Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 16
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Poszukiwania |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka Zorski wstał wcześnie, by zbadać hrabiego i zabrać się do zapowiedzianej kuracji. Miał właśnie wejść do apartamentów hrabiego, gdy nagle rozległy się rozpaczliwe krzyki dziewcząt.
Doktór wpadł strwożony do pokoju hrabiego i z przerażeniem zobaczył puste łóżko, nad którym stały z załamanymi rękami Róża i miss Amy.
— Co się stało?! — zawołał.
— O, Boże, gdzie ojciec? — lamentowała Róża. — O, ja nieszczęśliwa!
— Czy pani spała? — spytał doktór.
— Niestety, tak — odpowiedziała hrabianka ze wstydem.
— Obie zasnęłyśmy — tłumaczyła się Amy — byłyśmy okropnie zmęczone.
— Boże, Boże! — rozpaczała Róża — kto wie, gdzie ojciec teraz? A ja, wyrodna, nie dopilnowałam go.
— Nie powinien być daleko — uspakajał ją Zorski — był tak słaby, że chyba nie zdołał wyjść poza zamek. Zresztą, drzwi i okna były pozamykane.
— Może jest w bibliotece? — zawołała hrabianka — szukajmy go, Karlos szukajmy, póki czas.
Przetrząsnęli we troje bibliotekę, ale nie znaleźli śladu nawet po hrabim. Zorski nie posiadał się ze zdumienia.
— Nie rozumiem, w jaki sposób don Emanuel zniknął — rzekł w końcu. — Był tak słaby, że z trudem powstałby o własnych siłach z łóżka; cóż dopiero mówić o ucieczce z zamku? Przy tym był spokojny zupełnie, apatyczny i nic nie zdradzało tego rodzaju zamiarów z jego strony.
Obejrzał raz jeszcze drzwi i okna i rzekł:
— Proszę, niech panie się przekonają, że wszystkie drzwi i okna są pozamykane od wewnątrz, którędy więc mógłby się hrabia wydostać?
— Don Emanuel musi być jeszcze w zamku! — zawołała energiczna Angielka — zawezwijmy ludzi, niech go szukają!
W minutę później wszczął się niebywały ruch i hałas w cichej siedzibie Rodrigandów. Cała służba została postawiona na nogi i nie było zakątka w całym zamku, do którego nie zajrzeliby strwożeni słudzy i domownicy hrabiego.
Wśród ogólnego przejęcia pozostały obojętne trzy osoby tylko: notariusz, siostra Klaryssa, Alfons. Siedzieli najspokojniej w świecie w salonie i gwarzyli między sobą, jakby nic nie zaszło.
— Gdzie on się podział naprawdę? — spytała wreszcie pobożna zakonnica.
Adwokat zaśmiał się chytrze i odpowiedział:
— A co, czy nie mówiłem wczoraj, że dziś zajdzie zmiana na zamku? Czy nie kazałem mu czekać cierpliwie, aż dziedzictwo wpadnie mu samo w ręce?
— Aha! — domyśliła się siostra Klaryssa — rozumiem już teraz wszystko. Ale powiedz nam przynajmniej, gdzie jest hrabia, nie rób z tego niepotrzebnej tajemnicy.
— Hm, skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział tonem skończonego niewiniątka notariusz. — Pewno go źle pilnowali, więc im uciekł w góry i gdzieś skręcił kark na bezdrożach.
— A więc jest ofiarą nieszczęścia? — powiedziała bolesnym tonem zacna siostrzyczka — ach, jak szkoda tak wielkiego pana! W każdym jednak razie wyroki Opatrzności mądre sąd słuszne, a nam, grzesznym, pozostaje poddać się im z pokorą. Idźże więc, mój synu, i obejmij w imię Boże należne ci dziedzictwo i władzę, a przede wszystkim zarządź poszukiwania hrabiego.
