką twarzyczkę swojej ukochanej córki, i usłyszeć jej srebrny głosik...
To też, zaledwie Motyl wybiegł z Tytana, Piotr Landry zamiast rzucić się na posłanie i w śnie pokrzepiającym szukać zapomnienia przebytych cierpień, wstał, zmienił ubranie, włożył perukę, zakrył twarz fałszywą brodą, opuścił bezpieczną swoją kryjówkę i wyszedł na nadbrzeżną ulicę.
Za chwilę stanął naprzeciw domu pana Verdier.
Piotr Landry, posiadał klucz od furtki, którego nie oddał w chwili gdy go aresztowano.
Plan jego był prosty, i powinien był, podług wszelkiego prawdopodobieństwa udać się zupełnie, jeżeli jakie nadzwyczajne okoliczności nie staną mu na zawadzie. Spodziewał się wejść do zakładu, nie zwróciwszy niczyjej uwagi, przesuwając się pod murem aż do samego pawilonu, a gdy już się tam dostanie, nie wątpił wcale, że los sam nastręczy mu sposobność zobaczenia Lucyny. Zdziwił się więc niepomału, i przykrego bardzo doznał zawodu, gdy zobaczył w dziedzińcu z pół tuzina powozów i karet, oraz drugie tyle dorożek, stojących przy podjeździe... Gdy ujrzał podwórze silnie oświetlone, podniósł oczy do góry... Z wszystkich okien pierwszego piętra rzęsiste bije światło!
— Co się tam dzieje? — pytał sam siebie. — Jakiś bal czy zabawa!... dziwna rzecz!...
Niezwykłe oświetlenie domu i dziedzińca nie pozwalało mu myśleć nawet o wejściu niepostrzeżenie wewnątrz... Wodził wzrokiem w około siebie, szukając kogo by mógł spytać, i już miał zamiar zwrócić się do pierwszego lepszego stróża albo nawet do którego woźnicy, gdy w tem spostrzegł Motyla, który właśnie wracał z głównych schodów spełniwszy swoją missyę — jak to już wiemy w sposób tak lakoniczny a jednak zadawalniający zupełnie... Chłopiec wychodził z zakładu i szedł na zwykłe swoje legowisko do mieszkania przy jednej z przyległych ulic.
Byłby przeszedł nie zwróciwszy nawet uwagi na podmajstrzego, którego poznać nie mógł z powodu jego przebrania.
Piotr Landry chwycił go za ramię. Chłopiec krzyknął trochę nie ze strachu, ale ze zdziwienia, i patrząc śmiało na nieznajomego, który go zatrzymał, spytał:
— Hej drabie!... co ci w nosie kręci!?... Czego chcesz!... Puszczaj no mnie, tylko prędzej jeśli nie chcesz co oberwać!...
— Cicho!... — szepnął podmajstrzy — to ja....
Mówiąc to pociągnął go nad brzeg kanału, w miejsce mniej oświetlone.
Chłopiec po głosie poznał Piotra Landry. Osłupiał. Opanowało go nerwowe drżenie i jąkał:
— Na miłość boską!... Ach! jak można było!... djabli nadali — któż to widział!... Tak się narażać!... Już to co głupstwo, to głupstwo!... Kapitalne!... Słowo honoru daję!...
— Wszystko już teraz jedno!... — przerwał żywo podmajstrzy.
— W domu pana Verdier dzieje się coś nadzwyczajnego, coś nie zrozumiałego!... Gadaj mi natychmiast co to jest!
— Nic się wcale nie dzieje, mój dobry panie Piotrze... — rzekł chłopiec zakłopotany — co się ma dziać!?..
— Ja cię znam Motylu... ty kłamać nie umiesz!... — rzekł stary robotnik. — Gadaj że mi prawdę prędko nie męcz mnie dłużej... Ta prawda zresztą nie musi być tak bardzo straszną i przerażającą. Te powozy, te światła zapowiadają zabawę jakąś... a nie nieszczęście... Mówże mów, mój Motylu!... mów jaknajprędzej!...
— A to ci dopiero nieszczęście!.. — pomyślał chłopiec — całem morze przepłynął a na brzegu utonę!... Co ja tu będę głowę zawracał panu Piotrowi!? Wszystko na nic!... Jak mu nic nie powiem to się spyta kogo innego... Nie ma rady, powiedzieć muszę... Niech się potem dzieje co chce!...
Po tej chwili namysłu rzekł głośno:
— No jeśli tak... to macie racyę panie Piotrze... macie racyę, żadne nieszczęście ani wypadek... to sobie taka uroczystość familijna... mała zabawa przyjacielska... Jest tam kilku ślicznych panów w czarnych frakach i panie postrojone jak na obrazkach!...
— Uroczystość... zabawa... — powtarzał podmajstrzy — dziś... w chwili gdy ja jeszcze w więzieniu... Jakiż to powód tej zabawy!...
— Powód jest bardzo słuszny, widzicie panie Piotrze!...
— Jakiż?...
— Oto panna Lucyna widzicie podpisuje właśnie swoją intercyzę przedślubną, a dla dodania świetności temu obchodowi, są goście!...
Piotr Landry wzniósł ręce do nieba.
— Podpisuje intercyzę! — szeptał — wychodzi za mąż!... Niechże będzie Bogu chwała!... kiedy tak to wybornie!... Wynagradza mi to wszystkie moje cierpienia!... O! jakież szczęście!... Opuszczę bez żalu Francyę, ponieważ oddalając się, będę miał pewność, że zostawiam Lucynę szczęśliwą... że zostawiam ją żoną człowieka uczciwego, szlachetnego... żoną Andrzeja de Villers!...
Motyl patrzył na Piotra Landry z osłupieniem; ale nie śmiejąc wyprowadzać go z błędu, milczał.
Czemużeś mi tego od razu nie powiedział, mój chłopcze?! — pytał podmajstrzy tonem serdecznego wyrzutu.
— Tak jakoś panie Piotrze!... zapomniałem zupełnie...
— Gdybyś ty wiedział, jaki to balsam na rany mego serca!... ta wiadomość, której mi przed chwilą udzieliłeś!... Zaczynam żyć na nowo!... o! dzięki ci Boże!... Nie wiem co robić z radości! Ochota mnie bierze uściskać ciebie!...
— Jeżeli was bierze ochota panie Piotrze, to ściskajcie... ja się tam nie będę bronił...
Piotr Landry ucałował Motyla i rzekł:
— O! teraz już mogę wrócić do mojej kryjówki!... Zaręczam ci że będę spał jak kamień!...
— No to chodźmy, wracajmy do kryjówki... wracajmy zaraz!... Ja was odprowadzę panie Piotrze!...
— Dobrze, ale pozwól mi jeszcze chwilę popatrzeć przez sztachety!...
— Na co?... — zawołał chłopiec przestraszony.
— Gdybym mógł chociaż jej cień ujrzeć przez szyby, zdaje mi się, że zwarjowałbym z radości...
— To się nie opłaci... Zobaczycie ją jutro... pojutrze... którego innego dnia... kiedy wam się podoba!... ale nie dziś... Chodźmy lepiej do kryjówki...
— Jeszcze chwilkę, proszę cię... tylko chwilkę...
— Ani sekundy nawet... uciekajmy...
Motyl wziął podmajstrzego za rękę, i chciał go odprowadzić do domu, ale Piotr Landry w uporze swoim zamiast oddalić, zbliżył się jeszcze więcej do sztachet ciągnąc za sobą chłopca, zamiast iść za nim...
— „Lepsza siła niż prawo” — pomyślał chłopiec decydując się uledz temu, czemu przeszkodzić nie mógł... W głębi serca jednakże żywił nadzieję, że się nie zdarzy nic coby starego objaśnić mogło.
W tejże chwili, najemny powozik w pełnym galopie, zatrzymał się przed bramą,.. Piotr Landry i Motyl zmuszeni byli usunąć się na bok, aby nie zostać stratowanymi przez konie, całe okryte pianą.
Drzwiczki się otworzyły... Stary robotnik wydał głuchy krzyk. W wysiadającym z powoziku poznał pana de Villers.
— Co to jest!... czy mi się śni!... — krzyknął. — Panie Andrzeju!... to pan!... o tej godzinie i w tem ubraniu!...to niepodobna!.... to być nie może!...
— A wy kto jesteście? — spytał kassyer, nie poznając zaczepiającego go starca.
— Jestem Piotr Landry...
— Po wszystkiem! — mruczał Motyl.
