Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Brygadier sierżantów miejskich wyszedł z kancelarii dozorcy cmentarza i skierował się ku giełdzie, która znajduje się nieopodal od bramy Pere Lachaise.
Tutaj tylko co nadjechało kilka dorożek, dawny kirasjer wybrał konia, który wydał mu się budzącym zaufanie i kazał woźnicy jechać do sądu, dodawszy przytem tonem rozkazującym:
— Ale tylko prędko, prędko, spiesz mi się!
Wszystko, co ma związek z policją, przejmuje dorożkarzy, jeżeli nie silnem współczuciem — to przynajmniej niemałym strachem i bardzo słusznie. To też Woźnica popędził konia galopem we wskazanym kierunku.
Porzućmy dorożkę, jadącą do sądu i niech czytelnicy nasi raczą udać się z nami do innej dzielnicy Paryża, tegoż dnia o godzinie 7-mej z rana, to jest godzinę wcześniej przed przyjściem pięciu robotników na cmentarz Pere Lachaise.
Blady świt zaledwie rozprasza ciemności. Jesteśmy przy ulicy Ernestyny w dzielnicy la Chapelle.
Przed dorożkarską wozownią, na dziedzińcu jednego z domów, wznoszących się tutaj, stajenny, imieniem Franciszek, w służbie będący u Wawrzyńca Bienet czyści, jak może, powozy, które wróciły z kursów nocnych, a idzie mu to z wielką trudnością, gdyż błoto wszędzie obmarzło od mrozu, jaki pochwycił po północy. Przy świetle latarni, zawieszonej na słupie, stajenny do połowy robotę swą wykonał, zeskrobał błoto, wyczyścił ławeczki, i pozataczał kilka karetek i dorożek do wozowni obok stajni. Pozostawało mu załatwić się w ten sposób jeszcze z trzema karetkami. Jedną z nich właśnie przysunął do słupa z latarnią i otworzył drzwiczki ażeby wyciągnąć dywanik, którego nie znalazł na koźle, co się sprzeciwiało przyjętym tu zwyczajom.... bo każdy woźnica, zaprowadziwszy konie do stajni, powinien był wyjąć dywanik, często, zabłocony butami pasażera i położyć dla wyschnięcia na kozieł. Otworzywszy drzwiczki stajenny, zajrzał do karetki i odskoczył, krzycząc przenikliwie. W tej samej chwili Wawrzyniec Bienet wychodził z domu, ażeby zrobić ranny przegląd — usłyszawszy ten krzyk, nadbiegł, co tchu i zobaczył stajennego bladego, drżącego, z przestrachem w oczach, opierającego się o słup, aby nie upaść.
— Co ci to, Franciszku? — zapytał go. — Podpiłeś sobie, czy co? To trochę za wcześnie, mój bratku.
Franciszek dławiąc się ze strachu, nie był w stanie ani słowa wymówić.
Zamiast odpowiedzi wyciągnął rękę ku otwartym drzwiczkom. Oczy Bieneta zwróciły się w tym kierunku... Teraz on zbladł wyraźnie, ale więcej zimnej krwi zachowawszy niż stajenny, podszedł i nie odskoczył, lecz nachylił się wewnątrz karetki. Na poduszce w lewym kącie leżało ciało ludzkie sztywne i pokrwawione.
— Kroćset tysięcy djabłów! — wykrzyknął Bienet. — Oczy mnie nie mylą. Człowiek zabity!
Żona gospodarza wyszła na podwórze, ażeby dać kaszy kurom jednocześnie też ukazało się dwóch woźniców, idących do roboty. Usłyszeli oni wszyscy słowa gospodarza.
— Człowiek zabity — powtórzyli wszyscy troje, podchodząc szybko do karetki. — Cóż znowu?
— Patrzcie! — odparł Bienet, wskazując na trupa.
— Trzeba zaraz posłać do cyrkułu na ulicę Dondeville — odezwała się żona.
— I sprowadzić komisarza — wtrącił jeden z woźniców.
— Biegnijcie, co prędzej! — rozkazał Bienet zwracając się do woźniców! Ty Cambonie do cyrkułu, a ty Ryszardzie do komisarza.
— Dobrze panie gospodarzu.
Woźnice prędko się oddalili, ażeby polecenie wypełnić. Żona gospodarza patrzała na trupa z ciekawością, przerażenia pełną.
Czytelnicy darują nam, że przerwiemy w tem miejscu nasze opowiadanie, a zwrócimy się do komisarza policji, znajdującego się na cmentarzu Pere Lachaise.
— Dowiedziałem się od pańskiego posłańca, że podobno idzie tu o zabójstwo, — rzekł komisarz do dozorcy cmentarza.
— Ani sposób o tem wątpić.
— Zabito kogo w grobowcu?
— Tak... krew ofiary przeciekła pod drzwi i podmistrz komisarza Laude‘a wyszedłszy na plecy robotnika, zobaczył przez otwór w ścianie grobowca trupa kobiety... okropne!...
— Za kilka minut dowiemy się co o tem myśleć. Posłał pan po ślusarza?