Alfons nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Zerwał się i chciał już iść, ale notariusz zatrzymał go:
— Nie śpiesz się — rzekł — ten przybłęda Zorski rządzi się na zamku, jak szara gęś, niechże więc teraz radzi sobie sam, jak umie. Nie obawiaj się, teraz oni przyjdą do ciebie.
Jakoż w parę minut później przybiegła Róża, wzburzona do najwyższego stopnia.
— Co to ma znaczyć, Alfonsie? — zawołała. — Cały dom szuka ojca, a ty sobie siedzisz, jakby nigdy nic. Czy ciebie doprawdy nie obchodzi wcale zniknięcie ojca?
Alfons wzruszył ramionami.
— Moja droga — rzekł lodowatym tonem — przecieżeście mnie gwałtem odsunęli od ojca, robiliście mi wszystko naprzekór, nie dopuszczaliście mnie do niego, nie liczyliście się moim zdaniem, więc teraz radźcie sobie sami, jak umiecie.
— Alfonsie, jak możesz? — rzekła Róża z wyrzutem.
— Moja miła, nie zaprzeczysz, chyba że się to stało z waszej winy?
— I w takiej chwili myślisz o zemście, a nie o ratowaniu ojca?
— O, nie, bynajmniej. Wezmę udział w szukaniu, ale gdyby się ojcu zdarzyło jakieś nieszczęście, wy za nie odpowiadacie, nie ja.
— Sennor Kortejo — rzekł, zwracając się do notariusza — proszę nam pomóc i wydać odpowiednie rozkazy, jako pełnomocnik ojca.
Adwokat podniósł się z godnością.
— Jak był ubrany don Emanuel? — spytał.
Był w samej tylko bieliźnie — odpowiedziała Róża. — Mój Boże, któżby to przypuszczał, że człowiek tak osłabiony zdobył by się na coś podobnego? Przecież nikomu przez myśl nie przeszło nawet, że mógłby wstać z łóżka.
— Kto ci powiedział, że on taki słaby? — spytał Alfons.
— Doktór Zorski.
— Doktór Zorski! — powtórzył z ironią „szlachetny” młodzian — widzisz teraz, że ten pan nie zasługuje na zaufanie. Przecież każde dziecko wie, że szaleństwo dodaje sił. To właśnie przesadne zaufanie do Zorskiego stało się powodem nieszczęścia.
— Zapewniam cię, że się mylisz! — zawołała hrabianka.
Alfons pokiwał tylko głową z politowaniem, zamiast odpowiedzieć, a Kortejo rzekł:
— Każę szukać don Emanuela po całej okolicy i jeśli się państwo na to zgodzicie, wyznaczę nagrodę za jego odnalezienie.
— Ależ zgadzamy się, naturalnie, że się zgadzamy! — zawołała Róża — niech pan natychmiast ogłosi, sennorze. Niech cała okolica weźmie udział w szukaniu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zorski, którego tajemnicze zniknięcie hrabiego zastanowiło bardziej niż wszystkich mieszkańców zamku, skorzystał z chwili, gdy został sam i począł szukać śladów dokoła zamku. Nie wierzył w ucieczkę wyczerpanego chorego. Prawdopodobniejszym wydawało mu się porwanie.
Ale śladów nie znalazł, bo nauczony doświadczeniem Kortejo pozacierał je starannie w nocy.
Musiał więc doktór dać za wygraną i wrócić do zamku, gdzie już całą władzę objęli Alfons i notariusz. Wezwali wszystkich chłopów z okolicznych wsi, obiecując nagrodę pięciuset dukatów za odnalezienie hrabiego.
Wywołało to wielkie poruszenie w okolicy, ale godzina mijała za godziną, a nikt nie zgłaszał się z wieścią o zaginionym.
Tak przeszedł dzień i noc. Na zamku zapanował grobowy nastrój, gdyż wszyscy przeczuwali, że don Emanuelowi wydarzyło się nieszczęście. Tylko troje spiskowców z trudem ukrywało swój triumf i udawało wielkie przejęcie losem hrabiego.
