Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Zdaje mi się, że ta furtka otwiera się po tej stronie — mówił dalej fałszywy opat Meriss.
— Tak — odrzekł Lartigues — ale klucz nie dozwala jej się otwierać.
— Pierwszego dnia, jak będziemy mieli odwilż, zasadź tu z pół tuzina sosen. Zasłonią ci furtkę. Odgarniesz wtedy bluszcz z prawej i lewej strony furtki, ot i po wszystkiem.
— Wszystko to bardzo ładnie — odpowiedział Lartigues — ale zapominasz o jednej rzeczy.
— O czem?
— Że dostawszy się na posesję, trzeba się jeszcze z niej wydobyć. A jakże tego dokazać? Masz na to sposób?
— Nie jeszcze. Ażeby znaleźć ten sposób i podać go tobie, muszę wprzód obejrzeć posesję.
— Jak najprędzej ją obejrzeć.
— O, dzisiaj jeszcze.
— Pod jakim pozorem?
— Nie troszcz się. Moje suknie duchowne dają mi łatwy wstęp do domu.
— Przyjdziesz potem do mnie?
— A jakże, muszę ci przecie powiedzieć, jaką korzyść osiągnę z tej wyprawy.
Verdier udał się ku wyjściu, odprowadzony przez Lartiguesa. Doszedłszy już do bramy, odwróci się jeszcze.
— Pamiętaj me rady — rzekł — i poważnie nad niemi się namyśl. Z Maurycym bądź ostrożnym.
— Ten młody człowiek rzeczywiście wydaję ci się niebezpiecznym?
— Wtedy trzeba go będzie zgładzić. Wszystko poświęcę dla waszego bezpieczeństwa, chociaż w tym razie ofiara wiele kosztować mnie będzie, bo czuję dla tego młodzieńca wielką sympatię.
Chciałbym uczynić zeń godnego mnie ucznia. Zostanie takim, dzięki naszym radom i naukom.
— Potrzeba mu tylko nauki ostrożności — odrzekł Verdier.
— Innych mu nie brak. Wcale nie myślę go złagodzić, przynajmniej teraz. Ma on nas w ręku. Potem pomyślimy. Wprzódy niechaj działa, Zobaczymy go przy robocie i ocenimy.
Jutro niezawodnie otrzymam odpowiedź na mój list. Dowiesz się, co myśli Michał Bremont o naszym nowym towarzyszu.
— Również jak ty, zniecierpliwiony oczekuję tego listu.
— Pójdę zaraz na pensję — rzekł fałszywy opat.
— Przełożona nazywa się pani Dubieuf — nieprawdaż?
— Tak, pani Dubieuf.
Verdier wyszedł, a Lartigues zamknął drzwi.
Tymczasem były budowniczy Ludwik Bresolles, nie tracąc czasu, zajął się tą słabą pełną wdzięku Symoną, której twarzyczka łagodna i rezygnacja w cierpieniu natchnęła Gabrjela Serveta myślą do obrazu, który na wystawę przeznaczył.
Opuściwszy pracownię przy Varennes Marja uprosiła ojca, ażeby ją natychmiast zawiózł do Pani Dubieuf dla pomówienia o Symonie.
Życzenie Marji było dla Ludwika rozkazem.
Kazał stangretowi jechać na ulicę Ville d‘Eveque, gdzie znajdowała się pensja.
Miejsce zarządzającej szwaczkami wolne było jeszcze, pani Dubieuf nie chciała go oddać pierwszej lepszej, nie przedstawiającej dostatecznych rękojmi.
Miejsce wymagało zaufania. Można je było powierzyć na mocy dobrej rekomendacji.
Tymczasem sama doglądała bielizny ale to rzecz była mozolna, co czytelnicy nasi zrozumieją z łatwością, gdy powiemy, że na pensji pani Dubieuf przebywało w tym czasie sto sześćdziesiąt panien.
Przełożona ciesząc się, że przyjmuje u siebie jedną z ulubionych wychowanek wraz z ojcem, którego bardzo, poważała, spytała uprzejmie, czem może im służyć.
Bresolles wyłożył prośbę w słowach jak najgorętszych.
Do tej przekonywującej rekomendacji Marja dołączyła od siebie wzruszającą prośbę i złożywszy ręce, z oczyma wilgotnemu mówiła z prawdziwem uczuciem o biednem dziewczęciu.
Pani Dubieuf nie wahała się ani na chwilę i obiecała jak najprędzej zobaczyć się z tą, o której jej opowiadano.
— Dziś jeszcze odbierze mój list — dodała.
Ojciec i córka serdecznie podziękowali przełożonej, i odeszli uradowani.
Wróciwszy do domu, Maria napisała kilka słów do Symony.
Doniosła jej o rezultacie odwiedzin i o tem, że pani Dubieuf przyśle jej list.
Rzeczywiście, na list nie trzeba było długo czekać.
Przełożona pensji prosiła szwaczkę, ażeby przyszła nazajutrz.
Symona ledwo wierzyła w tak niespodziewane szczęście.
Życia jakby więcej nabrała od tej nagłej opieki, jaka się nad nią rozciągnęła w jednej chwili.
Po raz pierwszy, jak daleko sięgały jej wspomnienia, przewidywać mogła dla siebie życie spokojne, bez wszelkiej walki, bez wszelkich trosk.
Następnego dnia o godzinie oznaczonej w liście, Symona ubrawszy się w najlepszą suknię, udała się piechotą na pensję.
Bardzo osłabioną czuła się jeszcze i drżała ze wzruszenia.
Im bardziej zbliżała się do mieszkania pani Dubieuf, tem bardziej zwiększało się jej wzruszenie, a serce jej się ściskało.
Zamiast radości i nadziei, jakiemi serce jej powinno było być przepełnione, Symona czuła jakiś smutek, jakąś trwogę bez przyczyny.
Ogarniało ją dziwaczne przeczucie.
Domyślała się jakby, że w tym domu, gdzie ją widocznie czeka szczęśliwa przyszłość, dozna nowych boleści, nowych doświadczać będzie cierpień.
— E! to przecie niedorzeczne — mówiła do siebie — staję się szaloną!
Usiłowała, ale daremnie, odpędzić te czarnej myśli.
Tymczasem szła, coraz dalej.
Wreszcie przyszła na ulicę Ville d‘Eveque i zatrzymała się przed wielkim gmachem okazałym, ale trochę ponurym z powierzchowności.
Furtka była zamknięta w bramie. Symona więc zadzwoniła.
Prawie natychmiast otworzyła się furtka i ukazał się w niej człowiek w szarem ubraniu z posrebrzanemu guzikami.
Był to odźwierny pensji. Stawał się także ogrodnikiem, kiedy zdejmował to szare ubranie i wdziewał płócienną bluzę.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Symonę uprzejmie.
— Otrzymałam list od pani Dubieuf — odrzekła młoda dziewczyna. — W tym liście zaprasza mnie do siebie dzisiaj na godzinę drugą.
Mówiąc to Symona, wyjęła z kieszeni list i podała go odźwiernemu, który go jednak nie wziął i rzekł:
— Proszę, niech pani wejdzie, żona moja zaprowadzi panią. Doroto! — zawołał.
Kobieta lat pięćdziesięciu, wcale jeszcze młodo wyglądająca, zbliżyła się, pytając:
— Cóż tam takiego?
— Oto tej panience pani Dubieuf kazała dziś przyjść o godzinie drugiej, trzeba ją zaprowadzić.
— Zaraz, proszę panienkę pójść za mną.
Dorota zaprowadziła dziewczę do przedpokoju, potem do obszernej sali i zlekka zapukała do drzwi, ukrytych w obiciu.
— Proszę — odezwał się głos kobiety.
Odźwierna otworzyła drzwi i rzekła:
— Przybyła tu panienka, do której pani list pisała.
— Gdzie jest?
— Tutaj, ze mną.
— Niech tutaj przyjdzie.
Dorota odstąpiła na bok i przepuściła Symonę, która też weszła do małego pokoju — gdzie pani Dubieuf sprawdzała rachunki.
Żona odźwiernego oddaliła się zaraz i młode dziewczę pozostało samo z przełożoną pensji.
Symona ukłoniła się nieśmiało, ale z wdziękiem. Teraz powierzchowność jej zdradzała wzruszenie i wielkie zakłopotanie, ale nie przedstawiała się ani niezgrabnie, ani śmiesznie.
Nie spuściła głowy i przymusiła się spojrzeć łagodnemi oczyma na panią Dubieuf, a spojrzenia obu kobiet spotkały się wzajemnie.
Przełożona pensji była kobietą lat czterdziestu, blondynka, blada, ani przystojna, ani brzydka, lecz twarz jej odznaczała się wyrazem rozumu i dobroci, jakim nacechowane były jej rysy dość wprawdzie pospolite.
Od razu spodobała się Symonie.
Przełożonej zaś dość było spojrzeć, ażeby wyrobić sobie zdanie o młodej dziewczynie; zrozumiała nieśmiałość, wzruszenie i zdanie jej było stanowczo życzliwe.
— Niech pani siada, bardzo proszę — rzekła wskazując na krzesło.
Symona wolałaby była nie siedzieć, ale bardzo była zmęczona daleką drogą.
— Dziękuję pani — szepnęła i siadła.
— Wszak to pani nazywa się Symona?
— Tak.
— Pan Gabrjel Servet, znakomity artysta, żywo się panią interesuje, jak również moja ukochana uczennica, Marja Bresoiles i jej ojciec. Polecili mi panią bardzo gorąco.
— Wiem o tem i całe życie wdzięczną będę tym, którzy mi okazali współczucie, chociażby ich rekomendacja nie odniosła żadnego skutku.
— O tem ja nie myślę — odpowiedziała pani Dubieuf, której do serca przypadły te proste słowa i głos sympatyczny Symony.
— Osoby, które się zajmują panią, dały mi jak najlepsze o niej wiadomości. Pan Bresolles przedewszystkiem nic nie zataił. Wiem, że pani rodziny nie ma, a przynajmniej nie znała pani nigdy swoich rodziców.
Wiem wszystko, coś pani wycierpiała i ile potrzeba było męstwa i uczciwości, aby znieść tyle ciężkich doświadczeń i nie zejść z prostej drogi.
To bardzo dobrze i bardzo ładnie i każdy za szczęśliwego powinien się uważać, jeśli dla pani może co uczynić.
— Jaka pani dobra — szepnęło dziewczę głosem urywanym ze wzruszenia — jaką to radość sprawiają mi słowa pani. Ale pochwały pani wprawiają mnie w zakłopotanie, bo jeżeli szłam drogą prostą, moim obowiązkiem to było.
— To prawda — odpowiedziała pani Dubieuf z uśmiechem — spełniać obowiązek wydaje się rzeczą bardzo łatwą, a jednak...
Nie dokończyła zdania i odezwała się po krótkiem milczeniu.
— Umie pani szyć?
— Umiem, a nawet także krajać i haftować. Mogę nawet suknię zrobić, jeżeli fason nie jest bardzo trudny.
— Mówiono pani, o jakie tu miejsce chodzi?
— Tak.
— Potrzebuję osoby, któraby się zajmowała bielizną na pensji i rzeczami pensjonarek. Będzie pani miała pod ręką dużo szwaczek.
Pani rozdawać im będzie robotę i baczyć, ażeby ją wykonywały sumiennie i bez straty czasu.
Każda uczennica ma swój kuferek i z tego kuferka będzie pani brała trzy razy na tydzień bieliznę.
Gotową bieliznę musi pani oddawać praczkom i sprawdzać ich rachunki.
Mnóstwo szczegółów, w które trzeba wglądać, mnóstwo drobiazgów, ale nie jest to znów zbyt meczące zajęcie, trzeba się tylko przyzwyczaić.
Teraz wie pani, na czem polegać będzie pani praca.
Sądzi pani, że może się jej podjąć?
— Mogę, zwłaszcza, jeżeli z początku będę mogła się radzić i prosić o wskazówki.
— Rad nie zabraknie. Pomocnica moja, która przez grzeczność się tem zajmuje, objaśni panią we wszystkiem. Jesteś więc pani przyjętą.
— O! co za szczęście!
— Pozostaje mi tylko powiedzieć, ile pani pobierać będzie. Pensja niewielka, uprzedzam panią, w porównaniu z obowiązkami tak ważnemi.
— Jakakolwiek jest pensja będzie dla mnie dostateczną.
— Dam pani tysiąc dwieście franków rocznie — to jest sto franków miesięcznie, stół i mieszkanie.
Wydawać więc będzie pani tylko na ubranie, a my tutaj wszyscy ubieramy się bardzo prosto.
Będzie pani mogła coś sobie zaoszczędzić.
— O wiele mniej spodziewałam się i nigdybym nie śmiała marzyć o tak świetnem miejscu.
— Cieszy mnie to, że się pani spodobało. Od dzisiejszego dnia jesteś pani u mnie.
