Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

— Mamo — zawołało dziewczę, przybiegłszy do Walentyny i całując ją. — Jakaś dobra, żeś do nas przyszła. Dawno wróciłaś do domu?
— Przed pół godziną — odrzekła pani Bressoles, odpowiadając z wyraźną obojętnością na pocałunki, któremi obdarzyła ją Marja.
— Przyszłaś pomówić z nami?
— Z twoim ojcem, tak, moje dziecko.
— O rzeczach jakich poważnych?
— Tak.
— Czyli, że ja nie powinnam być przy rozmowie. Odchodzę, jeżeli jestem tu zbyteczna.
Dziewczę pocałowało ojca i mówiło dalej:
— Pójdę do biblioteki, a kiedy skończycie ze sobą o interesach mówić, powrócę znów tutaj, ale niedługo rozmawiać będziecie?
Czy Marja kochała swą matkę?
Naturalnie, nie powinniśmy na to pytanie odpowiedzieć przecząco.
Marja zbyt miała dobre serce i zbyt zdrowy rozsądek, aby mogła czuć wstręt do Walentyny; wszelako nie ukrywała przed sobą, że ogromna różnica istniała między miłością, jaką miała dla ojca, a przywiązaniem obowiązku, jakie czuła dla matki.
Wiedziała, że ojciec ją uwielbia, a domyślała się, że matka jej nie lubi.
W głębi duszy bolała ją wielce ta obojętność, ale taiła się z tem cierpieniem.
Wyszła, rzuciwszy na ojca spojrzenie, które tak dało się tłomaczyć.
— Skończ rychlej z interesami, ażebym co rychlej mogła do ciebie powrócić.
Były budowniczy kiwnął głową z uśmiechem.
Drzwi się zamknęły za dziewczęciem.
Mąż i żona zostali sami.
Walentyna rzadko przychodziła do męża, którego pokoje daleko od jej się znajdowały. — Dlatego przybycie jej zdziwiło Ludwika.
— Czego odemnie chce? — zapytał sam siebie.
— Bądź co bądź sama przyszła do mnie na rozmowę, na którą od trzech miesięcy nie mogłem się odważyć.
Skorzystam z tej sposobności.
— Bezwątpienia dziwi cię to, mój przyjacielu — mówiła Walentyna — że ja, tak lekkomyślna zazwyczaj, przychodzę cię prosić o poważną rozmowę.
— Dziwić ma mnie? — powtórzył Ludwik.
— Dlaczego mam się dziwić? Bardzo mię to cieszy, bo sam chciałem z tobą pomówić poważnie. O cóż chodzi?
— Chodzi o naszą córkę.
— Szczególna sympatia! Ja również chciałem o Marji pomówić z tobą.
— Pozwolisz, abym najpierw wypowiedziała swe myśli?
— Pozwalam i proszę — odpowiedział Bressoles zadowolony, że ma odpowiadać tylko, a nie wszczynać rozmowę, która jak przewidywał, mogła się stać burzliwa.
— Mów, słucham.
— Marja ma lat ośmnaście, skończyła ośmnaście przed dwoma miesiącami. Poczciwa z niej dziewczyna. Powiedz, że doskonała pod każdym względem! — zawołał Ludwik w uniesieniu! — Dusza jej tak piękna, jak serce tkliwe, a twarzyczka czarująca.
Walentyna zaśmiała się suchym i nerwowym śmiechem i odpowiedziała tonem prawie ironicznym:
— Gotowa jestem zgodzić się, że cudo z niej, jeżeli tego sobie życzysz. Ale oto opuściła już pensję.
— Gdzieby się już nic więcej nie nauczyła — dokończył Ludwik. — Wykształcenie otrzymała zupełne i pani Dubieuf uważa ją za jedną z najlepszych uczenie.
— Teraz trzeba się zająć, że tak powiem, jej domową edukacją i to powinieneś ty wziąć na siebie. Ale ty nie lubisz życia domowego i może uważać to będziesz za zbyt ciężki dla ciebie obowiązek.