Rankiem następnego dnia służący zameldował przybycie jakiegoś cygana, który chciałby widzieć się z państwem, gdyż ma do zakomunikowania coś bardzo ważnego.
Wszyscy domyślili się, z jaką wieścią przychodzi, kazano go więc natychmiast wpuścić do sali jadalnej, gdzie mieszkańcy zamku spożywali właśnie śniadanie.
Cygan wszedł do sali i ukłonił się nisko obecnym. Był to Garbo, który odgrywał znakomicie swą rolę włóczęgi, onieśmielonego widokiem tylu znakomitych sennorów i sennorit.
— Kim jesteś? — zapytał go notariusz.
— Jestem biedny Gitano, sennorze — odparł Garbo.
— Co cię sprowadza do zamku?
— Łaskawi państwo ogłosili, że kto przyniesie wiadomość o panu hrabim, dostanie dużą nagrodę.
— A ty coś wiesz?
— Wiem sennorze, a jakże.
— Gdzie ojciec? — zerwała się Róża — mówże prędzej, człowiecze!
— Łaskawa panienka pozwoli, że opowiem od początku — odpowiedział Garbo chytrze.
— Mów prędzej! — niecierpliwiła się hrabianka.
Cygan odchrząkną! i, udając szczerze zmartwionego, mówił:
— Ja, biedny Gitano, jestem, proszę wielmożnego państwa. Żyje z leczenia ludzi i koni ziołami, które zbieram w górach. Dziś rano poszedłem uzbierać ziół, patrzę — a tu wisi na krzaku kawałek cienkiej bielizny jedwabnej. Zdjąłem ten kawałek z krzaka, obejrzałem go — wyhaftowana była na nim bardzo piękna korona i litery R i S.
— Ach, Boże, toż to nasz herb! — zawołała Róża. — Widocznie ojciec przechodził tamtędy i zaczepił się o krzak. Czyś ty przyniósł ten kawałek, Gitano?
— Przyniosłem, łaskawa panienko, przyniosłem — odpowiedział cygan — ale myślę sobie, skądby się to tu wzięło? Tyle lat chodzę po górach, a nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego widzieć i to jeszcze w tak urwistym miejscu na zboczu. Zszedłem na dół, aż do dna przepaści, patrzę, a tu...
Urwał nagle i wzdrygnął się, jakby dotychczas jeszcze pozostawał pod wrażeniem strasznego widoku. Wszyscy obecni siedzieli, jak skamieniali, jedna tylko Róża zerwała się i zawołała drżącym głosem:
— Na miły Bóg, Gitano, mów prawdę, coś tam znalazł?
Ale Zorski za jej plecami dał znak cyganowi, żeby nie mówił, wstał z miejsca i rzekł:
— Wybaczą panie, ale zdaje mi się, że wieść, którą ten człowiek nam przyniósł, nie jest przeznaczona dla uszu niewieścich.
I zwracając się do Alfonsa i Korteja, dodał:
— Proszę panów, przejdźmy do gabinetu i tam wysłuchamy do końca.
— Nie! — krzyknęła Róża — nie pozwalam na to. Muszę wiedzieć, co się stało z ojcem.
Drżała jak liść, ale wyraz jej twarzy był tak stanowczy, że Zorski zaniechał dalszego oporu.
— Czy mam opowiadać? — spytał Garbo.
— Tak, tak, nakazuję ci to! — zawołała hrabianka porywczo.
— Na dnie przepaści znalazłem trupa — rzekł krótko, lecz dobitnie cygan.
— Ojcze! drogi, kochany ojcze! — zapłakała Róża. — Ach, ja nieszczęśliwa!
— Donno Różo, przecież nie widzieliśmy zabitego i nie wiemy, czy to don Emanuel pocieszał ją Zorski. — Niechże pani tak nie rozpacza, może to tylko nieporozumienie, może zabitym jest ktoś inny, a choćby to nawet był don Emanuel, to kto wie, czy nie zemdlał tylko od upadku i czy nie uda się go przywrócić do życia.
