Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Cyganie |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór już się zbliżał, gdy notariusz wracając z Barcelony, wjechał w gęsty las.
Nagle zatrzymał konia zdumiony: na pustej zwykle polance leśnej rozłożyli się obozem cyganie. Wszędzie płonęły ogniska, rozstawione były, namioty, między którymi krążyli liczni dziwacznie ubrani, czarni i obdarci włóczędzy cygańscy. Koło jednego z ognisk zauważył Kortejo starą kobietę, której postać wydała mu się znana.
— Wszak to matusia Carba? — pomyślał, uśmiechając się z zadowoleniem. — Co za niebywały traf, że ją tu spotykam, akurat w tej chwili, kiedy mi się może przydać.
Tymczasem cyganie zauważyli go i otoczyli gwarnym, pstrym i krzykliwym kołem.
— Powróżyć, powróżyć, karty stawiać! — wołała młoda dziewczyna, czarna jak węgiel o pięknych, białych zębach.
— Nie słuchaj pan jej, sennorze! — wolała stara cyganka — ona nic nie wie. Ja panu powiem wszystko, co tylko zechcesz.
— Panie, panie, złoty panie, parę groszy! — wołały dzieci, których cała kupa uczepiła się konia notariusza.
Kortejo nie zważał na nagabujących go zewsząd cyganów i przepychał się koniem ku jednemu, w którym poznał starego znajomego.
— Hej Garbo! — zawołał — chodźcie no tu.
Stary cygan podniósł się z ziemi i podszedł ku przybyłemu.
— A sennor Kortejo! — zawołał. — Witajcie, dostojny panie!
Czy nie macie czasem odrobiny tytoniu dla biednego chłopa?
— Dostaniesz odemnie więcej niż jedną fajeczkę, ale musisz na to zarobić.
— Zarobić? Czemuby nie, sennorze? Czy to ja raz pracowałem dla pana? Myślę, że chyba nie był pan niezadowolony ze mnie. A jest jaka robota?
— Czy matusia Carba jest?
— Jest, a jakże. Siedzi tam przy ogniu.
— To mi potrzymaj konia. Zsiądę na chwilę.
Zsiadł z konia, i podszedł do ogniska, nad którym wisiał kociołek z gotującą się strawą. Stara kobieta mieszała w kotle warzęchą, nie zważając na podchodzącego do niej notariusza.
— Dobry wieczór! — pozdrowił ją Kortejo.
Cyganka nie raczyła się obejrzeć nawet i tylko mruknęła w odpowiedzi:
— Kto tam?
— Stary przyjaciel, Carba.
— Jak się nazywa?
— Obejrzyj się, to się dowiesz. Cóż to, czy róża Gitanów[1] stała się taka dumna, że już nie chce spojrzeć nawet na swego dawnego wielbiciela?
Teraz dopiero obejrzała się Carba. Twarz mimo podeszłego wieku zachowała ślady niezwykłej piękności, a postawa była dumna, jak u królowej choć ta „róża Gitanów“ była odziana w najstraszniejsze łachmany.
— A, Kortejo — pozdrowiła poufale — żyjesz jeszcze? Myślałam, że już jesteś w piekle.
— A czemu miałbym tam być?
— Bo ci się to słusznie należy.
Notariusz zaśmiał się.
— Ty, jak widzę, nie zmieniłaś się wcale — rzekł.
— Ja taką, jaką jestem, zostanę do śmierci — odpowiedziała stara dumnie.
— Aha, a więc chyba jesteśmy jeszcze przyjaciółmi po dawnemu, Carba?
— No, chyba — odpowiedziała stara chytrze — przecieżeśmy się nie poobrażali na siebie.
— Zdaje się, że nie — odpowiedział Kortejo — przecież nie było za co.
— Chyba za to, żeś nam pan ostatnio źle zapłacił — mruknęła stara.
— Ha-ha-ha! — zaśmiał się notariusz. — Nie pleć byle czego. Gasparino zawsze dobrze płaci.
— Ale roboty wymaga dobrej i dyskretnej.