Z kolei Andrzej osłupiał. Chciał się pytać... Piotr Landry nie pozostawił mu na to czasu.
— Zkąd pan przybywasz? — pytał podmajstrzy głosem prawie rozkazującym.
— Z Brestu...
— Przyjechałeś pan kiedy?...
— W tej chwili..
Piotr Landry odwrócił się do Motyla i rzekł doń głosem zmienionym:
— A zatem... tam?... pan młody?... kto taki?...
Młody chłopiec zawahał się.
— Odpowiadaj! — zawołał rozkazująco podmajstrzy.
— Maugiron — wyszeptał chłopiec.
— Maugiron!... — powtórzył Andrzej blady jak śmierć.
— Maugiron!... — krzyknął Piotr Landry głosem ochrypłym z wściekłości. — Lucyna wychodzi za Maugirona!... Ach! nędznicy!... oni ją zmuszają!... oni ją oszukują!... oni ją zabijają!... Ale Bóg jest sprawiedliwy!... My tu jesteśmy... My nie pozwolimy, aby zbrodnia spełnioną została!...
Przy tych słowach, podmajstrzy zerwał gwałtownie z głowy perukę, odrzucił brodę, która zakrywała mu twarz, i chwytając Andrzeja za rękę wołał:
— Chodź pan!... chodź!... Bóg wielki cię zesłał!...
Obydwa przebiegli szybko dziedziniec i przedsionek, i zniknęli w ganku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Goście pana Achilesa Verdier, zebrani na pierwszem piętrze, zachowywali uroczyste milczenie.
Notaryusz, głosem doniosłym, wyraźnym, czytał punkta intercyzy.
Właśnie skończył ten iście magiczny paragraf: „Pan Achiles Verdier przeznacza swojej córce w posagu, dwa miliony franków, które zostają wręczone przyszłemu małżonkowi natychmiast w postaci czeku na Bank Państwa”...
Szmer podziwienia dał się słyszeć dokoła.
Wtem drzwi salonu otworzyły się z taką gwałtownością, że aż wszystkie płomienie świec zamigotały.
Piotr Landry i Andrzej de Villers ukazali się we drzwiach.
Tak strasznej sytuacyi, nie dał widzom, chciwym wrażeń, żaden dramat, na scenie najruchliwszego nawet teatru bulwarowego...
Notaryusz przerwał czytanie, i stał z otwartemi ustami.
Jakób Lambert zbladł, jakby zobaczył dwa widma z grobów swoich powstałe i przed nim stojące.
Maugiron nawet, cofnął się w tył, i ręka jego drżąca, machinalnie szukała pod frakiem broni, której tam nie znalazła.
Lucyna zerwała się, chcąc rzucić się w objęcia Piotra Landry, lecz spostrzegłszy Andrzeja de Villers obok niego, żywym oblała się rumieńcem.
Liczni świadkowie tej sceny, patrzyli i czekali napróżno starając się zrozumieć co się dzieje...
Andrzej de Villers już rzucić się miał na swego rywala, i spoliczkować go w obec wszystkich...
Piotr Landry powstrzymał go, szepcząc mu do ucha:
— Cierpliwości!... przyjdzie i na ciebie kolej, panie Andrzeju!...
Potem postępując ku gospodarzowi domu, który czuł że jest zgubionym bezpowrotnie, rzekł głosem głuchym lecz bardzo wyraźnym:
— Nie dotrzymując swojej przysięgi, dałeś mi pan prawo niedotrzymania mojej!... Oddając rękę Lucyny nędznikowi, który mnie spotwarzył, zerwałeś węzły, które mnie z tobą łączyły!... Ja nie pozwalam na małżeństwo tej młodej osoby z tym panem... i mam do tego prawo, gdyż jestem jej ojcem!...
Okrzyk podziwienia dał się słyszeć ze wszystkich stron...
Jakób Lambert, złamany, padł na fotel. Podobnym był do konającego i wcale nie myślał przeczyć.
Maugiron tylko, próbował nie tracić miny.
— Nie słuchajcie państwo tego szaleńca! — zawołał z wściekłością — nie wierzcie mu!... to oszust i waryat!... to zbrodniarz, którego policya poszukuje!... chciał mnie zamordować!... Pojmać go trzeba i związać!...
Już Lucyna rzuciła się w objęcia Piotra Landry.
