Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Zaraz to pani powiem — odrzekł Meriss.
— Słucham pana.
— Najprzód muszę pani oświadczyć, że nie mieszkam w Paryżu. Jestem tutaj w przejeździć i zabawię niedługo. Proboszczem jestem w gminie Ardeche i nie mogę nadużywać zbyt długo grzeczności mego kolegi, który mnie w czasie nieobecności zastępuje.
Mniemany opat zamilkł.
— Pojmuję — rzekła pani Dubieuf, tylko po to, ażeby coś powiedzieć, bo wcale się nie domyślała, do czego jej gość zmierza.
Ten mówił dalej:
— Ludzie w mojej parafji wogóle nie są bogaci. Jeden wszelako stanowi wyjątek. Większość życia w ciężkiej pracy spędziwszy, otrzymał nagle spadek, spadek dość skromny, lecz jak dla niego znaczny, bo dający mu od dwunastu do piętnastu tysięcy czystego rocznego dochodu.
Pani Dubieuf kiwnęła głową.
Verdier mówił dalej:
— Otóż mój parafianin ma jedynaczkę, dziesięcioletnią dziewczynkę, ubóstwia ją, pomimo swego bardzo małego wykształcenia, a może właśnie dlatego chciałby, ażeby się nauczyła jak najwięcej, o wiele więcej niż mogłaby na pensji w okolicznych miastach. Słowem pragnie mówić z naiwną dumą: „moja córka kształciła się w Paryżu.
Nowe milczenie.
Nowy znak przytakiwania ze strony pani Dubieuf, która zaczynała już rozumieć, o co chodzi.
Pod wpływem tej niedostępnej myśli, parafianin mój wypytywał Paryżanów, którzy do nas przyjeżdżali na lato i dowiedział się, że pensja pani należy do pierwszorzędnych.
Prosił mnie, ażebym pomówił z panią i obejrzał pensję, ażeby się przekonać po pierwsze czy rzeczywiście uczennice pani otrzymują wyższe wykształcenie. Po drugie, czy dom, który pani zajmuje, istotnie położony jest w dobrych warunkach hygjenicznych.
Oto, co mnie do pani sprowadza, oto zlecenie, jakie mam wypełnić.
— Na mojej pensji udzielane jest wyższe wykształcenie, dowodem czego może to posłużyć, że wiele z moich uczenie zdało egzamin ze świetnem powodzeniem i otrzymało dyplomy. — Mogę pana wymienić ze dwadzieścia uczenie, które teraz albo same utrzymują pensję, albo są starszemi nauczycielkami w najlepszych zakładach naukowych. Pensja moja wyżej stoi od innych, śmiało to mogę twierdzić, z dumą uzasadnioną zupełnie.
Czy pojętna jest dziewczynka, o której pan mówisz?
— Pojętna i pilna.
— Będzie u nas wzorową uczennicą.
— A wychowanie religijne?
— Bardzo rozwinięte jest u nas, ale nie do przesady. Wychowujemy uczennice na uczciwe i pobożne matki rodzin.
— Tego właśnie potrzeba. Odpowiedzi pani zadowoliły mnie dotychczas. Pozostaje nam zająć się tylko kwestią hygjeniczną.
— Pod tym względem pensji mojej żadna inna nie dorównywa. Kamienica, którą wynajęłam na pensję, bardzo jest obszerna. Sypialnie mają wyborną wentylację, a w zimie opalane są z łatwością. Ogród rozległy, drzewa duże, rozłożyste, a spacer przyczynia się wielce do fizycznego rozwoju, Jeżeli pan sobie życzy, pokażę panu klasy, sypialnie, pokój jadalny i ogród.
Tego właśnie pragnął mniemamy opat Meriss.
— Jeżeli pani zbyt nie zabiorę czasu — odezwał się — to prosiłbym bardzo. Chciałbym wszystko obejrzeć, ażeby memu parafjaninowi jak najdokładniej opowiedzieć.
— Służę panu. Zaczniemy od klas.
— I owszem.
— Proszę księdza opata.
Verdier poszedł za panią Dubieuf do klas, które jak wszystkie pokoje na pensji ogrzewane były kaloryferami.
Panienki uczyły się przykładnie pod okiem dam klasowych.
Dalej przyszła kolej na sypialnie i pokój jadalny.
Rzeczywiście nigdzie nic nie było do zarzucenia i rzekomy duchowny pochwały też nie skąpił.
Pozostawał do zwiedzenia tylko ogród.
Wiemy, że dla Verdiera to jedynie było ważne, resztę zaś oglądał z musu, jedynie dla lepszego upozorowania.