— To niemożliwe, sennorze — rzekł Garbo pokornie — ten pan zmiażdżony jest zupełnie.
— Czy masz ten kawałek bielizny przy sobie? — spytał Alfons.
— Mam.
Cygan wyciągnął z kieszeni kawałek białej, delikatnej materii jedwabnej i podał go młodemu hrabiemu. Ten rzucił na niego tylko okiem i zawołał:
— To nasz herb! Nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Róża przyskoczyła do niego, pochwyciła skrawek bielizny i zalała się łzami.
— Boże, Boże, Boże! — powtarzała wśród łkań — mój biedny ojciec!
— Czy to naprawdę bielizna ojca? — spytał wzruszony Zorski.
— Tak... — łkała hrabianka — ja sama ojcu włożyłam tę koszulę... Ach, Boże, to moja wina, moja wina, moja!... Gdybym nie spała, ojciec żyłby jeszcze.
— Gdzie leży zabity? — spytał Zorski.
— Na dnie „Baterii“ — odpowiedział Garbo.
Obecni spojrzeli po sobie. „Baterią“ nazywano najstraszniejszą w okolicy rozpadlinę skalną głębokości kilkuset metrów, o pionowych prawie ścianach skalnych.
Nikt już teraz nie wątpił, że hrabia nie żyje. Róża chwyciła się za głowę.
— Zabiłam ojca! — zawołała. — Jestem morderczynią własnego ojca! Boże, bądź mi miłościw!
Przycisnęła chusteczkę do oczu i wybiegła. Amy poszła za swą przyjaciółką, by ją pocieszyć.
— Czy można się dostać do trupa? — spytał notariusz.
— Można, jeżeli się zna skały.
— A ty je znasz?
— Znam.
— Zaprowadzisz nas?
— Czemuby nie, sennorze? Ale jestem biedny Gitano, łaskawy panie.
— Dobrze. Nie będziesz szedł darmo. Jeżeli znajdziemy tam dona Emanuela, dostaniesz pięćset dukatów. Chodźmy, don Alfonsie.
Wyszli, nie zwracając najmniejszej uwagi na Zorskiego.
Niezrażony tym doktór poszedł za nimi. Nie był, zresztą, sam, gdyż wieść o znalezieniu trupa hrabiego rozniosła się lotem błyskawicy po Rodriganda i poszło tylu ludzi, że wyglądało to z daleka jakby szła jakaś pielgrzymka.
Do „Baterii“ było dobre pół godziny drogi. Był to jar głęboki, ściśnięty skalnymi ścianami, na dnie którego płynął strumień. Słońce nie dochodziło tu nigdy.
Po drodze do Zorskiego przyłączył się kasztelan, który znał wszystkie ścieżki w okolicy. Zaproponował doktorowi, że zaprowadzi go na dno rozpadliny drogą znaną jemu jednemu tylko.
Kasztelan nie był wcale szybkobiegaczem, to też przybył z Zorskim na miejsce dopiero w tej chwili, gdy z drugiej strony wąwozu nadchodzili prowadzeni przez cygana notariusz, Alfons i cały tłum towarzyszących im ludzi.
Oczom ich ukazał się straszny widok: tuż nad brzegiem strumienia leżał ohydnie zniekształcony trup człowieka. Spadając z urwiska, uderzał widocznie wielokrotnie o ostre występy skalne, gdyż ciało jego tworzyło jedną okropną masę bezkształtną, w której nie można było dojrzeć twarzy wcale. Z pękniętego brzucha jak olbrzymie robaki wypełzały poczerniałe jelita, szerząc dokoła straszliwy odór zgnilizny.
Alimpo załamał ręce i wybuchnął głośnym płaczem.
— O, panie nasz łaskawy! — wołał — łaskawy panie hrabio! Don Emanuelu, któżby mógł przypuścić, że taki okrutny los pana spotka?!
