Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mówiąc te słowa, lekarz przyglądał się ranie w lewym boku.
— Tym razem mordercy nic nie stało na przeszkodzie — dodał — ofiara już musiała utracić przytomność.
— Proszę Pana, chciej obejrzeć prawą rękę zmarłej — rzekł sędzia śledczy. — W zaciśniętych palcach trzyma ona jeszcze promień jasnych włosów. Objaśniono nas, że zabójca był jasnym blondynem. Jak pan sądzisz, czy to są jego włosy?
— Zdaje mi się, że tak musi być z pewnością, gdyż to są włosy krótkie, wyrwane, a nie ucięte.
Pan de Gibray wziął włosy, zawinął w papier i schował do pugilaresu.
Doktor rzuciwszy ostatnie spojrzenie na trupa kobiety, przeszedł do trupa mężczyzny i zadrżał, ujrzawszy otwartą ranę w lewym boku.
— Te obadwa trupy — zapewne zostały znalezione razem? — zapytał sędziego śledczego.
— Nie panie, jeden na cmentarzu Pere-Lachaise, a drugi w powozie publicznym przy ulicy Ernestine.
— Jednakże uderzone, zostały tą samą bronią.
— Czyś pan tego pewny?
— Jeżeli nie pewny, to przynajmniej przekonany i pan to przekonanie podzielisz. Patrz pan na te rany. U kobiety są one dawniejsze o kilka godzin, niż u mężczyzny i pomimo zgniecenia mięśni kształt otworów jest u obojga podobny. Jeżeli rany mężczyzny są szersze, to dla tego, że broń została zagłębioną więcej, aż po rękojeść, lecz ostrze broni zostawiło ślad trójkątny, pan to widzisz tak dobrze, jak i ja. Czyż się pan przekonał?
— Przekonałem się i teraz i wprzódy — odpowiedział pan de Gibray — a przekonanie pańskie utwierdziło mnie. Tak jest, taż sama broń, w tejże samej ręce uderzyła te dwie ofiary. Czy nie mógłbyś pan nas objaśnić, o której godzinie te zbrodnie mogły zostać popełnione?
Doktor długo przyglądał się trupom.
— Zgon kobiety nastąpił jakie dwadzieścia cztery godzin temu — rzekł — mężczyzny dwanaście lub najwięcej czternaście.
— Więc omyłka jest niemożliwa — zawołał pan de Gibray.
— Młody blondyn, widziany przez świadka, wchodził właśnie o trzeciej po południu do grobowca. To on zadał cios tej nieszczęśliwej. Drugie morderstwo popełnione zostało około pierwszej po północy w powozie Cadeta przez tegoż samego młodzieńca. Godziny zgadzają się doskonale. Jeszcze jedno pytanie, doktorze.
— Proszę, pytaj pan, jestem na rozkazy.
— Dla jakiej przyczyny miał zamordowany człowiek rękę na temblaku?
Czy pan jesteś tego pewny?
— Tak jest, powiedział nam o tem stangret.
Doktor długo i bacznie oglądał obie ręce, dotykał mięśni i muskułów, zginał w stawach.
— Nie widzę — rzekł — żadnego wybicia, ze stawu, żadnego stłuczenia, żadnej blizny po dawnej ranie, albo po świeżej, zatem nie rozumiem, dlaczego ten człowiek nosił rękę na temblaku.
— W tej sprawie wszystko jest tajemnicze! — szepnął pan de Gibray. — Doktorze — dodał — skończyłeś pan oględziny?
— Tak jest... Pozostaje mi tylko spisać protokół.
— To dobrze. Teraz nic nie przeszkadza do wystawienia trupów na widok publiczny i chciałbym, aby to nastąpiło natychmiast, gdyż mi idzie o to, aby tożsamość trupów była jak najprędzej sprawdzona....
Posługacze zabrali się do przeniesienia ciał na pochyłe płyty Morgi, gdy tymczasem lekarz w towarzystwie urzędników przeszedł do kancelarii, gdzie spisywał protokół.
— Proszę pana o papier znaleziony w kieszonce od kamizelki — rzekł pan de Gibray do nadzorcy.
— W tej chwili.
I otworzywszy szatkę, stojącą w kącie, wyjął z niej papier złożony i podał go sędziemu śledczemu.
Ten rozwinął go i wyjął z niego drugi, papier, złożony w ośmioro, który z kolei rozłożył. Był to pół-arkusz in 18-o poliniowany, z wycięciami długiemi na półtora centymetra, zupełnie podobny do tego, jakiego używał Maurycy do odczytania listu Michała Bremonta, podniesionego w lasku Vinceńskim.
Wszyscy patrzyli na ten papier z ciekawością, połączoną z zadziwieniem.
— Co to być może? — zapytał pan de Gibray głośno.
— Muszę przyznać, że tego nie wiem i wątpię, czy warto się zajmować przedmiotem tak małej wagi.
— Tymczasem — rzekł Jodelet — ten człowiek musiał mieć powód, że to nosił w kieszeni i zawijał starannie, jak coś kosztownego.
— Może pan masz słuszność! — odparł sędzia śledczy — ale ten powód jest dla nas nieznany. Zresztą chowam ten papier, chociaż zdaje mi się, że się nie na wiele przyda. Może kiedyś będzie nam użyteczny.
I schował powycinany papier do pugilaresu razem z promieniem włosów.
W tej właśnie chwili zawiadomiono go, że jakiś dorożkarz jest za drzwiami i pragnie się z nim widzieć.
— To stangret z ulicy Ernestyny — rzekł pan de Gibray. — Będziemy go dalej wybadywać i spodziewam się, że otrzymamy tak potrzebne nam wyjaśnienia.
Urzędnik i agenci wyszli z kancelarii i połączyli się z Cadetem, który czekał na nich na koźle powozu czteroosobowego, oddanego przez jego pana do ich rozporządzenia.
— Jestem na rozkazy, panie sędzio — rzekł kłaniając się — dryndą pierwszej klasy z dobrym koniem, który, was powiezie, gdzie tylko chcecie.
— Pochwalam twoją akuratność; skorzystamy z twego powozu rzekł pan de Gibray. — Panowie — rzekł do Jodeleta i Martela — bierzcie dorożkę i jedźcie za nami. Najprzód pojedziemy na Ulicę Saint-Mande. Do restauracji „Barreaux-Veris“ przyjechano o wpół po czwartej.
W kilku słowach objaśniono właściciela zakładu, o co idzie i ten oświadczył gotowość odpowiadania na pytania, jakie mu mogą być zadawane.
— Czy pan pamiętasz wszystko? — zapytał go pan de Gibray.
— Doskonale. Zacząłem zamykać okiennice. Naprzeciwko zobaczyłem, że jakiś jegomość przyglądał się trzem dorożkom, stojącym przed domem. Jegomość ten zbliżył się i zapytał, czy który z nich nie był wolny.
„Naturalnie, nie wiedziałem o tem.
„Wszedłem do sali i powtórzyłem zapytanie stangretom, którzy grali i pili.
„Jeden z nich wstał, zapłacił rachunek i zabrał pasażera.
„To ten, poznaję go bardzo dobrze — rzekł restaurator wskazując na Cadeta.
— Czyś pan widział owego jegomościa z twarzy? — zapytał sędzia śledczy.
— Nie bardzo, bo był obwiązany szerokim szalem, ale mogę poświadczyć, że miał jasnoblond włosy, takież same faworyty i nosił binokle.
— Czy dobrze mówił po francusku?
— Jak my oba dwaj. Tylko akcentem cudzoziemskim...
— Jakim?
— Północnym, jak mi się zdaje.
— Która była godzina?
— Trzy kwadranse na dwunastą. O tej porze zwykle zamykam okiennice.
— Czy pan nie masz co szczególnego do powiedzenia o tym człowieku w binoklach?
— Nie, panie.
— Nie wydawał się niespokojnym?
— Raczej miał minę człowieka, który się spieszy, bo powiedział stangretowi, żeby prędko jechał.
— Czyś pan słyszał, aby wymieniał miejsce, dokąd się kazał zawieźć?
— Nie, panie.
— Czyś go pan nigdy wprzódy nie widział?
— Nigdy... Przynajmniej sobie nie przypominam.
Widocznie restaurator nie miał nic więcej do powiedzenia.
Wskutek tego więc nadanie zostało ukończone.
Urzędnicy i agenci wsiedli do swoich powozów, i pojechali na kolej północną.
Pan de Gibray wymienił swoje nazwisko i urząd i kazał się zaprowadzić do kancelarii zawiadowcy stacji, co było uskutecznione bez straty czasu.
Tam powtórnie powiedział, kim jest.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł zawiadowca. — Jakie pan chce robić poszukiwania i w czem mogę panu być użytecznym?
— Chciałbym się dowiedzieć, kto prowadził pociąg, który przyszedł do Paryża o godzinie pierwszej w nocy i który był przy nim konduktor.
— To bardzo łatwo. Zaraz panu powiem ich nazwiska. Zajrzę tylko do dziennika.
Po chwili rzekł:
— Nadkonduktor nazywa się Boissieu, a konduktor Pernet.
— Czy mogę natychmiast wypytać tych panów?
— I owszem, muszą być teraz na stacji, — gdyż o czwartej jadą pociągiem do Calais.
— Proszę pana, każ im tu przyjść.