Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Tajemniczy żebrak |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Kchi, kchi, kchi, kchi! Boże litościwy, pozwól mi dojść do celu! Pozwól naprawić mój wielki grzech, zbrodnię, którą popełniłem. Nie będę mógł umrzeć, a przecież czasu i drogi niewiele już zostało.
Słowa te, zanosząc się od kaszlu, wypowiedział staruszek, który skulony, oparty na kiju, gorączkowo drapał się w górę. Ciężka to była droga, pełna skał urwistych. Nad głową złowrogi głos orłów i sępów, a pod nogami kłębiące się węże w przepaściach.
Już trzy dni tak wędruje bez przerwy, a dusza jego przepełniona jest strachem.
Może nie dojdzie, może padnie.
Nagle zatrzymał się. — To tu — zawołał — Tu się to nieszczęście stało. Tu uległem namowom szatana i dałem się skusić do grzechu i stąd powędrowałem do Meksyku.
Opadł ciężko na rozpalone od żaru słonecznego kamienie i ukrył twarz w obu rękach. Cisza śmiertelna panowała dokoła. Od czasu do czasu przerywał tę ciszę uporczywy, ciężki kaszel starca.
— Matko Boska, miłosierdzia pełna — szeptał — zmiłuj się nademną, wstrzymaj ostatnią godzinę i spraw, bym mógł naprawić swą zbrodnię.
Zadrżał. — A może on już nie żyje? Może napróżno się łudzę? Wszak mogli go zbóje zabić, tego pięknego chłopczyka, a co wtedy?
Podniósł się z trudem i powlókł dalej.
— Pójdę... Będę szedł, póki mi sił starczy... Niedaleko stąd powinna być ich kryjówka. Muszę im wydrzeć tajemnicę, muszę się dowiedzieć, co zrobili z chłopcem.
Nagle dały się słyszeć szybkie kroki.
— Co tu robisz, starcze? — zabrzmiał czyjś surowy głos.
— Nic, odpoczywam — odparł zapytany z wysiłkiem.
— A pocoś tu przyszedł?
— By umrzeć spokojnie.
— Umrzeć? — zdziwił się pytający, młody, ogorzały mężczyzna, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i sztylet — umrzeć? — A to czemu?
— Bo nie mogę dalej już iść.
— Pocoś właściwie przyszedł? Czego szukasz w naszych stronach?
— Szukam ziół leczniczych, któreby mi przywróciły zdrowie, ale siły mnie opuściły, śmierć zbliża się, a ziół czarodziejskich znaleźć nie mogę.
— Skąd przybywasz?
— Z daleka, mój synu — z Portugalii.
— Aż z Portugalii? — zdziwił się przybysz — z tak daleka idziesz mimo choroby?
Starzec kiwnął głową w milczeniu.
— Chodź, zaprowadzę cię do naszej siedziby — rzekł nagłe młodzieniec ze szczerym współczuciem. — będziesz mógł odpocząć i posilić się, ale musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
— A to czemu?
— Bo nikomu nie wolno znać drogi do naszej kryjówki.
— Czemże wy jesteście? — spytał zdumiony starzec.
— Jesteśmy bryganci[1]. Te góry do nas należą. Nie boimy się nikogo, lecz nie chcemy, by ktokolwiek znał drogę do naszej jaskini.
— A więc dobrze, prowadź. Taki nędzarz jak ja nie boi się rozboju.
Młody brygant zdjął chustkę z szyi, przewiązał oczy staremu i pociągnął go za sobą.
Wkrótce zatrzymali się.
Ze zdziwieniem stwierdził starzec, że jest w obszernej, skalistej pieczarze. Pośrodku, dokoła wielkiego, drewnianego stołu siedziało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn o srogim i dzikim wyglądzie.
— Ktoś ty? — burknął jeden z obecnych niechętnie.
— Biedak jestem, bezdomny, chory — odpowiedział starzec z wysiłkiem — na imię mi Pedro.
— Skąd jesteś?
— Z nad granicy portugalskiej.
— Zdaje mi się, że ciebie już gdzieś widziałem.
— Mnie? — udał zdziwienie wystraszony starzec — chyba pomyłka.
— Co tu robisz? — badał dalej rozbójnik — Dlaczego włóczysz się po górach, jeśli jesteś chory?
— Szukam ziela, któreby mnie uleczyło.
— O, toś źle wybrał, mój drogi. Na śmierć nie ma lekarstwa. Powiedz mi, dlaczego właściwie tego czarodziejskiego ziela nie szuka twój syn lub córka?
— Nie mam nikogo na świecie — odpowiedział z żałością biedak.
— No, w takim razie zostań z nami. Mariano lubi się opiekować takimi jak ty przybłędami, niech się i tobą zajmie.
Zresztą nie pociągniesz długo. Uprzedzam cię jednak, że gdybyś nas chciał opuścić lub zdradzić, zginiesz tak okropną śmiercią, o jakiej ci się nie śniło nawet. Rozumiesz?
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Jeżeli potrzebny ci ksiądz — dodał ironicznie, możesz go dostać. Mamy tu braciszka Dominikanina, już on cię rozgrzeszy, choćbyś miał więcej sprawek na sumieniu ode mnie ha — ha — ha — ha!
W międzyczasie do mówiącego podszedł bandyta, który stał na warcie.
— Jakiś obcy chce się z panem zobaczyć, kapitanie.
— Pytałeś kim jest?
— Nie chce powiedzieć. Ma na twarzy czarną maskę — widocznie nie chce być poznany.