— Już.
— Wybornie! Zaraz; zaczniemy.... Jest... A, a! to ty, Ferrot! — dodał komisarz, zwracając się ku ślusarzowi z ulicy Roquette.
— Do usług pana komisarza.
— No, mój przyjacielu, otwórz ten grobowiec!
— Spróbujemy, panie komisarzu.
Ślusarz podszedł do drzwi żelaznych, wybrał jeden wytrych z dużego pęku, trzymanego w ręku i włożył go w zamek. Wytrych nie nadał się. Ferrot wziął drugi.
Starzec, który oddalił się trochę od gromadki, gdy agenci nadeszli, przypatrywał się badawczo wszystkiemu, co się dzieje.
Na twarzy jego malowało się mocne wzruszenie, niepokój znamionujący jakby dotkliwą troskę. Komisarz rozmawiał z dozorcą cmentarza.
— Odkąd służę w policji, a czasu to kawał, nic jeszcze tak dziwnego nie widziałem.
— A tak!
— Ale i to być jeszcze może, że jak to mówią: „z daleka coś, z bliska nic“. Zupełnie naturalnem może jest to, co nam się wydaje tak dziwnem.
Dozorca pokiwał głową.
— Nie sądzę — szepnął.
— I ja także, ale wszystko możebne. Kobieta, którą pan uważasz za nieżywą, może tylko zemdlała i w takim razie wyjaśnienie nie da na siebie czekać.
— To prawda.
Po wielokrotnych usiłowaniach bezskutecznych ślusarz wykrzyknął:
— Żaden wytrych nie da rady!
— Spróbuj pan jeszcze.
— Godzinę mogę jeszcze marudzić i nic nie wskóram. W zamku musi być wbity gwóźdź, albo co innego twardego i dlatego niepodobna otworzyć.
— Trzeba się o tem przekonać, zapiszę to w protokóle...
— Przekonacie się panie komisarzu, złamawszy zamek, ale teraz trzeba przedewszystlkiem otworzyć, a do tego potrzebne mi są obcęgi i dłuto.
— Oto są — rzekł Cabirol, podając narzędzia, po które niedawno posłał.
Ślusarz wziął je i zaraz się zabrał do roboty. Robota była ciężka. Dopiero po długiem męczeniu się zdołał otworzyć zamek przy pomocy dwóch robotników.
— Uf! — odetchnął, ocierając czoło — nareszcie!
Podszedł komisarz i chciał drzwi otworzyć. Uchyliły się tylko na kilka cali.
— Tam — wewnątrz jest przeszkoda jakaś! — zawołał — jak gdyby kto drzwi podparł.
— To trup — odezwał się podmistrz Cabirol. — Ciało leży w poprzek.
Dwaj agenci całym ciężarem ciała nacisnęli deski metalowe i drzwi powoli się odsunęły, w rzeczy samej odpychając ciało kobiety, rozciągniętej na płytach. Pierwszy wszedł komisarz, za nim dozorca. Wszyscy nachylili głowy, ażeby zajrzeć wewnątrz, kilku ciekawych usiłowało nawet przestąpić próg grobowca.
Mężczyzna w paltocie futrzanym zbliżył się i stał w pierwszym rzędzie. Na widok trupa zmieniły mu się rysy twarzy, po ciele przebiegł dreszcz.
W tejże samej chwili odezwał się komisarz:
— Panów świadków proszę, aby tu nie wchodzili. Panowie agenci nie wpuszczajcie nikogo.
Trzeba było być posłusznym. Ciekawi odstąpili. Dozorca nachylił się ku ciału, już skostniałemu.
— Nieszczęśliwa bynajmniej nie zemdlała — rzekł po chwilowem obejrzeniu. — Umarła, zamordowana. Spójrz no pan...
I wskazał głęboką ranę na szyji, ranę, której siność odbijała się od białości skóry.
— Kobietę tę zabito sztyletem — wyrzekł komisarz.
— Zabójca uderzył ją kilkakrotnie — wtrącił dozorca — pod prawą oto piersią skrzepnięta krew.
— Zbrodnia widoczna. Muszę natychmiast wezwać doktora, sędziego śledczego i prokuratora.
— Zaraz pan każe ciało zabrać? — spytał dozorca.
— Za nic w świecie. Gdyby była jeszcze nadzieja przywrócenia nieszczęśliwej do życia — kazałbym ją stąd przenieść i otoczyć wszelkiemi staraniami, ale z trupem od kilku godzin ostygłym, nic już nie zrobisz. Zostawmy go tutaj. Opowiem prokuratorowi, jak leżał trup.
— Drzwi trzeba zamknąć?
— Naturalnie. Postawię tu dwóch agentów, a pan z łaski swej dodasz mi dwóch dozorców.
— Wszystka służba na rozkazy pańskie.
Komisarz wyszedł z grobowca.
Zwróćmy się z powrotem do właściciela dorożek przy ulicy Ernestyny.
— Kto jeździł tą karetka? — badał dalej Bienet. — Który to nr.
— 5583.
— Będzie to więc Cadet — trzeba by go przesłuchać w tej chwili... Franek biegnijże po niego.
— Jednym migiem proszę pana — odpowiedział stajenny, ochłonąwszy już trochę z przestrachu.
— A język trzymaj w gębie, ani słowa — dodał Bienet. — Jeśli się rozejdzie wiadomość o tem, za chwilę chmara ludzi się zleci.
— Będę jak niemowa, proszę łaski pana.
Franciszek pobiegł po woźnicę, który w przeddzień jeździł numerem 5583.
— Masz tobie pociechę — rzekł Bienet do żony. — Człowiek zamordowany w karetce. Oczami na to patrzę, a wierzyć nie sposób! Czyżby Cadet nic nie wiedział, nic nie słyszał?
— Najprędzej. Musiał być pijany, jak zawsze — odpowiedziała żona.
— Zaraz zwali się nam na kark sąd i nie ma co żartować.
— Cóż robić? Jak musi coś być, to musi!... O! już idą...
Szybkim krokiem podchodzili sierżanci miejscy z brygadierem. Brygadier uścisnął gospodarza za rękę i zawołał:
— Kochany panie Bienet, czyż to prawda, co nam opowiadają? Znalazłeś pan człowieka zamordowanego w jednej ze swych karetek,
— Tak, panie brygadierze Fontaigne.. ot tutaj jest, zobacz pan.
Brygadier przystąpił do karetki, brwi zmarszczywszy, a wąsy siwe gryząc, rzekł:
— Tam do diabła! Cóż to dopiero gadać będą o tem. Wyborna dla twego zakładu reklama, kochany panie Bienet.
— Obszedłbym się tez takiej reklamy.
— Posłałeś pan po komisarza?
— Już, i po woźnicę Cadet, który tą karetką dzisiejszej nocy jeździł.
— A, to Cadet! No, dobry panu zrobił prezent! Pewnie musiał być pijany, kiedy nie zauważył, że wiezie człowieka, który życie sobie odebrał, albo został zabity! Czy to morderstwo, czy samobójstwo? Naturalnie, łatwo się będzie o tem przekonać. Ale pan komisarz jakoś się opóźnia.
— Już idzie — odparł gospodarz.
Rzeczywiście komisarz policyjny tego cyrkułu wchodził na dziedziniec ze swym sekretarzem. Skłonił się z lekka obecnym, którzy zdjęli przed nim czapki, zwróciwszy się zaś do brygadiera zapytał:
— Zbrodnia?
— Tak panie komisarzu... trup jest tam w tej karetce — odezwał się Bienet. — Mój stajenny pierwszy go spostrzegł, kiedy otworzył drzwiczki dla wyczyszczenia karetki.
Komisarz podszedł i długo patrzał na człowieka, któremu głowa wybladła zwiesiła się na lewe ramię. Dwie plamy skrzepniętej krwi pokrywały ubranie nieboszczyka. Paltot brunatny był rozpięty.
— To nie samobójstwo, to morderstwo — wyrzekł komisarz po kilku chwilach przyglądania się bacznego.
— Zabójstwo bardzo ciekawe. Nic podobnego nie pamiętam, a woźnica, który powrócił tą karetką, czyż nic nie zauważył?
— Zapewne nie. Gdyby co był zauważył, byłby powiedział.
— To bardzo dziwne. Gdzie mieszka ten woźnica?
— Na rogu ulicy Dondeville, niedaleko stąd.
— Trzeba po niego posłać.
— Posłałem już stajennego, pewnie zaraz przyjdzie.
— To dobrze, panie Bienet, będę potrzebował karety, możesz mi pan dać jedną ze swoich?
— Proszę pana komisarza tylko o pięć minut czasu.
Gospodarz pobiegł zaraz do stajni, skąd wyprowadził najlepszego konia i zaprzągnął sam do najlżejszej karetki.
Tymczasem komisarz przystąpił do brygadiera i szepnął mu po cichu:
— Woźnica, który jeździł tą karetką, nie powinien tu wchodzić, każ dwom sierżantom czekać nań na ulicy i bez hałasu żadnego zaprowadzić do cyrkułu, gdzie pozostanie do dalszych moich rozkazów.
— Wszystko się zrobi jak najciszej.
Brygadjer powtórzył dwom sierżantom otrzymany rozkaz i wrócił do komisarza. Ten dalej wydawał polecenia.
— A ty Fontaigne siadaj do karety, którą już zaprzęgają i jedź do sądu. Tam wywołaj komisarza sądowego, powiedz mu, co się stało, i dodaj, że wzywam go tutaj wraz z właściwymi urzędnikami sądowymi. Zbrodnia ta wymaga szybkiego działania!... Nie trać ani chwili!
— Ani minuty, ani sekundy — odpowiedział brygadier, tęgi zuch pięćdziesięcioletni, niewolnik służby, ale wielce sumienny przy spełnianiu swych obowiązków i bardzo lubiany w całej dzielnicy Dondeville.
Bienet już był gotów.
— Panie komisarzu — rzekł — karetka już założona i pojedzie z panem mój Cambonne.