— Hm, to nie grzech. Gdybyście się mogli podjąć, to i teraz moglibyście coś zarobić.
— A masz pan dla nas jakąś robotę?
— Może i miałbym, gdybyście nie żądali za dużo. Jakie są teraz wasze ceny?
— Te same, co dawniej.
— Trup? — spytał krótko Kortejo.
— Zwyczajny, tysiąc dukatów.
— Zniknięcie?
— Pięćset.
— Kasę, którą bierzecie, nie otwierając jej?
— Pięćset.
— Przetrzymanie u siebie dziewczyny albo chłopca?
— Trzysta.
— Otworzyć grób?
— Sto.
— To wy naprawdę drzecie tak, jak dawniej.
— A czy inni taniej te rzeczy załatwiają, sennorze? Przecieżeś przez ten czas, co nas nie było, robił interesy z kapitanem „brygantów”? Czy on brał mniej od nas?
— No... nie — przyznał notariusz — z niego też porządna pijawka.
— A czyś przynajmniej zadowolony z pracy jego ludzi?
— Prawdę powiedziawszy, nie. Żałowałem niedawno, że was nie ma, bo miałem do załatwienia delikatne polecenie.
— No, to możemy ci się za to teraz przydać.
— No, spróbuję. A więc trup kosztuje tysiąc dukatów?
— Tak, ale, jak ci powiedziałem, zwyczajny.
— A niezwyczajny?
— To zależy od okoliczności, trudności, stanu, bogactwa...
— Na przykład, hrabia?
— Co? — zdziwiła się Carba — czyżbyś ty naprawdę miał na myśli...
Urwała i machnęła znacząco ręką w stronę Rodrigandy.
— A czemu nie? — odpowiedział notariusz.
— Trup czy tylko zniknięcie? — pytała, mierząc go chytrym spojrzeniem, cyganka.
— To jeszcze nie rozstrzygnięte. Muszę się zastanowić. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, jaka cena.
— To także nierozstrzygnięte — odpowiedziała Carba tym samym tonem — musielibyśmy się zastanowić.
— A to czemu? — zniecierpliwił się Kortejo.
— Byliśmy w Rodriganda. Tam teraz zamęt wielki i hrabia jest pod silnym nadzorem, więc niebezpiecznie byłoby próbować.
Oczy chytrego notariusza błysnęły triumfem. Domyślił się, co zaszło, ale z niewinną miną spytał?
— A cóż się tam stało?
— Hrabia zachorował.
— Na co?
— Tego mi się nie udało dowiedzieć, choć sama byłam na zamku. Słyszałam, że jakiś doktór Zorski powrócił i ma go leczyć.
— To mu się tak łatwo nie uda — powiedział Kortejo.
— Aha — domyśliła się stara — pan coś o tym wie, jak widzę.
— Może i wiem — mruknął notariusz, niezadowolony, że przeniknięto go — ale to już nie wasza sprawa. Czy chcecie się podjąć roboty dla mnie?
— A pewnie.
— Przyjdź o północy do parku, to się rozmówimy. Będę czekał pod dębem, jak zwykłe.
— Dobrze, przyjdę.
Kortejo wstał i podszedł do konia. Cyganie, którzy nie śmieli przeszkodzić rozmowie jego z sędziwą przewodniczką gromady, teraz otoczyli go znów kołem.
Notariusz skąpy był ogromnie, ale chcąc zaskarbić sobie przychylność bandy, rozdał wszystkie papierosy, jakie posiadał, rzucił dzieciom kilkadziesiąt groszy i odjechał.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po powrocie do Rodriganda udał się do swej pobożnej przyjaciółki i od niej dowiedział się, co zaszło podczas jego nieobecności na zamku.
Wieść o lekarstwie, jakiego zamierzał użyć Zorski, wprawiła go w zły humor.
— Tam do djabła! — klął. — Ten polski przybłęda ciągle mi włazi w drogę! Carramba! Skąd jemu na myśl przyszło, że piana człowieka może być użyta jako odtrutka?