Pani Dubieuf oprowadzała swego gościa pod stuletniemi drzewami, aż do parkanu, oddzielającego ogród pensji od ogrodu małego pałacyku, w którym mieszkał Lartigues.
I z tej strony mur był opięty bluszczem.
Fałszywy opat bystry miał wzrok.
Z daleka pomiędzy gałązkami spostrzegł, a raczej odgadł furtkę, którą chciał obejrzeć.
Teraz chodziło o to, ażeby się do niej zbliżyć, bez obudzenia podejrzeń. Kilka sekund namysłu podało mu sposób.
— O! to bardzo duży ogród! — rzekł — musi mieć dziewięćdziesiąt kilka łokci długości, a siedmdziesiąt kilka szerokości.
— Zdaje mi się, że pan trochę za dużo oblicza! — odrzekła pani Dubieuf z uśmiechem.
— Jeśli się mylę to o bardzo mało. Jestem bardzo pewny swego oka, zresztą przekona się pani.
Stanął przy parkanie i w prostej linji ku zabitej furtce zaczął iść miarowym krokiem, obliczając krok za pół łokcia.
Naliczył ich stodziewięćdziesiąt sześć.
Pani Dubieuf szła za nim z daleka i mówiła sobie z cicha:
— To jakiś oryginał ten opat, ale zdaje się zresztą poczciwy człeczyna.
Verdier zatrzymał się przy furtce i nie dając tego po sobie poznać przypatrywał jej się uważnie.
— Z tej strony nie zabita — pomyślał.
— Nic nie przeszkadza jej otworzyć. Tego chciałem się dowiedzieć.
Przełożona pensji podchodziła ku niemu.
— Odezwał się więc do niej:
— Nie omyliłem się wcale. Naliczyłem łokci dziewięćdziesiąt sześć.
— To bystry rzeczywiście pan ma wzrok.
— Chlubię się z tego. A u pani wszystko przedstawia się jak najlepiej, jestem prawdziwie zachwycony i niech mi pani uwierzy, że tylko same pochwały usłyszy mój parafjanin. I chyba własnego dobra nie rozumiałby, gdyby nie oddał swej córki na pensję do pani.
— Z góry panu dziękuję.
— Pozostaje mi tylko o jedną rzecz panią zapytać.
— Co do czego?
— Ile się płaci?
— Opłatę pobiera się stosownie do wieku uczennicy i stopnia wykształcenia — od tysiąca do tysiąca ośmiuset franków.
— Bardzo dobrze.
— Może panu zanotować?
— O, to zbyteczne. Mam równie dobrą pamięć jak wzrok. Jutro odjeżdżam do Erdeche, a za kilka dni prawdopodobnie otrzyma pani list od mego parafianina o przyjeździe nowej dla pani uczennicy, którą przywiezie jej matka.
— Przyjmiemy ją z otwartemi rękoma, panie proboszczu.
Rozmawiając tak, pani Dubieuf podeszła do furtki wejściowej wraz z Verdierem.
Ten od kilku chwil trzymał wciąż prawą rękę w kieszeni sutanny.
Znalazłszy się przy furtce, wyjął z kieszeni rękę i położył ją na zamek, jak gdyby drzwi chciał otworzyć, ale ich nie otworzył i zwracając się do przełożonej pensji, rzekł:
— Muszę pani powiedzieć me nazwisko.
Jestem opat Petrole. proboszcz we wsi, Vive d‘Aique, parafjanin mój nazywa się Djonizy Chauffouse a córce jego na imię Anastazja.
Bardzo mi przyjemnie, panie opacie.
W czasie tej rozmowy Verdier zdążył przyłożyć do zamku wosk, który trzymał w ręku. Odcisk był już gotów.
Otworzył furtkę, skłonił się pani Dubieuf i wyszedł, włożywszy miękki wosk do kieszeni, tak, żeby się wcale nie uszkodził.
Za pięć minut był już u Lartiguesa.
— No i cóż? — zapytał.
W razie nieszczęścia odwrót mamy zapewniony — odparł były galernik.
Furtka ogrodowa nie jest zabita z tamtej strony, a furtkę od ogrodu na ulicę łatwo otworzyć.
— Dobrze, ale potrzeba mieć klucz, bo tam zapewne jest odźwierny, którego przecie nie będę prosił, ażeby mi otworzył.
— Będziesz miał klucz!
— A to skąd?
— Sam go zamówisz. Oto masz odcisk z zamku.
Verdier pokazał Lartiguesowi zdjęcie odciśnięte.
— Cudownie! — zawołał Lartigues. — Ty zawsze myślisz o wszystkiem. Zaraz jutro zamówię klucz.
Umówiwszy się, że się jutro widzieć będą, dwaj łotrzy rozstali się po chwili.