— Znam swoje obowiązki i spełniać je będę jak na matkę przystoi — odpowiedziała Walentyna tonem lodowatym.
— Tak spełniać je będę pomimo braku upodobania do życia domowego, które nie potrafiłeś uczynić mi przyjemnem.
Z tych słów ostatnich mogła powstać burza.
Tego Ludwik nie chciał.
— Mów dalej — wyszeptał.
— Jakie masz zamiary względom Mąrji.
— Moja droga — odpowiedział Bressoles z uśmiechem — chciałaś właśnie o tem się rozmówić, więc zacznij pierwsza. Wypowiedz swe myśli, a potem na mnie kolej.
— Dobrze — myśli moje są bardzo proste i doprawdy zdziwiłoby mnie, gdybyś ich nie podzielił. Marja ma lat ośmnaście, wykształcona jest, rozsądna i uposażona dobrze pod każdym względem. Mniemam tedy, że należałoby ją wydać zamąż — co prędzej.
— Taką młodą.
— Ośmnaścię lat, to wiek zwykły panny z ładnym posagiem rzadko kiedy później wychodzą zamąż.
— Nie mam wcale zamiaru narzucać córce człowieka, który mnie wydawać się będzie jej godnym, a jej wszakże podobać się nie będzie. Wyborem jej będę kierował, lecz chce, żeby wybierała sama — rzekł Bressoles.
— Co do tego, tak samo jak ty myślę — odparła pani Bressoles. — Lecz sądzę, że przecie pojmujesz dobrze, iż córka nasza nie może mieć dostatecznego wyboru, gdy poprzestaniemy jedynie na przedstawieniu jej kilku przyjaciołom — których ty przyjmujesz u siebie.
Jest ich bardzo nie wielu — a przytem już wszyscy ludzie niemłodzi.
— Do czegóż zmierzają twoje słowa?
— Zdaję mi się, te powinieneś się był domyśleć.
— Alboż chciałabyś być z Marją w tem towarzystwie, gdzie cię puszczam samą? — spytał Bressoles suchym tonem.
— Tem mniej o tem myślę, iż pragnę, aby Marja wprowadzona była w świat nie przezemnie, lecz przez ciebie. Ojciec zawsze przedstawiał córkę.
— Wiesz, że ja nie lubię wychodzić z domu.
— Wiem, ale wiem także, że masz obowiązki względem córki.
Jakkolwiekbądź wykształconą jest Marja, — dobrze wychowana brak jej obycia się ze światem, w którym ma przeznaczenie być ze względu na swe pochodzenie, wychowanie i majątek.
Marja powinna bywać w towarzystwach. A my powinniśmy jej to ułatwiać. Nieprawdaż? logiki. — Naturalnie słuszność masz, ale z pewnego punktu widzenia, którego ja jednak nie podzielam. Przyznałbym ci zupełną słuszność, gdybym dla Marji dobijał się o świetną partię, o jakiego arystokratę lub jakiego znakomitego człowieka, ale ja całe życie byłem prostym mieszczuchem bez pretensji, pracowałem i prowadziłem sam swe interesa. Ja sądzę, że córka nasza będzie zupełnie szczęśliwa, jeźli pozostanie prostą mieszczanką. A ci uczeni ludzie, których z lekceważeniem nazywasz moimi przyjaciółmi, mają przecie synów, a między tymi młodzieńcami dla czegobyśmy znaleźć nie mieli dobrego męża?
— Niech i tak będzie, ale w każdym razie nasza córka musi widzieć tych młodzieńców.
— Nie możemy jej przecie wozić od domu do domu mówiąc:
— Oto nasza córka, chcemy ją wydać za mąż. Jeżeli się wam podoba, starajcie się o jej rękę.
Chociaż słowa te odznaczały się przesadą, ale nie były pozbawione słuszności. Co na to jej odpowiedzieć?
Nie przewidywał wcale, że przebiegła Walentyna w ten sposób poprowadzi rozmowę.
— Więc cóż uczynić? — wyszeptał raczej do siebie niż do żony.