— A czy to skuteczne lekarstwo? — spytała Klaryssa bojaźliwie.
— Niestety, tak. Ten doktór to djabel nie człowiek, wszystko wie i umie. Myślałem, że tym razem się nie pozna, ale omyliłem się. Ten drab zna największe tajemnice i dlatego trzeba się go pozbyć.
— I ja tak myślę — przyklasnęła zacna siostrzyczka — mówił on podobno, że gdy hrabia odzyska przytomność, będzie można wykryć tego, co go otruł.
Kortejo spochmurniał.
— Czy nie mógłbyś być ze mną szczerym? — zaczęła Klaryssa. — Czy nie mógłbyś mi powiedzieć...
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — przerwał notariusz. — Kto trzyma język za zębami, nigdy źle na tym nie wychodzi. Ale swoją drogą hrabia nie powinien nigdy odzyskać przytomności.
— Cóż więc zamierzasz? — spytała Klaryssa.
Ale na to pytanie nie dostała odpowiedzi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O północy zakradł się notariusz do parku, gdzie pod umówionym drzewem czekała nań już Carba.
— Dobry wieczór — powitała go — jakże się ma hrabia?
— Musi umrzeć — z ponurą stanowczością odpowiedział notariusz.
— Jak to rozumieć, sennorze? Czy jest nieuleczalnie chory?
— Nie, ale trzeba się go pozbyć.
— Aha, rozumiem.
— I wy to macie zrobić.
— Dobrze, ale to będzie dużo kosztowało.
— Ile?
— Don Emanuel jest hrabią...
— Wiem o tym — przerwał notariusz — ale chciałby wiedzieć, ile ma kosztować jego śmierć.
— Don Emanuel jest bardzo bogaty — ciągnęła cyganka dalej, nie zważając na zniecierpliwienie notariusza — don Emanuel jest wielkim i potężnym panem.
— Nie baj tyle, tylko mów po prostu, ile chcesz?
Carba zastanowiła się chwilę, po czym spytała:
— A ile pan da?
— Tymczasem nic. Powiedz, ile chcesz, to będę wiedział na ile mogę się zgodzić.
— To zależy od tego, w jaki sposób don Emanuel ma być zgładzony — odpowiedziała cyganka.
— Zmiażdżony w przystępie szalu.
— Aha, rozumiem — domyśliła się cyganka. — Będzie się to nazywało, że uciekł w przystępie szalu z zamku, zleciał ze skały i rozbił się na miazgę. Czy tak?
— Tak — potwierdził notariusz.
— Hm, niegłupi jesteś, sennorze, wcale niegłupi. Pozbędziesz się hrabiego, a nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, że to twoja robota! Ale powiedz, w jaki sposób my się dostaniemy do hrabiego? Przecież go pewnie pilnują, jeżeli on naprawdę oszalał.
— Pilnuje go na zmianę doktór Zorski albo córka. Poza tym nie ma tam nikogo. Ja mam klucz od biblioteki, która przylega do pokoju hrabiego. Wpuszczę was tam, a jak wy się sprawicie, to już wasza rzecz. Za darmo pieniędzy nie dostaniecie.
— Nie obawiaj się, sennorze, nasi ludzie pracują, jak się należy. Poślę Garba, on to już załatwi.
— Dobrze, on właśnie zdatny do tych spraw. Powiedz no tylko, matusiu, ile ze mnie myślicie zedrzeć za tę robotę?
— Dziesięć tysięcy dukatów.
— Co-o-o? Tyś chyba zwariowała?
— Sennorze, jak chcesz mieć dobrą i czystą robotę, musisz dobrze zapłacić.
— Ale dziesięć tysięcy dukatów! Toż to cały, majątek. Tyś się trochę zagalopowała, moja kochana.
— Sennorze, śmierć hrabiego dla was warta o wiele więcej — uśmiechnęła się cyganka. — Przyznacie to chyba?
Notariusz zamilkł, niezadowolony był z obrotu, jaki przyjmowała rozmowa. Stara domyślała się więcej, niż życzyłby sobie.
