Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Tajemniczy żebrak
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 1.
Tajemniczy żebrak.

— Kchi, kchi, kchi, kchi! Boże litościwy, pozwól mi dojść do celu! Pozwól naprawić mój wielki grzech, zbrodnię, którą popełniłem. Nie będę mógł umrzeć, a przecież czasu i drogi niewiele już zostało.
Słowa te, zanosząc się od kaszlu, wypowiedział staruszek, który skulony, oparty na kiju, gorączkowo drapał się w górę. Ciężka to była droga, pełna skał urwistych. Nad głową złowrogi głos orłów i sępów, a pod nogami kłębiące się węże w przepaściach.
Już trzy dni tak wędruje bez przerwy, a dusza jego przepełniona jest strachem.
Może nie dojdzie, może padnie.
Nagle zatrzymał się. — To tu — zawołał — Tu się to nieszczęście stało. Tu uległem namowom szatana i dałem się skusić do grzechu i stąd powędrowałem do Meksyku.
Opadł ciężko na rozpalone od żaru słonecznego kamienie i ukrył twarz w obu rękach. Cisza śmiertelna panowała dokoła. Od czasu do czasu przerywał tę ciszę uporczywy, ciężki kaszel starca.
— Matko Boska, miłosierdzia pełna — szeptał — zmiłuj się nademną, wstrzymaj ostatnią godzinę i spraw, bym mógł naprawić swą zbrodnię.
Zadrżał. — A może on już nie żyje? Może napróżno się łudzę? Wszak mogli go zbóje zabić, tego pięknego chłopczyka, a co wtedy?
Podniósł się z trudem i powlókł dalej.
— Pójdę... Będę szedł, póki mi sił starczy... Niedaleko stąd powinna być ich kryjówka. Muszę im wydrzeć tajemnicę, muszę się dowiedzieć, co zrobili z chłopcem.
Nagle dały się słyszeć szybkie kroki.
— Co tu robisz, starcze? — zabrzmiał czyjś surowy głos.
— Nic, odpoczywam — odparł zapytany z wysiłkiem.
— A pocoś tu przyszedł?
— By umrzeć spokojnie.
— Umrzeć? — zdziwił się pytający, młody, ogorzały mężczyzna, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i sztylet — umrzeć? — A to czemu?
— Bo nie mogę dalej już iść.
— Pocoś właściwie przyszedł? Czego szukasz w naszych stronach?
— Szukam ziół leczniczych, któreby mi przywróciły zdrowie, ale siły mnie opuściły, śmierć zbliża się, a ziół czarodziejskich znaleźć nie mogę.
— Skąd przybywasz?
— Z daleka, mój synu — z Portugalii.
— Aż z Portugalii? — zdziwił się przybysz — z tak daleka idziesz mimo choroby?
Starzec kiwnął głową w milczeniu.
— Chodź, zaprowadzę cię do naszej siedziby — rzekł nagłe młodzieniec ze szczerym współczuciem. — będziesz mógł odpocząć i posilić się, ale musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
— A to czemu?
— Bo nikomu nie wolno znać drogi do naszej kryjówki.
— Czemże wy jesteście? — spytał zdumiony starzec.
— Jesteśmy bryganci[1]. Te góry do nas należą. Nie boimy się nikogo, lecz nie chcemy, by ktokolwiek znał drogę do naszej jaskini.
— A więc dobrze, prowadź. Taki nędzarz jak ja nie boi się rozboju.
Młody brygant zdjął chustkę z szyi, przewiązał oczy staremu i pociągnął go za sobą.
Wkrótce zatrzymali się.
Ze zdziwieniem stwierdził starzec, że jest w obszernej, skalistej pieczarze. Pośrodku, dokoła wielkiego, drewnianego stołu siedziało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn o srogim i dzikim wyglądzie.
— Ktoś ty? — burknął jeden z obecnych niechętnie.
— Biedak jestem, bezdomny, chory — odpowiedział starzec z wysiłkiem — na imię mi Pedro.
— Skąd jesteś?
— Z nad granicy portugalskiej.
— Zdaje mi się, że ciebie już gdzieś widziałem.
— Mnie? — udał zdziwienie wystraszony starzec — chyba pomyłka.
— Co tu robisz? — badał dalej rozbójnik — Dlaczego włóczysz się po górach, jeśli jesteś chory?
— Szukam ziela, któreby mnie uleczyło.
— O, toś źle wybrał, mój drogi. Na śmierć nie ma lekarstwa. Powiedz mi, dlaczego właściwie tego czarodziejskiego ziela nie szuka twój syn lub córka?
— Nie mam nikogo na świecie — odpowiedział z żałością biedak.
— No, w takim razie zostań z nami. Mariano lubi się opiekować takimi jak ty przybłędami, niech się i tobą zajmie.
Zresztą nie pociągniesz długo. Uprzedzam cię jednak, że gdybyś nas chciał opuścić lub zdradzić, zginiesz tak okropną śmiercią, o jakiej ci się nie śniło nawet. Rozumiesz?
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Jeżeli potrzebny ci ksiądz — dodał ironicznie, możesz go dostać. Mamy tu braciszka Dominikanina, już on cię rozgrzeszy, choćbyś miał więcej sprawek na sumieniu ode mnie ha — ha — ha — ha!
W międzyczasie do mówiącego podszedł bandyta, który stał na warcie.
— Jakiś obcy chce się z panem zobaczyć, kapitanie.
— Pytałeś kim jest?
— Nie chce powiedzieć. Ma na twarzy czarną maskę — widocznie nie chce być poznany.