Walentyna żywo odrzekła:
— Porzucić twe, ulubione domatorstwo przez miłość dla córki, to przecie łatwe.
— Włóczyć się po balach, po wieczorkach? — zawołał Bressoles. A najgłówniejsza rzecz przyjmować gości u siebie. To znaczy zrujnować cały swój tryb życia.
Czegóż to chcesz moja kochana.
— Tu idzie o Marję, a ty nie jesteś znów taki stary, ażeby musiał się już odstrychnąć.
— Tak i nie — odpowiedział Bressoles wahająco bo rozumowaniu Walentyny nie brakło ludzi. Przyjmuj u siebie w domu ludzi, którzy się tobie podobają, twoich przyjaciół!
— Nie mówię o moich, lecz o twoich przyjaciołach, przez ciebie wybranych i o ich synach. Wiem, że to ci zmieni twe przyzwyczajenia, ale postąpić inaczej byłoby egoizmem; czy możesz się wahać, gdy idzie o poniesienie ofiary dla dobra córki? Trzeba będzie w domu wszystko przewrócić do góry nogami, zwiększyć wydatki, zaprowadzić we wszystkiem etykietę, na której wcale się nie znasz. Pomogę ci w tem radami. Zima tylko co się zaczęła. W ciągu dziesięciu dni podejmuję się zaprowadzić potrzebne zmiany. Będziesz miał jeszcze przeszło dwa miesiące dla przyjęć.
— Bóg wie, ile to kosztować będzie — wyjęknął Ludwik z goryczą.
Walentyna wzruszyła ramionami.
— Wstyd byłoby doprawdy mieszać tu kwestję pieniężną — odparła. — Bogaty jesteś i nie wydajesz całego dochodu.
— Wiesz, że zbieram dla powiększenia posagu córki.
— Na co jej posag się przyda, jeżeli nie uczynisz nic, ażeby ją wydać za mąż?
We drzwi gabinetu zapukano zlekka, potem Marja wsunęła swą śliczną i figlarną twarzyczkę.
— Cóż, czy skończone są już interesa? — spytała.
— Nie, moja pieszczotko — odrzekł Bressoles.
— Więc mam jeszcze wrócić do bibljoteki?
— Nie, chodź tutaj. Nie możemy się tu zgodzić z matką pod pewnym względem. Więc ty powinnaś nas pogodzić.
— O! — zawołała Marja, przestępując za próg — niczego bardziej nie pragnę!... Gdybym zawsze mogła was godzić, dopiero byłabym szczęśliwa!
— Przynajmniej tym razem możesz tego dokazać! — odrzekł były budowniczy.
— Potrzebujesz tylko szczerze odpowiedzieć na zapytanie, jakie ci chcę zadać!
— Cóż to za pytanie? — spytało dziewczę.
— Czyż chciałabyś, ażebyśmy bywali w świecie i sami dawali wieczory i bale?
— Jeżeli ty tak chcesz, ojcze, to nie potrzebujesz się pytać o me zdanie. Wszystko, co ty uczynisz, będzie dobrze.
— To znaczy, że wykręcasz się od odpowiedzi, a nie rozstrzygasz kwestii — pochwycił Ludwik Bressoles.
— No, powiedz stanowczo, czy pragniesz, ażeby u nas co tydzień był koncert lub tańce? Czy przyjemnie ci będzie, ażebyśmy i my bywali na balach, gdzie będziemy proszeni?
— Chcesz, ojcze, ażebym była szczerą? — rzekło dziewczę uśmiechem.
Tak.
— To powiem, że wszystko to przyjemnem byłoby dla mnie. Nie jestem wcale dziką i lubię towarzystwo.
— Słowem, życie światowe ma dla ciebie powab.
— Tak, ojczulku.
— Kogoż u siebie przyjmować będziemy?
— Nie wiem, to już zależy od mamy i ciebie.
— Jakto? Nie zaproponujesz nam ani jednego gościa?