Wśród przywiązanej do hrabiego służby rozległy się płacz i zawodzenie, tylko notariusz i Alfons pozostali spokojni zupełnie i obojętni. Zewsząd biegły w ich stronę zgorszone i gniewne spojrzenia, toteż Alfons, chcąc naprawić swój błąd, przybrał minę zmartwionego i przystąpił do zwłok, chcąc uklęknąć.
Cofnął się jednak ze wstrętem.
— To niemożliwe! — zawołał. — Tak okropnego odoru nikt nie wytrzyma!
Zorski zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, podszedł do bezkształtnych zwłok i pochylił się nad nimi, chcąc zbadać przyczynę wypadku.
— Stój pan! — powstrzymał go notariusz — nie pozwalam ruszać zmarłego przed przybyciem doktora Ciellego z Manrezy. Cofnij się pan!
— Nie wiem, na jakiej zasadzie ośmiela mi się pan rozkazywać — odpowiedział Zorski. — Sam wiem o tym doskonale, że zabitego nie wolno ruszać przed przybyciem lekarza sądowego, ale nikt mi nie może zabronić przyjrzeć się zbliska trupowi.
— Jako generalny plenipotent zmarłego mam nie tylko prawo, ale nawet obowiązek zważania, żeby wszystko odbyło się zgodnie z prawem — odpowiedział notariusz dumnie. — Usuń się pan stąd, bo i tak hrabiemu nie pomożesz. Dość złego stało się już z twej winy. Mówiłem, że hrabia jest szalony i że należy go strzec, ale pan zlekceważył moje przestrogi i z pańskiej winy szlachetny don Emanuel poniósł tak okropną śmierć.
Zorski wzruszył ramionami, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem i odszedł.
Do Manrezy było dość daleko, toteż upłynęło sporo czasu, zanim przyjechał doktór Cielli. Tymczasem Zorski, nie zważając na zdziwione spojrzenia obecnych, chodził po wąwozie i skrupulatnie badał każdy występ skalny na zboczu. Wdrapał się nawet z narażeniem życia po stromej skale na górę, szukając miejsca, z którego zabity runął w dół.
Notariusz przyglądał się jego badaniom śladów z wściekłością, ale nie mógł temu przeszkodzić.
Wreszcie przybył sprowadzony przez umyślnego posłańca, Cielli.
— Witaj, sennorze! — zawołał Kortejo — jużeśmy się nie mogli pana doczekać.
— Pędziłem, co koń wyskoczy — odpowiedział doktór — niestety, nie można było zdążyć wcześniej.
— Wie pan o co chodzi?
— Wiem, mówił mi pański posłaniec — odpowiedział doktór Cielli, i westchnąwszy obłudnie dodał:
— Biedny hrabia! Któż mógłby przewidzieć, że taki koniec czeka tak znakomitego pana. Ale powiedz pan, sennorze, któż to łazi tak po skałach, jakby chciał połamać ręce i nogi?
Wskazał na górę, z której schodził właśnie Zorski, zboczem tak strasznym, że się aż w głowie kręciło patrzącym nań z dołu.
— To pański sławny kolega z Paryża — odpowiedział notariusz — widocznie szuka tam gniazd ptasich, albo po prostu... guza!
— Chciałoby mu się tam łazić! — pokręcił głową Cielli.
— Ba, łotr drapie się, jak kot — rzucił Kortejo.
— Jak małpa, łaskawy sennorze, jak małpa — poprawił złośliwie doktór — bo też niczym innym nie jest.
— Ach, żebyż tak kark skręcił!
— Niestety, takich jak on czart ma w opiece, sennorze, nic mu się nie stanie.
— Szkoda!
— O, patrz pan, idzie ku nam. Widocznie chce znów nos wetknąć w nieswoje sprawy.
— Spodziewam się, że nie pozwolisz na to, doktorze.
— Oczywiście, nie — nadął się Cielli — jestem lekarzem sądowym i znam swoje prawa.
— Możemy zacząć?
— Możemy, sennorze.
— Panie alkaldzie[1] — skinął notariusz na stojącego obok starszego, poważnego chłopa — zaczynamy!
Podeszli do trupa we troje w tej właśnie chwili, gdy na dole ukazał się Zorski.
— Wzywam panów do spełnienia obowiązku urzędowego — zaczął uroczyście notariusz — panie doktorze, czy może pan ponad wszelką wątpliwość stwierdzić śmierć ofiary wypadku?
— Oczywiście — odpowiedział doktór — zgon nastąpił wczoraj jeszcze.
— Proszę to zaprotokułować, panie alkaldzie — rozkazał Kortejo — a teraz, panie doktorze, proszę zaopiniować, jaki był powód śmierci.
— Upadek z góry w przepaść, przy czym nastąpiło zmiażdżenie czaszki i szereg innych uszkodzeń — zawodowym tonem oświadczył lekarz — zgon nastąpił momentalnie.
— Proszę to zaprotokułować, alkaldzie. W tej chwili chodzi nam o rozpoznanie trupa. Stwierdzamy więc teraz, że ubrany jest w nocną bieliznę hrabiego Emanuela de Rodriganda-Sevilla, który w napadzie szału uciekł poprzedniej nocy z zamku i więcej nie powrócił. Sennorze Juan Alimpo!
— Jestem do usług — odpowiedział kasztelan.
— Czy pamiętasz, jaką koszulę nosił hrabia bezpośrednio przed wypadkiem?
— Tak jest, sennorze, sam pomagałem włożyć nieboszczykowi panu hrabiemu.
— Czy to ta?
Kasztelan, wstrzymując dech, podszedł do trupa, przyjrzał się i odpowiedział.
— Tak, to ta, nie ulega wątpliwości.
Notariusz zawołał jeszcze kilka osób ze służby don Emanuela, którzy jednogłośnie potwierdzili zeznanie Alimpa. Jeden nawet zauważył, ze trup ma na palcu pierścień, który don Emanuel zwykł nosić. Przewidujący cyganie bowiem zdjęli hrabiemu pierścień i włożyli piekarzowi na palec przed strąceniem go w przepaść.
— Nie ma więc najmniejszej wątpliwości, że to jest hrabia — oświadczył notariusz.— Panie alkaldzie, proszę zaprotokułować, że zabity został rozpoznany jako don Emanuel de Rodriganda-Sevilla.
Wójt przejęty niezmiernie spełnianą w tej chwili funkcją spisał protokuł pod dyktandem chytrego notariusza, doktór i świadkowie podpisali go i ceremonia była skończona.
— Weźcie zwłoki na nosze — rozkazał Kortejo — zaniesiecie je do zamku.
W tej chwili z tłumu wysunął się Zorski, który bacznie w milczeniu przyglądał się wszystkiemu.
— Nie ruszajcie zwłok — rozkazał.
— A cóż to sennor ma do powiedzenia? — spytał notariusz zgryźliwie.— Z jakiego tytułu wtrąca się pan w nieswoje sprawy?
— Jako lekarz hrabiego.
— W tej chwili już nim pan nie jest!
— Więc jako człowiek, który widzi naruszenie prawa i nieścisłości w przeprowadzanym naprędce dochodzeniu. Zauważyłem pewne dodatkowe okoliczności, których podczas spisywania protokułu nie wzięto pod uwagę i dlatego sprzeciwiam się odniesieniu trupa do zamku.
— Ale z jakiej racji?
— Ponieważ ten nieszczęśliwy nie jest don Emanuelem.
— To prawda — zgodził się alkald — będzie świeższa, choćby leżała na słońcu.
— Ha-ha-ha! — zaśmiał się złośliwie Cielli — też mi porównanie: człowiek i koza!
Zorski zmierzył go zimnym spojrzeniem i rzekł:
— Użyłem tego przykładu po to, żeby ludziom, nieznającym się na anatomii, jaśniej uzmysłowić rzecz całą. Jak widzę, zrozumieli mnie doskonałe, czego nie można powiedzieć o panu, który jesteś niby doktorem.
