Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Profanacja zwłok |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia hrabia był bardzo słaby. Leżał cały dzień bez ruchu i zrzadka tylko powtarzał:
— Jestem Alimpo, pański wierny Alimpo!
Przez cały ten czas Alfons nie przychodził do pokoju chorego. Przesiadywał stale u siostry Kiaryssy i wraz z notariuszem knuł plany zemsty. Chciał zrazu z pomocą władzy dochodzić swych praw „dziedzica“ rodu Rodrigandów, ale Kortejo powstrzymał go od tego.
— Zaczekaj jeszcze jeden dzień — mówił tajemniczo — a nuż sytuacja zmieni się na naszą korzyść.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O parę kilometrów od Rodrigandy leżała nieduża wioska Loriba. Tego dnia właśnie odbył się na cmentarzu wiejskim pogrzeb pewnego piekarza. Tego to właśnie trupa zamierzali do swych celów użyć cyganie.
Na krótko przed północą ukazała się na drodze do cmentarza niewielka grupa fantastycznie wyglądających postaci. Byli to Garbo i jego towarzysze.
Po dojściu do muru, otaczającego cmentarz, trzech mniejszych pomiędzy idącymi oddzieliło się od grupy; ostrożny przywódca wysłał trzech chłopców na zwiady, sam zaś z resztą przesadził mur cmentarza i przedostali się do środka.
Zabrali się energicznie do roboty. Łopaty migały szybko w świetle księżyca i w parę minut później trumna została wydobyta na wierzch.
Cyganie otworzyli ją i wydobyli trupa.
— No, chodź z nami, stary — powiedział Garbo, oświetliwszy latarką stężałą twarz umarłego. — Chodź, przespacerujesz się trochę po raz ostatni.
Spuścili trumnę z powrotem w dół, zasypali grób, dwóch cyganów wzięło trupa na barki i cały, ten dziwaczny orszak ruszył w kierunku Rodriganda.
Biednemu piekarzowi nie sądzone było zaznać spokoju nawet po śmierci...
O północy czekali już pod dębem w Rodriganda.
Wkrótce zjawił się notariusz i poprowadził ich do zamku.
Znał tu wszystkie dróżki i zakamarki, toteż po paru minutach cały orszak dotarł niepostrzeżenie do zamku. Teraz ze zdwojoną ostrożnością posuwano się dalej, by nikt z mieszkańców Rodriganda nie zauważył nieproszonych gości.
Unikając najlżejszego szelestu, przedostali się wreszcie złoczyńcy do biblioteki.
— Zaczekajcie — szepnął notariusz — muszę zajrzeć. Może ktoś jest u hrabiego.
Skradając się cichutko, jak kot, podszedł do drzwi i zajrzał przez dziurkę od klucza, po czym skinął ręką na Garba i wskazał mu śpiące w pokoju hrabiego dziewczęta.
— Czy potraficie go wynieść, nie budząc ich? — spytał.
— Rozumie się — odpowiedział cygan szeptem.
— No to do roboty!
Notariusz cofnął się na korytarz i z zapartym tchem przyglądał się zwinnym ruchom cyganów. „Gitani“ jak koty wślizgnęli się jeden po drugim do pokoju don Emanuela, który leżał nieruchomy i blady, jak trup. Przy jego łóżku siedziały Róża i Amy, pogrążone w głębokim śnie. Były tak znużone, że zasnęły obie, jak zabite, choć postanowiły czuwać całą noc.
Po chwili cyganie wrócili, niosąc na rękach bezwładne ciało. Notariusz odetchnął — teraz był pewny wygranej.
Bez szmeru wymknęli się złoczyńcy z swym łupem do parku. Tu dopiero ośmielił się notariusz zapytać:
— Czy on jeszcze żyje?
— Chyba nie — odpowiedział chytry Garbo — przydusiłem go tam w pokoju, żeby nie krzyczał. Widać zrobiłem to trochę za mocno, ale chyba sennor o to nie będzie miał pretensji? Czy teraz zdechnie, czy później, to chyba wszystko jedno.
— Pewno, że tak — odparł Kortejo, wzdrygając się mimowoli — teraz pozostaje wam jeszcze zrzucić go w przepaść i sprawa załatwiona.
— Zaraz to zrobimy, sennorze.
— A czy zgłosisz się, jak wyznaczą nagrodę za odszukanie go?
— A, naturalnie, sennorze. Czemu nie miałbym zarobić? Przecież oni nie będą żałowali pieniędzy za odnalezienie hrabiego.
— A, tak, tak, zgłoś się.
— Sennorze, zrobiliśmy swoje, teraz należy się nam zapłata.
Kortejo zapłacił cyganom umówioną sumę i wrócił do zamku, ci zaś zanieśli hrabiego na skraj parku, gdzie w zaroślach stał mały ręczny wózek, i zawieźli nieprzytomnego arystokratę do swego obozu.
Hrabia nie był martwy, tylko oszołomiony, mocnym narkotykiem, jaki wlali mu do ust cyganie przed porwaniem.
Czekała już tu na nich niecierpliwie stara Carba.
— No i co? — spytała. — Jak wam poszło?
— Doskonale — odpowiedział Garbo — jak po maśle.
— Co z hrabią?
— A leży na wózku i o świecie Bożym nie wie.
— Macie tu dla niego szaty, przebierzcie go, a potem ty, Garbo, zawieziesz go do swego znajomego do latarni. Pamiętaj tylko, że jak się coś hrabiemu stanie, ty będziesz odpowiadał.
— Dobrze — mruknął Garbo.
— No, a ubranie i bieliznę hrabiego włóżcie na trupa piekarza. Myśmy go już rozebrali zawczasu, ubierzcie go więc i w drogę.
Cygan kiwnął głową i zabrał się do roboty.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |