Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVII.
Walentyna.

Opuściliśmy Symonę, gdy udała się z pensji do Gabrjela Serveta.
Malarz był sam, — gdy dziewczę weszło do pracowni.
Wzruszającemi słowy podziękowała mu za protekcję, która w połączeniu z prośbą Bressolla i Marji zjednała jej miejsce u pani Dubieuf.
— Kochane dziecko — odpowiedział artysta — nikt na nią nie zasługuje bardziej od ciebie.
Cieszę się bardzo z rezultatu naszych starań. Teraz wolną jesteś na zawsze od wszelkich trosk od wszelkiego niepokoju. Przyszłość masz zapewnioną.
— Pragnęłabym bardzo wypowiedzieć mą wdzięczność panu Bressolowi i jego prześlicznej córce — odrzekła nieśmiało Symona.
— Cóż ci przeszkadza? — zapytał Gabrjel.
— Nie śmiem.
— Dlaczego?
— Czy sądzisz pan, panie Gabrjelu, jeżeli do nich przyjdę, nie wezmą mi tego za złe?
— Przeciwnie, poczytają ci za rzecz bardzo naturalną i jestem pewien, że potrafią to ocenić.
— Jeśli tak to się już nie waham. Pójdą zaraz stąd im podziękować.
— Zdaje mi się, żeś się trochę zmęczyła.
Nie nadużywaj wracających ci sił. Możeby lepiej było dziś odpocząć i wizytę odłożyć do jutra.
— Jutro już obejmuję swoje obowiązki. Obiecałam to pani Dubieuf.
— Jeśli tak, to nie odkładaj. A ja skorzystam z tej sposobności, ażeby poprosić cię o wyświadczenie mi małej przysługi!
— O jakże się zawczasu cieszę! O co chodzi?
— Napisałem kilka wierszy do pana Bressola, że płótno mam już u siebie i że portret jego córki mogę rozpocząć jutro.
Chciałem list przesłać pocztą. Oddaj go z łaski swej i powiedz panu Bressolowi, że jeżeli jutro zacząć nie można, aby raczył mnie zawiadomić.
— Nie zapomnę.
— Oto list. Idź już, idź, bo późno się robi.
— Chciałabym pana o coś prosić — wyszeptało młode dziewczę z widocznem wahaniem.
— O, co takiego, kochana Symono?
— Żebym mogła przychodzić na kilka minut kiedy będę miała dzień wolny, ażeby się dowiedzieć o pańskie zdrowie.
— Pozwalam ci, z całego serca pozwalam, moje dziecko, i bardzo mnie wzrusza ta twoja prośba.
— O! dziękuję panu, dziękuję! Idę już! Pokłonić się pani będzie łaskawa panu de Gibray.
— Dobrze, zaraz jutro rano, jak tylko przyjdzie.
Symona udała Się do Bressolów.
Były budowniczy mieszkał przy ulicy Terneuill, w pałacyku do niego należącym, który z zewnątrz ulicy przedstawiając się skromnie — zawierał wewnątrz najwyszukańsze przyjemności...
Pomimo dość znacznego majątku Ludwik Bressoles żył skromnie i nie trzymał licznej służby.
Przyjaciół lubił przyjmować u siebie, ale zbytkownych obiadów nie dawał, hucznych balów i wogóle prowadził życie wcale nie olśniewające, co wielce nie podobało się jego żonie. Walentynie Bressoles, z domu Dharville — która od kilku już lat żyła z nim w jak największej niezgodzie i głośno nazywała go swoim niedźwiedziem.
Walentyna ku wielkiemu zmartwieniu swemu nie mogła wydawać u siebie świetnych wieczorów, lecz wynagradzała to sobie bywaniem w świecie, w towarzystwach, gdzie mąż jej nie towarzyszył.
Ludwik Bressoles daremnie walcząc z temi upodobaniami światowemi, pozostawił wreszcie żonie zupełną swobodę.
Nieraz też go dochodziły skandaliczne pogłoski, obiegające po salonach paryskich, o płochości jego żony.
Udawał, że wieściom tym nie dawał żadnej wagi.
Z tego nie należy wnioskować, że mało cenił honor imienia, ani przywiązania, ani szacunku wiedząc, że pozbawiona jest uczucia moralności a zatem niepoprawną — że usiłował więc potykać się z niemożebnością i że nie zwracał uwagi na plotki.
Jednakowoż pewnego dnia zdarzył się fakt, który zniewolił go spojrzeć na rzeczy z innego punktu widzenia.
Było to wyjście z pensji córki jego Marji.
Tego dnia powiedział sobie zdrowo rozumując, a dar ten w wysokim stopniu posiadał, że postępowanie matki może zaszkodzić córce i postanowił myśli te w tym względzie oznajmić pani Bressoles.
Zamiar ten stanowczo powziął, wszelako czuł taki wstręt do odmawiania niektórych nałogów, że dotąd jeszcze nie przystąpił do tej rozmowy, aczkolwiek Maria opuściła pensję przed trzema już miesiącami.
Nieśmiałym wcale nie był, ale przewidywał jedną z tych scen gorących, w jakich kobiety brak słuszności starają się zastąpić przebiegłością połączoną ze spazmami i łzami.
A Ludwik Bressoles, powtarzamy, lubił nadewszystko spokój wiedział, że wszelkie gwałtowniejsze wzruszenią zgubnie oddziałać mogą na jego zdrowie.
Niektórzy ludzie sądząc z pozoru, uważali Ludwika Bressoles za patentowanego egoistę.
Ale byli w błędzie.
Były budowniczy cierpiał wiele i nie chciał cierpieć więcej.
Nieszczęśliwy w domowem pożyciu, niezawodnie gorzkoby żałował — że połączył swe życie z kobietą niegodną, gdyby nie córka którą uwielbiał i dla której zapomniał o matce.
Sama Walentyna wywołała rozmowę, od której wciąż się tak uchylał.
Pani Bressoles skończyła już lat czterdzieści, ale można ją było najwyżej liczyć na trzydzieści.
Była bardzo ładną kobietą, wzrostu dosyć wysokiego, kibić miała wysmukłą i zgrabną — włosy złocisto-kasztanowate, niezwykle bujne, rysy delikatne przy ożywionej twarzy, oczy duże, to zamyślone, to wyzywające.
Usta jej nieco grube i czerwone jak dojrzałe wiśnie, rozchylając się, pozwalały widzieć drobniuchne zęby kształtne i olśniewającej białości.
Rączki jej były iście arystokratyczne to też Walentyna lubiła się niemi popisywać, na balach odsłaniając je całe.
Cudem też nazwać się godziło jej nóżki, które śmiało mogłyby zająć miejsce na etażerce wśród drogocennych cacek.
Pod względem moralnym Walentyna przedstawiała szczególne połączenie najgorszych wad z najszpetniejszemu skłonnościami.
Dumna, zazdrosna, chełpliwa, roznamiętniona do zbytków i wszelkiego rodzaju uciech o tyle niezdolną była do rozsądnych myśli, o ile też i do prawdziwego przywiązania.
Zaślubiła Ludwika Bressoles, bo wiedziała, że jest na drodze bogactw i marzyła, że nim rządzić będzie według swego upodobania. — Niedługo czekała na rozczarowanie.
W kilka miesięcy zrozumiała Walentyna, że nigdy los nie połączył z sobą natur więcej niezgodnych jak jej i męża.
Zdecydowała się natychmiast, zaczęła szukać przyjemności po za domem i nie pozostawała obojętną na słodkie słówka wielbicieli.
Przyjście na świat córki zmartwiło ją zamiast ucieszyć.
Powiedziała sobie, że ta córka wyrośnie i włoży na nią obowiązki, od których mąż nie pozwoli jej się uwolnić i zawczasu już obawiała się takiego skrępowania.
Kiedy Marja opuściła pensję, matka była, dla niej chłodną, a rzeczywiście prawie nawet wstręt do niej czuła.
Wobec tej ślicznej, zachwycającej ośmnastoletniej dzieweczki; zdawało się jej, że musiała bardzo postarzeć i że już sama obecność córki stanie się dla niej przeszkodą do dalszego takiego życia, jakie prowadziła dotychczas, szalona.
— Trzeba temu, jak — można najprędzej poradzić — powiedziała sobie — ale jak? Jeden tylko widzę sposób: trzeba natychmiast córkę wydać za mąż. Do tego potrzebny jest jednak mąż, ażeby męża znaleźć, trzeba bywać w świecie. Niech tylko zobaczą Marję, to najgłówniejsza. Zanadto ładna i bogata, ażeby nie znalazła konkurentów. Pokazać ją światu, łatwo to powiedzieć, naturalnie, że nie będę z nią tam jeździła, gdzie wielbiciele moi mogliby mnie dla niej porzucić. Potrzeba więc, ażeby mój mężulek zrzucił z siebie niedźwiedzią skórę na pewien czas i otworzył dom u siebie. Dla mnie nigdy nie chciał tego uczynić, ale się zgodzi dla córki. — Przytem potrafię go do tego zmusić.
Zamiar ten powziąwszy, Walentyna natychmiast postanowiła przystąpić do wykonania jego.
— Pan jest w gabinecie? — zapytała mężowskiego kamerdynera.
— Przed pół godziną był — odpowiedział służący — i zdaje się, że wyszedł.
Ludwik chociaż porzucił zawód budowniczego, zachował dla niego upodobanie.
Codzień kilka godzin poświęcał na rysowanie planów pałaców, kościołów, teatrów, które istnieć miały tylko na papierze.
Obicia gabinetu znikały pod rysunkami jego i akwarelami wszelkiego rodzaju, nacechowanemi prawdziwym talentem.
W chwili, gdy Walentyna Bressoles otworzyła drzwi do gabinetu, gdzie zachodziła bardzo rzadko, Marja była z ojcem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.