Rozległy się śmiechy. Cielli poczerwieniał, jak indor.
— Czy pan kpi?! — wybuchnął.
— Ani myślę, sennorze! Zbyt poważną w tej chwili omawiamy sprawę, by mi w głowie były kpiny, ale też pana poproszę, byś się nie silił na żarty, bo, doprawdy, nie czas na to. Proszę państwa zwrócić uwagę na rękę trupa. Jest na niej wprawdzie pierścień don Emanuela, ale ręka jest szeroka, spracowana i gruba. Hrabia takiej nie miał na pewno. Przyjrzyjcie się teraz stopie zabitego. Zachowała się ona całkiem dobrze i każdy pozna, że nie jest to noga szlachcica, który nigdy nie chodził boso: jest szeroka, gruba, podeszwę ma podartą, a piętę zrogowaciałą.
Mieszkańcy Rodriganda obstąpili ciasnym kołem trupa i głośno potakiwali słowom doktora, ale notariusz nie miał zamiaru dać za wygraną. Spytał więc:
— A skąd się wzięła na trupie nocna bielizna hrabiego?
— Włożono ją temu człowiekowi przed zrzuceniem go do przepaści.
— A pierścień?
— Tak samo.
— A więc pan twierdzi, że umyślnie popełniono zbrodnię, a trupa dla niepoznaki przebrano za don Emanuela?
— Z pewnością! Przyjrzyjcie się państwo zwłokom raz jeszcze: spadły one wprawdzie z ogromnej wysokości, ale w żadnym razie nie mogły zostać tak zmasakrowane i zniekstałcone w czasie upadku. Pewny jestem, że po strąceniu tego człowieka ze skały, sprawcy zeszli na dół i kamieniem zmiażdżyli twarz i wszystkie części ciała, które mogłyby zdradzić, że to nie jest hrabia.
— Ba! — parsknął Alfons — to wariat skończony.
Notariusz stuknął się znacząco w czoło. Wszyscy dokoła patrzyli na doktora, kręcąc głowami ze zdumieniem i niedowierzaniem.
Jeden tylko Garbo zbladł, jak ściana. Doktór spojrzał nań bystro i rzekł:
— Zaraz wam dostarczę dowodów, moi ludzie.
Odszedł na stronę, podniósł jakiś kamień, podał go alkaldowi i zapytał:
— Widzi pan co jest na tym kamieniu?
— Widzę krew — odpowiedział wójt.
— To nie jest krew, panie alkaldzie. Niech pan to pokaże doktorowi Ciellemu, a on natychmiast nam objaśni, co to jest — rzekł Zorski z ironią.
Alkald poszedł za jego radą. Cielli żachnął się, ale nie mógł zataić prawdy.
— To mózg — powiedział niechętnie. — Widocznie zmarły upadł na kamień głową.
— Tak pan myśli? — spytał Polak pogardliwie — a ja panu mówię, że stało się wprost przeciwnie: nie trup uderzył czaszką o kamień, tylko kamień o czaszkę zabitego. Pozwólcie panowie za mną, a dowiodę wam, że mam rację.
Zaprowadził alkalda na brzeg rozpadliny i pokazał mu mały dołek, który najwyraźniej odpowiadał kształtowi kamienia.
— Widzicie panowie — zaczął Zorski — ten kamień tkwił tu w ziemi, wyrwano go i strzaskano nim czaszkę zabitemu, a potem wyrzucono go precz. Ten, który to zrobił, był bardzo nieostrożny, bo pozostawił ślad swojej zbrodni na miejscu.
— Racja! — zawołał alkald — to jasne, jak słońce!
— Co za niesłychane brednie! — wybuchnął Alfons wściekły. — Nie rozumiem, jak można słuchać takie niestworzone historie!
Ale Zorski nie zważał na niego wcale.