— Jednego to zaproponuję — odezwało się żywo dziewczę. — Malarza tego, który ma wykonać mój portret. Przyjmiecie go?
— Naturalnie! — odpowiedział Bressoles.
— Bardzo przyjemny i inteligentny. To daje mu podwójne prawo do naszych zaprosin.
Mówiąc o Gabrielu Serwet, Marja miała swój plan. Zmierzała doń z naiwną przebiegłością. Myślała rzeczywiście nie o nauczycielu — lecz o uczniu, którego nie śmiała jednak wymienić. Pamiętała Alberta de Gibray, wobec którego po raz pierwszy zabiło jej serce i spodziewała się, że za Gabrjelem i on przedostanie się do ich domu.
— Ułożę listę — rzekła Walentyna — i pokażę ją twemu ojcu. Teraz staje się on bardzo rozsądnym i przekonana też jestem, że się we wszystkiem zgodzimy bardzo dobrze.
— I ja także jestem pewna! — zawołała Marja, klaszcząc w dłonie — co za wyborna myśl przyszła wam obojgu! Muszę cię ojczulku ucałować.
Z miną zakłopotaną przyjął Ludwik Bressoles pocałunek córki. Myślał sobie, że Maria, użyta za pośredniczkę między nim i jej matką — niezawodnie wziąwszy stronę Walentyny, dokona w jego życiu przewrotu zupełnego.
Córka tak postanowiła, musiał się więc temu poddać.
Westchnął głęboko, ale się nie sprzeciwiał.
— No, jeżeli to ma być myśl dobra, urzeczywistnimy ją natychmiast — rzekł tonem, w którym pomimo, że usiłował być wesołym, odzywał się smutek.
— Jutro zaraz zarządzę tu roboty i wszelkie przygotowania do przyszłych wieczorów.
— Wszędzie trzeba pozawieszać lustra! — zawołała Walentyna, która widząc swe życzenie spełnionem, promieniała radością.
— Powiesi się lustra! — szepnął były budowniczy — a ja sobie zamówię nowe ubranie!
— A ja zajmę się sukniami Marji — dodała pani Bressoles.
Do pokoju, gdzie się odbywała ta rozmowa, wszedł kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał Bressoles.
— List do pana od pana Gabriela Servet z ulicy Varennes. Przyniosła jakaś pani. Chciałaby się zobaczyć z panem i panienką.
— Czy powiedziała, jak się nazywa?
— Tak. Nazywa się Symona.
— Symona! — powtórzyła Marja. — To nasza nowa znajoma... mamo, to ta panienka, o której ci mówiłam, ta biedna, poczciwa panienka, taka pracowita, co to była bardzo chora i którą rekomendowaliśmy na zarządzającą szwaczkami na pensji pani Dubieuf.
— Szwaczka — odezwała się Walentyna pogardliwie. Zapewne przyszła tu prosić o wsparcie. Interesujecie się nią? Ale spodziewam się przecie, że jej tu nie przyjmiecie?
— I owszem, przyjmiemy, dla czegożby nie? — odrzekł Ludwik, — zaręczam ci, że chociaż niskiego jest pochodzenia i żyje tylko z pracy rąk, jest bardzo sympatyczna i może być przyjmowana wszędzie.
— Poproś tę panienkę, — wyrzekł, zwracając się do kamerdynera.
Lokaj wyszedł. Ludwik trzymał list w ręce, przyniesiony przez Symonę.
— Zobacz, ojczulku, co pisze Servet — odezwała się Marja — zapewne oznacza dzień, kiedy mogę przyjechać do rozpoczęcia portretu.
Bressoles zdarł kopertę.
— Rzeczywiście — odpowiedział — jutro pierwsze posiedzenie.
— Co za szczęście! — z radością zawołała Marja.
Otwartość opowiadającego zniewala nas wyznać, że najgłówniejszym powodem tej radości była nadzieja zobaczenia znów Alberta de Gibray w pracowni przy ulicy Varennes.
— To ten pan Servet ma talent? — zapytała Walentyna.
