Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poszedł do sieni i z lekka zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał ktoś z wewnątrz.
Przed kominkiem taczało się na podłodze dwoje tłustych dzieciaków pod okiem kobiety pięćdziesięcioletniej i młodej szesnastoletniej dziewczyny, przedstawiającej typ skończonej brzydoty.
— Mam z panią do pomówienia o bardzo ważnej rzeczy, ale chciałbym sam na sam.
Spojrzała na przybysza z pewnem niedowierzaniem.
Ponieważ jednak wyglądał przyzwoicie, ubrany był elegancko, niedługo się wahała i rzekła do służącej:
— Genowefo, weź dzieci, idź do Marcina Girard i powiedz mu, że jeśli jutro piec będzie, przyślemy mu chleb do pieczenia.
Zamiast odpowiedzi, służąca coś mruknęła i odeszła z dziećmi.
— Mówił pan, że chce ze mną pomówić o jakiejś ważnej rzeczy.
— Tak.
— O cóż chodzi?
— O dziecko, które pani powierzone było. Pożądanem byłoby wiedzieć, co się stało z tem dzieckiem.
— O dziecku, które mi powierzono — powtórzyła Klaudyna. — To chyba nie wiele wiem. Tyle ich miałam... Trzeba, ażeby pan naprzód powiedział, które....
— Chodzi mi o dziewczynę, która miała na imię Symona.
— Symona! — zawołała Klaudyna. — Mówi pan o Symonie: O tem małżeństwie, które przyniesiono do mnie wśród okropnej niepogody wieczorem 17 listopada roku 1854?
Twarz gościa zajaśniała radością.
— Widzę, że pani ma dobrą pamięć, winszuję tego pani — odrzekł z uśmiechem. — Rzeczywiście 17. listopada roku 1854 wieczorem przyniesiono pani małą Symonę, trzy dni mającą dopiero i oddano ją pani wraz z sumą trzydziestu tysięcy franków.
— Tak było to 17. listopada — odezwała się głosem, w którym starała się zachować spokój.
— Pamiętam tak dobrze — jakby się to stało onegdaj.
— Przyszedłem zapytać panią — odezwał się — co się stało z Symoną?
— O! — odrzekła Klaudyna Charvais. — Już od pięciu lat nic o niej nie wiem.
— Jakto? — wykrzyknął młodzieniec z nagłym niepokojem. — Jakto? Czyżeś pani jej nie zatrzymała przy sobie?
— Nie.
— Ależ przecie dano pani trzydzieści tysięcy franków na jej wychowanie. Za taką sumę można ją było nauczyć rzemiosła jakiego i dać jej gospodarstwo choćby skromne.
— Że dobrze ją wychowano, za to mogę panu ręczyć. Umie czytać, pisać i rachować, jak rejent w Vique-sur-Bresne, nauczono ją szyć, i szwaczką jest, a jaką ani pan sobie wyobrazić nie może.
Ale kto tam da radę z młodemi.
Usłyszawszy od tutejszych dziewcząt, które bywały w Paryżu, że tam wszystko jak najpiękniej i że kto tam raz pojedzie, ten chciałby do końca życia tam pozostać. Dojechała razem z moją córką, a jej mleczną siostrą.
— Słowem Symona porzuciła panią?
— Tak! i to nas bardzo zmartwiło.
— Dlaczego ją pani puściłaś?
— A jakże ją miałam trzymać! przecie nie jesteśmy jej matką, żadnego prawa nie miałam do niej!
— Czy przynajmniej dała jej pani pieniądze?
— Pieniędzy! Jakich pieniędzy? Siedmnastoletnia dziewczyna je, pije, ubiera się przecie, z trzydziestu tysięcy franków nic nie zostało — jeszcześmy ze swoich dołożyli.
— Później o tem pomówimy. Najprzód niech mi pani odpowie, czy Symona jest w Paryżu?
— Tak. Odjechała, już będzie temu półszósta roku, na pół roku przed śmiercią mego biednego męża.
— A wie pani, co porabia w Paryżu?
— Wiedziałam od mej córki, jeszcze kilka miesięcy temu, prawie przed rokiem. Ale od tego czasu nie mam o niej wiadomości. Córka pogniewała się z Symoną i przestały się widywać.
— Więc pani nie wie, co się z nią teraz dzieje?
Pani Charvais pokiwała głową.
— Nawet gdzie mieszka? — pytał dalej młody człowiek.
— Nic a nic nie wiem.
— Lecz przecie mogłaby pani o tem wiedzieć?
— A skąd?
— Od córki! Ona jest w Paryżu. Niech pani do niej napisze i przyśle pani adres.