Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabia Smoiłow mógł mieć lat około dwudziestu pięciu.
Wysoki był, szczupły, a twarz jego otoczona jasnemi włosami i faworytami, miała rysy niezwykle regularne i niezrównaną dystynkcję.
Oczy ciemno-niebieskie, prawie czarne, śliczne były i bardzo łagodne, chociaż zasłaniały je nieco binokle, które nosił ciągle, dla słabego wzroku.
Oktawja ukłoniła się i podała hrabiemu rękę, który ujął ją i przycisnął do ust tak namiętnie, że nowy uśmiech przebiegł po ustach młodej kobiety.
D‘Arfeuille przedstawił hrabiego innym osobom, a gdy wszystkich obeszli, Rosjanin powrócił do Oktawji.
— Czy uwierzy mi pani — odezwał się akcentem cudzoziemskim — gdy powiem, że chwilę tę uważam za najszczęśliwszą w całem mem życiu?
— Za najszczęśliwszą w życiu pańskiem? — powtórzyła kobieta z udanem zdziwieniem.
— Tak.
— A to dla czego?
— Bo z panią jestem.
Oktawja wybuchła metalicznym śmiechem.
— Nie mogę uwierzyć — rzekła następnie.
— Wątpi pani memu słowu? — zawołał hrabia.
— Jak najzupełniej, a gdybym uwierzyła, panie hrabio, czyżbyś nie mógł mnie poczytać słusznie za szaloną?
Pan ze mną nie możesz być szczęśliwym.
Poznałeś mnie pan dopiero przed pięciu minutami.
— Jestem w Paryżu dopiero od tygodnia — odpowiedział Iwan a widziałem panią już trzy razy.
— Doprawdy?
— Słowo honoru!
— Za pierwszym razem zachwycałem się panią, za drugim razem pokochałem panią.
— Tak?
— Pan wie, że czasem dość jednej iskry, ażeby wzniecić pożar, a jednego spojrzenia, ażeby serce rozgorzało.
— Za trzecim razem, gdy spotkałem panią, już uwielbiałem.
— A za czwartym razem, to jest dzisiaj — spytała młoda kobieta tonem, wciąż z lekka drwiącym — za czwartym razem co się stało?
— Stało się to, żem zmysły przez panią stracił i jestem pani zupełnym niewolnikiem.
— E! Niewolnictwo w Europie zniesione!
— Tak, ale ja chcę zachować swe więzy! A pani chce zostać moją władczynią?
— Przyjaciółką... — to bardzo poważne pytanie — trzeba pomyśleć, później pomówimy o tem.
A słowa te wymówiła kobieta z wiele obiecującym uśmiechem.
Maurycy, ukradkiem przypatrywał się Oktawji.
— Zręczna, co się zowie — pomyślał — postrzeliła Rosjanina i zrobi z niego wszystko, co zechce, ale jednak nie męża.
Damy po cichu wypytywały o majątek hrabiego i dowiedziawszy się, że ma z tuzin milionów, zazdrosnem okiem patrzyły na Oktawję, i szczęśliwą rywalkę brały na języczki.
Starszy garson uroczyście oznajmił, że podają obiad.
— Czy wszyscy już są? — zapytał d‘Arfeuille.
— Nie ma jeszcze Paskala — odpowiedziała Adela de Sivrac.
— Paskal Landilly bardzo jest miły, ale prawdziwe z niego uosobienie niepunktualności — odpowiedział wicehrabia — weźmiemy się do niego, gdy przyjdzie. Przytem sam już będzie w rozpaczy, że panie przez niego czekały. Chodźmy do stołu.
Każdy z gości wicehrabiego, podał ramię jednej z dam i wszyscy parami przeszli do obszernej sali, gdzie stół był nakryty, i usiedli, jak się komu podobało.
Zbytecznem, zdaje się, będzie nadmieniać, że hrabia Iwan, usadowiony naprzeciw gospodarza, miał za swą sąsiadkę Oktawję.
Początek obiadu mija zwykle w milczeniu.
Każdy, głodny jeszcze, zajmuje się ostrygami, pasztecikami i zupą. Tu było tak samo, ale okres mnożenia niedługo trwał jednak, ożywienie budzić się prawie poczęło dzięki kieliszkom wina i pojedyncze rozmowy przyłączyły się do ogólnych.
O trzy kwadranse na dziewiątą barona Paskala de Landilly jeszcze nie było.
Musimy dodać, że tylko jedna Adela brak ten odczuwała.
Nareszcie drzwi od sali otworzyły się.
Ukazał się Paskal — rzec możnaby zmarznięty. Na głowie miał kapelusz.