— Przyznasz chyba, sennorze, żeś zawsze był z nas zadowolony i że nie zrobiliśmy ci zawodu, jak ten łajdak kapitan „brygantów“, z którym ostatnio robiłeś interesy.
— To prawda — przyznał notariusz — ten łobuz bierze pieniądze z góry, a później nie załatwia sprawy wcale.
— No więc, a nam zapłacisz po robocie.
— Dobrze — zgodził się wreszcie. — Sprawcie się dobrze, a obrobimy jeszcze jeden interes.
— Chcesz zabić jeszcze kogoś, sennorze?
— Tak.
— Kogóż to?
— Pewnego przybłędę, z zagranicy, doktora Zorskiego.
Po twarzy cyganki przemknął dziwny jakiś błysk, ale głos jej pozostał obojętny.
— Czy on ma być usunięty jednocześnie z hrabią? — spytała.
— Nie, musimy zaczekać jakiś czas, bo dwa śmiertelne wypadki mogłyby wzbudzić podejrzenie.
— Więc teraz mamy sprzątnąć hrabiego tylko?
— Tak.
— Kiedy to mamy zrobić?
— Jutro. Dobierz tylko odpowiednich ludzi, Carba.
— Dobrze, sennorze, przyślę Garba z najdzielniejszymi chłopakami, jakich mamy w taborze.
— A sama nie przyjdziesz?
— Nie, sennorze, to nie dla mnie robota. Za stara już na to jestem. Zresztą, na Garba można polegać, on wszystko załatwi, jak się należy
— Dobrze. Niech jutro o północy będą na tym samym miejscu.
— Dobranoc, sennorze.
— Dobranoc, matusiu.
Rozeszli się. Notariusz ruszył ku zamkowi, cyganka natomiast zagłębiła się w krzaki i czekała.
Po chwili z gęstwiny wynurzyła się jakaś ciemna postać. Był to Garbo.
— Słyszałeś wszystko? — spytała cyganka.
Garbo skinął głową. Oczy jego świeciły, jak węgle.
— Ten Kortejo to największy łajdak, jakiego widziałam w życiu — mruczała Carba — on gorszy od najgorszego Gitana[2], bo Gitano kradnie z głodu, ale nie tknie swoich, a ten wynajmuje morderców na swego pana, u którego tyle lat pracował, u którego dorobił się majątku. A jeszcze chciałby, żebyśmy zamordowali naszego pupila, Zorskiego.
— No, może chcieć — odpowiedział Garbo — tego nie zrobimy.
— A jak będzie z hrabią? Obiecuje nam za jego śmierć dziesięć tysięcy dukatów. Taka gratka nieprędko nam się nadarzy. Co poczniemy, Garbo?
— Czy ja wiem? — zafrasował się cygan.
— Podejmiesz się tej roboty, Garbo?
— Ja? — obruszył się cygan — ja miałbym zabić hrabiego? Nie chcę.
— No, ale dziesięć tysięcy dukatów...
Garbo uśmiechnął się.
— Będziemy je mieli — rzekł — wycyganimy u niego te pieniądze.
— W jaki sposób?
— Wczoraj w Loribie umarł piekarz, jutro ma być jego pogrzeb. Wykopiemy go z grobu, przyniesiemy tu, hrabiego odurzymy i przyniesiemy z sypialni, ściągniemy z niego ubranie, włożymy je na trupa i zrzucimy go w przepaść.
— Aha, toś ty taki mądry! — zawołała Carba. — A co zrobimy z hrabią?
— Ukryjemy go tymczasem, a później...
— No co później?
— Później weźmiemy okup! Jeszcze nam jego dzieci niejeden tysiąc dukatów będą musiały zapłacić za uwolnienie.
— Hm, niezła myśl, ale gdzie my go ukryjemy?
— U mojego przyjaciela Gabrillana w morskiej latarni.
— Brawo, Garbo! — pochwaliła stara — mądrześ to obmyślił! Tam nikt nie zagląda i będziemy go mogli trzymać tak długo, jak zechcemy.
— No to chodźmy.