„Kapitan“ wstał leniwie, zatknął pistolet za pas i wyszedł na dwór.
— Ah, sennor[2] Gasparino, to pan? — zawołał herszt, poznawszy przybyłego mimo przebrania i maski — któżby się mógł pana spodziewać! Ileż to lat pan nas nie raczył odwiedzić.
— Pst, kapitanie — położył rękę na ustach przybyły — Niech pan nie wymawia tak głośno mego nazwiska, mogą jeszcze usłyszeć.
Eh — machnął ręką lekceważąco herszt — nie ma tu nikogo. Zresztą pewny jestem moich ludzi. Powiedz pan lepiej, sennorze, co pana do nas sprowadza. Pewno chce pan nam dać jaką robotę.
— Jeżeli nie zażądasz za wiele, owszem.
— Słucham więc, o co chodzi?
— Ile kosztowałoby sprzątnięcie dwóch ludzi?
— Zależy kim są.
— Jeden to hrabia, drugi lekarz.
— O którego to hrabiego chodzi?
— O starego Emanuela de Rodriganda-Sevilla.
— Co, o waszego pana? — zdziwił się rozbójnik. Notariusz hrabiego kiwnął głową.
— Hm, hm, — mruczał herszt — wierny z pana sługa, sennorze Gasparino, nie ma co... Niestety tego zamówienia przyjąć nie mogę.
— A to czemu?
— Hrabia znajduje się pod opieką jednego z moich przyjaciół, więc mnie go tknąć nie wolno.
— To sobie dobre! Przecież nie żądam tej roboty; darmo... Zapłacę dobrze.
— Wszystko jedno. My „bryganci“ dochowujemy zawsze wierności naszym przyjaciołom.
Notariusz żachnął się niecierpliwie. Zrozumiał przycinek herszta rozbójników, ale nie chciał dać za wygraną.
— Sennor kapitano — rzekł — nie jestem dzieckiem, by mi pan opowiadał takie bajeczki. Powiedz lepiej, ile to będzie kosztowało. Zaznaczam, że zapłacę każdą żądaną sumę.
— Szkoda gadać, sennorze. Nie zrobię tego, choćbyś mi zapłacił dziesięć tysięcy dublonów.
— To pańskie ostatnie słowo?
— Najostatniejsze, sennorze. „Brygant“ to człowiek honoru i dotrzymuje zawsze swoich zobowiązań.
— Szkoda.
— Trudno, nie mogę inaczej. A kim jest drugi klijent?
— Lekarz z Polski.
— No, tego doktora, panu „załatwimy“. Nawet od pana po starej znajomości nie zażądam wiele. Gdzie ten człowiek mieszka?
— U hrabiego Rodriganda.
Herszt skrzywił się.
— Nie bardzo miła dla nas robota... Gość Rodriganda?
To mi się nie podoba.
— Ba, a któż panu zabroni go sprzątnąć?
— Mówiłem już panu, sennorze, że my naszych przyjaciół nie tykamy.
— Ależ ten cudzoziemiec nie jest chyba waszym przyjacielem?
— No nie, w każdym jednak razie jest to gość hrabiego. Zresztą zrobię to dla pana, ale za sowitym wynagrodzeniem.
— Ile żądacie?
— Zależy, czy ten człowiek ma umrzeć, czy tylko zniknąć.
— To pierwsze pewniejsze. Nieboszczyk nigdy zaszkodzić nie może.
— Zgoda, sennor Gasparino. Zapłaci pan tysiąc dublonów i sprawa załatwiona.
— Co? Tysiąc dublonów? — oburzył się — Tysiąc dublonów za jednego marnego cudzoziemca? Chyba ci, kapitanie, gorączka uderzyła do głowy.
— Jeżeli dla pana za drogo, radź pan sobie z nim sam. My nie będziemy maczać rąk za byle co: i zrobił ruch jak gdyby chciał się oddalić.
— Stój! — zawołał Gasparino przerażony — spuścisz pan chyba co z ceny.
— Ani szeląga. Zna mnie pan przecież.
— No, to zgoda, tylko spraw się pan dobrze. Kiedy mam zapłacić i jak?
— Połowę teraz, resztę po robocie.
— A gdyby się wam nie udało, to moje pieniądze przepadną?
— Musi się udać, nie jesteśmy nowicjusze w naszym zawodzie. Powiedz mi pan tylko, jak się do tego człowieka dostać.
— Sam jeszcze nie wiem. Przede wszystkim proszę mi przysłać sześciu, albo siedmiu ludzi do Rodriganda, a ja już im wydam odpowiednie polecenie.
To rzekłszy, odliczył pięćset dublonów i wręczył je kankanowi, poczem spytał: — Czy masz jeszcze tego chłopca, sennor kapitano?
Mam, ale już teraz z niego chłop jak się patrzy.
— Czemuś go wówczas nie kazał zabić?
— Przecież zapłaciłeś tylko za jego zniknięcie, pocóż więc miałem zamordować dzieciaka?
— Czy wie kim jest?
— Skądże? przecież my sami nie wiemy, skądżeście go wzięli.
— To dobrze. A za kogo on siebie uważa?
— Za syna jednego z naszych.
— Chciałbym go zobaczyć...
— Co to, to nie, sennorze Gasparino. Co ci do tego? Wszak nie należysz do naszego bractwa. Dałeś nam robotę, a teraz możesz sobie pójść.
— Dobrze. Kiedy twoi ludzie będą na zamku?
— Jutro wieczorem. Addio, sennorze.
— Addio.




  1. rozbójnicy hiszpańscy.
  2. pan po hiszpańsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.