— Wielki, a imię jego z każdym dniem coraz większym okrywa się rozgłosem.
— To może portret Marji prześle na wystawę.
— O tem mi nie mówił, alebym sobie tego nie życzył, bo wydaje mi się to niepotrzebnem.
— Niepotrzebnem! — powtórzyła Walentyna ucinkowo. — Jakie ty zabawne masz zdanie o wszystkiem? Ja sądzę zupełnie przeciwnie. — Jeżeli portret ten się uda, jeżeli to ładny będzie utwór, pragnęłabym, ażeby Servet oddał go na wystawę; żeby nasze nazwisko wydrukowane było w katalogu.
— Pomówimy o tem później — odpowiedział Ludwik, wzruszając ramionami.
Lokaj znowu się ukazał.
Niósł lampę, a za nim szła Symona.
Dziewczę bardzo było wzruszone i skłoniło się nieśmiało.
Marja podbiegła do niej, zawoławszy:
— A jak to ładnie, że pani sama przyniosła ten list; jakże pani jestem wdzięczną.
— Podjęłam się tego zlecenia — odpowiedziała szwaczka — bo dawało mi pretekst do przyjścia tutaj. Inaczejbym nie śmiała.
— To bardzo źle, my bardzo pani jesteśmy przychylni. Zapewne przyszła pani z nami pomówić o pani Dubieuf.
— Tak.
— Czy pisała do pani?
— Pisała do mnie wczoraj. Dziś przyjęła mnie do siebie i właśnie przyszłam państwu podziękować za szlachetną pomoc.
— Więc pani przyjęta?
— Tak, przyjęta jestem.
— O! jakże się cieszę! Kiedy pani obejmuje swe obowiązki?
— Jutro, a ponieważ nie będę miała sposobności dość długo wychodzić, przyszłam podziękować państwu.
Przy tej rozmowie obecną była Walentyna. Obojętnie, chłodno, a lepiej powiedzieć nieprzychylnie i z wyraźną pogardą spoglądała na młodą dziewczynę.
Nie pojmowała wcale, jak mąż jej i córka interesować się mogli tem dziewczęciem, wychudłem od pracy i cierpień.
Wzruszające słowa Symony nie wywołały w duszy Walentyny żadnego wzruszenia.
— To wszystko komedja! — pomyślała sobie. — Szumne zdania zawczasu przygotowane, dla oszukiwania głupich.
Ludwik Bressoles, zarówno jak Marja, szczerze był wzruszony i Symona coraz sympatyczniejszą mu się wydawała.
— Dobrześ pani uczyniła, żeś dzisiaj przyszła — rzekł — niech pani będzie przekonana, że cenimy to wielce. Za każdym razem, jak pani będzie miała kilka chwil wolnych, radzi będziemy widzieć panią u nas.
— Spodziewam się, że pani o tem nie wątpi? — dodała Marja.
— Pani zdaje się sierotą jesteś? — zagadnęła Walentyna.
Symona drgnęła i zaczerwieniła się, usłyszawszy pytanie tej damy, która dotąd patrzyła na nią prawie pogardliwie.
— Tak, jestem sierotą — szepnęła — przynajmniej tak myślę. Rodzice mnie porzucili i nie wiem nawet, czy żyją.
— A! podchwyciła pani Bressoles — więc pani jesteś prawdziwem dzieckiem.
— Tak.
— Co ci do tego? — zapytał Bressoles, ażeby przerwać te niemiłą rozmowę.
— Daj pokój — rzekła Walentyna — nie z tobą rozmawiam, lecz z tą panią.
I dalej wypytywała:
— Ile pani ma lat?
— Zdaje mi się dwadzieścia dwa.
— Rodziła się pani w Paryżu?
— Nie wiem.
— A gdzie się pani wychowała?
— Na prowincji.
— U kogo?
— U mamki, do której mnie oddano.
— Do której rodzice oddali?
— Jakiś człowiek, który w nocy przyszedłszy do wieśniaczki mej mamki; następnie zostawił mnie u niej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.