— Nie oskarżaj pan mojego ojca!... — wyrzekła — pan wiesz dobrze, że ja znam prawdziwego winowajcę, i teraz mogę go wymienić, jeżeli tego będzie potrzeba dla uratowania mojego ojca...
— Wymienić winowajcę... po co?... nie trzeba?... — szepnął Jakób Lambert — on sam wymierzy sobie sprawiedliwość...
Podniósł się wolno, z trudnością, jak starzec złamany wiekiem, którego już siły opuszczają.
Jedne z drzwi salonu prowadziły do jego sypialnego pokoju. Wyszedł temi drzwiami i zamknął je za sobą.
Partya stanowczo przegrana! — myślał Maugiron — nie pozostaje mi nic jak dać nura!... Szkoda!... Gdybym jednak jeszcze zdołał... Sprobójmy!...
Ukłonił się na prawo i lewo, a przechodząc koło stołu na którym leżały papiery, wsunął bardzo zręcznie do kieszeni pudełeczko z czekiem.
Nikt nie zauważył tej kradzieży.
Piotr Landry oddany cały swojej córce, Andrzej de Villers swemu szczęściu, nie myśleli wcale przeszkadzać wyjściu z salonu tego łotra, który z miną swobodną, skierował się ku głównym drzwiom.
Już dochodził do nich, gdy w tem otworzyły się one znów gwałtownie, i ukazał się w nich komisarz policyi, ten sam, którego mamy zaszczyt już znać.
Za nim dostrzedz było można agentów policyi, a za nimi żołnierzy z bronią. Ze dwadzieścia bagnetów zabłysło na korytarzu.
— W imieniu prawa — wyrzekł komisarz, kładąc rękę na ramieniu Maugirona — aresztuję pana...
— To widocznie pomyłka! — krzyknął elegancki młodzieniec.
— Powiesz to pan, jeśli zechcesz, sędziemu śledczemu, i dowiedziesz mu tego, jeżeli będziesz mógł.
— O cóż mnie oskarżają?...,
— O wspólnctwo w rozlicznych kradzieżach, między innemi i w tej, którą spełniono przed tygodniem u pana Verdier, a oprócz tego o otrucie dokonane dziś właśnie, na osobie jednego z wspólników, nazwiskiem Gobert...
— Któż mnie oskarża — spytał.
— Inny wspólnik pański, Ravenouillet, zwany Wiewiórem.
Maugiron spuścił głowę na piersi i zamilkł.
Złapał się, i tym razem dobrze się złapał!...
Zrewidowano go na miejscu, i czek na dwa miljony franków, znaleziony w jego kieszeni, został zwrócony notaryuszowi.
W tej samej chwili wystrzał z rewolweru, rozległ się w przyległym pokoju.
Komisarz drzwi otworzył i znalazł się w obec trupa...
Jakób Lambert sam sobie wymierzył sprawiedliwość, jak to przed chwilą powiedział...

∗             ∗

Zbliżyliśmy się do końca naszej powieści...
Nie pozostaje nam, jak tylko w kilku słowach, skreślić obecne położenie aktorów tego dramatu.
Lucyna, albo raczej Dyoniza Landry, nie miała żadnego prawa do spadku, po nieszczęśliwym Achilesie Verdier, który zginął wraz ze swoją córką na wyspach Azorskich, ale Andrzej de Villers, wskutek testamentu Filipa Verdier, został panem tej ogromnej fortuny, którą oddał swojej ukochanej, nadając jej swoje nazwisko...
Młodzi małżonkowie, gdyż młodzi są jeszcze dotąd oboje; kochają się po dziesięciu latach, jak w pierwszych dniach miodowego miesiąca, mają dwoje prześlicznych dzieci i używają szczęścia, które zdaje się będzie trwałem.
Piotr Landry mieszka przy nich, i zapomniał zupełnie, że kiedyś tyle wycierpiał...
Motyl wyrósł, i jest zaufanym Andrzeja de Villers, który mu daje tantjemę od swoich zysków.
Może z czasem i on zostanie milionerem...
Maugiron jest w Breście na galerach, których jest ozdobą.
Wyrok, na lat dwadzieścia ciężkich robót w kajdanach, jest jedyną rzeczą na świecie, na którą zapracował, i która mu się słusznie należała.

KONIEC.




  1. Zegarek.
  2. Złotych pieniędzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.