Chude ciało jego osłonięte było paltotem futrzanym, a twarz znikała prawie pod ogromnym szalem. Nieodłączny monokl sterczał w prawem oku.
Powitał go ogólny okrzyk, przerwany głośnym śmiechem.
— A chodźże ty maruderze! — zawołał do niego d‘Arfeuille.
— Przestaliśmy już na ciebie czekać. Cóż u licha tak się spóźniasz? Zaraz ci przyniosą ostryg!
Paskal ściągnął szal, pod którym znikała większa część jego twarzy, machnął prawą ręką jak przy pływaniu, zakaszlał dwa razy i odpowiedział słabym głosem:
— Miljonkroć przepraszam szanowne panie i panów. Spóźniłem się bardzo. Wiem o tem, ale są okoliczności łagodzące winę i gdy się dowiecie państwo, dla czego się spóźniłem, nie będziecie się gniewali, ale dziwili.
Mówiąc to, Paskal oddał służącemu kapelusz, szal, paltot i pozostał w czarnym fraku i białym krawacie.
Baron tak nadużywał życia paryskiego i rozkoszy, że z prowincjonalnego zdrowia pozostał tylko cień...
Przerażająco był chudy. Czerwone plamy krwawiły zapadłe i blade policzki. Oczy sina okrążała obwódka, słowem wyglądał nad wyraz opłakanie.
Co minuta suchy kaszel przerywał jego słowa.
Dość było spojrzeć na niego i posłuchać, a najwyżej możnaby mu dać jeszcze dwa tygodnie życia, co jemu nie przeszkadzało jednak twierdzić, że jest bardzo silnym.
— Cóż się tak dziwnego stało, baronie? — zagadnął go Maurycy.
— Może pojedynek pan ma? — żywo spytał Lamouroux.
— To sobie popracujemy razem jutro. O! nauczę pana komandorskiego pchnięcia — coś w swoim rodzaju zdumiewającego!
Paskal kaszlnął, a potem odrzekł:
— Nie idzie tu o pojedynek.
— A o co?
— O zbrodnię, a raczej o dwie zbrodnie!
— O dwie zbrodnie! — powtórzyło kilka głosów koło stołu.
— Tak, moi drodzy, zdarzyło się coś osobliwszego i strasznego, coś potwornego, znam się przecież na tem. Komu gilotynowano przyjaciela, pamiętacie w Melun, tego biednego Fabrycjusza Leclerca, strasznego łotra zresztą, ale pysznego chłopca, ten musi znać się na zbrodniach. Wiecie, państwo, to wielki szyk mieć gilotynowanego kolegę.
Maurycy Vasseur drgnął mimowolnie i twarz mu trochę pobladła.
Z łatwością domyślił się, o czem będzie mowa.
— No, Paskalu, przystąpże już do rzeczy! — zawołał amfitrjon. — Widzisz, że panie się niecierpliwią.
Maleńki baron mówił dalej:
— Zaczynam. Historia tego rodzaju. Piłem poncz rzymski w kawiarni Rozmaitości, i już miałem pójść do was, moi drodzy, kiedy moją uwagę zwróciło kilka wyrazów, wymówionych przez dwóch jakichś facetów, obok mnie siedzących. Zacząłem się przysłuchiwać i zostałem.
— Cóż to było tak ciekawego, o czem mówili?
— O podwójnej zbrodni.
— Gdzie i kiedy?
— W Paryżu, dzisiejszej nocy. Dziś zrana przy ulicy Ernestyny w karecie do wynajęcia znaleziono trupa zabitego człowieka, a w grobowcu pewnej rodziny rosyjskiej na cmentarzu Pere Lachaise zwłoki kobiety, także zamordowanej.
Usłyszawszy to ostatnie zdanie, hrabia Iwan zajęty czułą rozmową z Oktawją, nagle podniósł głowę, a dreszcz przebiegł po jego ciele.
— Na cmentarzu Pere Lachaise! — zawołały, kobiety przerażone.
— W grobowcu! czy być może! — zawołała, wzdrygając się czarująca Oktawja.
— Tak — powtórzył Paskal de Landilly.
— W grobowcu, nieprawdaż, że to zdumiewające?
Maurycy wyglądał na roztargnionego, ale słuchał, zmarszczywszy brwi.
— Zdaje się, powiedział pan, że w grobowcu pewnej rodziny rosyjskiej? — spytał hrabia Iwan.
— Tak.
— Czy panu wiadomo, jak się ta rodzina nazwa?
Paskal potrząsnął głową.
— Nazwiska nie wymieniono — odpowiedział.