Oczy Symony napełniły, się łzami radości. Serce jej silniej zabiło. Znikło ponure przeczucie.
— Jakże mam pani dziękować? — wyszeptała. — Jak mam pani wyrazić wdzięczność?
— Nie dziękuj mi moje dziecko. Jeżeli teraz mnie czujesz się zobowiązaną, wkrótce ja tobie nią będę. Potrzebujesz pracy, ja daję ci ją; cóż może być prostszego?
Przyszłość twoja w twem ręku. Bądź tutaj taka, jaką byłaś dotychczas, a pozostaniesz na tej pensji, dopóki ja sama będę.
— Spełniać będę mój obowiązek, jak zawsze — ile w mej możności.
— Wierzę w to, a raczej przekonana jestem o tem. Kiedy pani może rozpocząć swe zajęcia?
— Jutro z rana, jeżeli pani pozwoli. Zaczęłabym nawet zaraz, ale pragnę wyrazić wdzięczność moim opiekunom i powiedzieć im, jakiej uprzejmości doznałam od pani.
— To bardzo naturalne — sprowadź się pani tutaj zaraz jutro.
— I owszem — odpowiedziało młode dziewczę z odcieniem zakłopotania — ale...
— Cóż takiego?
— Chociaż bardzo jestem biedna, mieszkam nie w pokojach umeblowanych. Wynajmuję mały pokoik, gdzie według kontraktu muszę jeszcze tam zostać przez trzy miesiące.
— A ile wynosi komorne na ten czas?
— Trzydzieści franków.
— Zapłacę je za ciebie! Możesz zostawić swe mebelki i umieścić je w pokoiku, który ci przeznaczam.
— Nie wiem, jak pani za to wszystko dziękować.
Pani Dubieuf mówiła dalej:
— W niedzielę po mszy, na której bywać będziesz razem z uczennicami, możesz na dwie lub trzy godziny iść do tych, którzy ciebie interesują.
— Prócz tego co miesiąc będziesz miała jeden dzień do wyjścia; w tedy wolną będziesz zaraz po śniadaniu, aż do godzimy dziesiątej wieczór.
Nie później, bo u nas taki jest zwyczaj.
Z uśmiechem odpowiedziała Symona:
— Tem łatwiej stosować się będę do tego zwyczaju, że godziny, pozostawione mi do wyjścia, będą zdawały mi się zbyt długiemi. Nie mam przyjaciół, więc nie mam u kogo bywać, prócz mych opiekunów, których nie chciałabym znów niepokoić memi odwiedzinami.
— Ale w każdym razie powinnaś wychodzić dla ruchu, tego zdrowie wymaga, a na obiad będziesz wracać tutaj.
Rozmowa się skończyła, ktoś z lekka zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytała pani Dubieuf.
— Ja — odpowiedziała Dorota, znowu ukazując się na progu.
— Czego chcesz?
— Jakiś ksiądz chce się z panią widzieć.
— Proś.
W dwie minuty później żona odźwiernego wprowadziła opata Merissa, który się nisko ukłonił, z pokorą.
Verdier znów się ukłonił i usiadł, rzuciwszy spojrzenie na Symonę, która wstała w tej chwili, gdy wszedł.
— Służę panu — rzekła pani Dubieuf.
— Idź, moje dziecko — dodała, odprowadzając Symonę do drzwi — a przyjdź jutro zrana z rzeczami.
— Przyjdę, dziękuję pani raz jeszcze z całego serca.
Dziewczę skłoniło się pani Dubieuf i mniemanemu opatowi i wyszło tak wesołe, jak przyszło tam smutne.
Chociaż z ulicy Ville d‘Eveque na ulicę Varennes bardzo daleko, Symona chciała natychmiast powiedzieć panu Gabrielowi Servet, że ją przyjęła przełożona pensji.
Na bulwarze Magdaleny wsiadła do omnibusu, który zawieść ją miał na bulwar Montparnasse, to jest niedaleko od mieszkania malarza.
Pozostawmy ją w omnibusie i powróćmy do pani Dubieuf, która została sama z byłym galernikiem Verdier, ukrywającym się pod sutanną i pseudonimem opata Merissa.
— Czemu mam zawdzięczyć wizytę, panie opacie? — spytała przełożona pensji z uprzejmym uśmiechem.
— Okoliczności bardzo prostej. Dano mi do pani zlecenie.
— Do mnie? — powtórzyła pani Dubieuf, trochę zdziwiona a któż to taki?