„Kapitan“ wstał leniwie, zatknął pistolet za pas i wyszedł na dwór.
— Ah, sennor[2] Gasparino, to pan? — zawołał herszt, poznawszy przybyłego mimo przebrania i maski — któżby się mógł pana spodziewać! Ileż to lat pan nas nie raczył odwiedzić.
— Pst, kapitanie — położył rękę na ustach przybyły — Niech pan nie wymawia tak głośno mego nazwiska, mogą jeszcze usłyszeć.
Eh — machnął ręką lekceważąco herszt — nie ma tu nikogo. Zresztą pewny jestem moich ludzi. Powiedz pan lepiej, sennorze, co pana do nas sprowadza. Pewno chce pan nam dać jaką robotę.
— Jeżeli nie zażądasz za wiele, owszem.
— Słucham więc, o co chodzi?
— Ile kosztowałoby sprzątnięcie dwóch ludzi?
— Zależy kim są.
— Jeden to hrabia, drugi lekarz.
— O którego to hrabiego chodzi?
— O starego Emanuela de Rodriganda-Sevilla.
— Co, o waszego pana? — zdziwił się rozbójnik. Notariusz hrabiego kiwnął głową.
— Hm, hm, — mruczał herszt — wierny z pana sługa, sennorze Gasparino, nie ma co... Niestety tego zamówienia przyjąć nie mogę.
— A to czemu?
— Hrabia znajduje się pod opieką jednego z moich przyjaciół, więc mnie go tknąć nie wolno.
— To sobie dobre! Przecież nie żądam tej roboty; darmo... Zapłacę dobrze.
— Wszystko jedno. My „bryganci“ dochowujemy zawsze wierności naszym przyjaciołom.
Notariusz żachnął się niecierpliwie. Zrozumiał przycinek herszta rozbójników, ale nie chciał dać za wygraną.
— Sennor kapitano — rzekł — nie jestem dzieckiem, by mi pan opowiadał takie bajeczki. Powiedz lepiej, ile to będzie kosztowało. Zaznaczam, że zapłacę każdą żądaną sumę.
— Szkoda gadać, sennorze. Nie zrobię tego, choćbyś mi zapłacił dziesięć tysięcy dublonów.
— To pańskie ostatnie słowo?
— Najostatniejsze, sennorze. „Brygant“ to człowiek honoru i dotrzymuje zawsze swoich zobowiązań.
— Szkoda.
— Trudno, nie mogę inaczej. A kim jest drugi klijent?
— Lekarz z Polski.
— No, tego doktora, panu „załatwimy“. Nawet od pana po starej znajomości nie zażądam wiele. Gdzie ten człowiek mieszka?
— U hrabiego Rodriganda.
Herszt skrzywił się.
— Nie bardzo miła dla nas robota... Gość Rodriganda?
To mi się nie podoba.
— Ba, a któż panu zabroni go sprzątnąć?
— Mówiłem już panu, sennorze, że my naszych przyjaciół nie tykamy.
— Ależ ten cudzoziemiec nie jest chyba waszym przyjacielem?
— No nie, w każdym jednak razie jest to gość hrabiego. Zresztą zrobię to dla pana, ale za sowitym wynagrodzeniem.
— Ile żądacie?
— Zależy, czy ten człowiek ma umrzeć, czy tylko zniknąć.
— To pierwsze pewniejsze. Nieboszczyk nigdy zaszkodzić nie może.
— Zgoda, sennor Gasparino. Zapłaci pan tysiąc dublonów i sprawa załatwiona.
— Co? Tysiąc dublonów? — oburzył się — Tysiąc dublonów za jednego marnego cudzoziemca? Chyba ci, kapitanie, gorączka uderzyła do głowy.
— Jeżeli dla pana za drogo, radź pan sobie z nim sam. My nie będziemy maczać rąk za byle co: i zrobił ruch jak gdyby chciał się oddalić.
— Stój! — zawołał Gasparino przerażony — spuścisz pan chyba co z ceny.
— Ani szeląga. Zna mnie pan przecież.
— No, to zgoda, tylko spraw się pan dobrze. Kiedy mam zapłacić i jak?
— Połowę teraz, resztę po robocie.
— A gdyby się wam nie udało, to moje pieniądze przepadną?
— Musi się udać, nie jesteśmy nowicjusze w naszym zawodzie. Powiedz mi pan tylko, jak się do tego człowieka dostać.
— Sam jeszcze nie wiem. Przede wszystkim proszę mi przysłać sześciu, albo siedmiu ludzi do Rodriganda, a ja już im wydam odpowiednie polecenie.
To rzekłszy, odliczył pięćset dublonów i wręczył je kankanowi, poczem spytał: — Czy masz jeszcze tego chłopca, sennor kapitano?
Mam, ale już teraz z niego chłop jak się patrzy.
— Czemuś go wówczas nie kazał zabić?
— Przecież zapłaciłeś tylko za jego zniknięcie, pocóż więc miałem zamordować dzieciaka?
— Czy wie kim jest?
— Skądże? przecież my sami nie wiemy, skądżeście go wzięli.
— To dobrze. A za kogo on siebie uważa?
— Za syna jednego z naszych.
— Chciałbym go zobaczyć...
— Co to, to nie, sennorze Gasparino. Co ci do tego? Wszak nie należysz do naszego bractwa. Dałeś nam robotę, a teraz możesz sobie pójść.
— Dobrze. Kiedy twoi ludzie będą na zamku?
— Jutro wieczorem. Addio, sennorze.
— Addio.