— Chodźmy na górę, panie alkaldzie — przemówił — pokażę panu coś jeszcze.
Ruszył naprzód, za nim wójt, a na końcu trzej sprzymierzeńcy i cygan z kwaśnymi bardzo minami.
Zatrzymał się nad brzegiem przepaści i rzekł, wskazując na wydeptaną trawę:
— Czy widzicie panowie te ślady? To jest miejsce, z którego zrzucono trupa w dół. Trawa jest wszędzie świeża i bujna, a tylko tu pomięta, jakby po niej ciągnięto coś ciężkiego. Widocznie przyniesiono tu ciało zabitego. Naokoło widzimy ślady kilku ludzi — to ci, co go zrzucili w dół. Stało się to dzisiaj w nocy, inaczej ślady nie byłyby takie świeże.
— Przeklęty łotr! — mruknął notariusz — wszędzie musi swój nos wetknąć.
Śniada twarz cygana zrobiła się blada, jak kreda. Zorski, który bacznie przyglądał się wszystkim obecnym, zauważył to i spytał wójta:
— Czy nie domyśla się pan, alkaldzie, kto tu był tej nocy?
— Ja? — zdziwił się urzędnik — skądże miałbym wiedzieć?
— A więc zaraz się przekonamy — powiedział Zorski, podszedł do cygana, położył mu rękę na ramieniu tak, że Garbo aż się ugiął pod jej ciężarem i rzekł:
— Chodź no bliżej, Gitano. Przecież ty znalazłeś trupa, więc się może od ciebie dowiemy prawdy.
Pociągnął go do śladów i zmusił, by włożył nogę w wyciśnięty ślad — noga mieściła się w nim jak najdokładniej.
— Widzi pan, alkaldzie? To są jego ślady!
Wójt kiwnął głowią.
— No, teraz, cyganie, mów, jeżeli masz coś na swą obronę — powiedział Zorski, całkowicie pewny wygranej.
Ale Garbo odzykał już przytomność umysłu i na poczekaniu znalazł wykręt.
— Tak, to moje ślady — powiedział śmiało — zbierałem wraz z dwoma towarzyszami tu właśnie zioła nad samym brzegiem przepaści. Zmęczyłem się i usiadłem, żeby odpocząć. Dlatego tu trawa wygnieciona. Potem koledzy moi odeszli, a ja zauważyłem kawałek bielizny na krzaku.
— A, mądryś, bratku! — zawołał Zorski — ale pokaż no ten krzak!
— W tej chwili — odpowiedział cygan, tym razem jednak z mniejszą pewnością siebie — zaraz go znajdę.
Począł szukać wzdłuż brzegów przepaści, lecz jak na złość nie było tam ani jednego krzaka...
— Nie mogę go znaleźć — rzekł wreszcie zakłopotany.
— Bo go tu nie było wcale — odparł Zorski — domyśliłem się od razu w zamku, że kłamiesz. Poznałem to po kawałku bielizny, któryś nam przyniósł. Kiedy człowiek spada z góry i zaczepia się po drodze o krzak, to bielizna drze się na drobne, nieregularne kawałki, o nierównych brzegach, a tyś nam przyniósł kawałek równiutko oddarty. Nie trzeba wielkiej mądrości na to, żeby poznać, co oddarły kolce krzewu, a co ręka ludzka.
— Prawda, prawda — potakiwał alkald — święta racja.
— Oświadczam więc panu, jako przedstawicielowi władzy, że nie są to zwłoki don Emanuela de Rodriganda, tylko człowieka nierozpoznanego dotychczas — stwierdził doktór uroczyście. — Nie zaszedł tu wcale nieszczęśliwy wypadek, tylko zbrodnia, którą należy wyświetlić. Żądam, żeby zwłoki pozostawiono na miejscu, aż przyjedzie korregidor, który całą sprawę zbada dokładnie.
— Dobrze — powiedział alkald — mogę się na to zgodzić.
— Każe pan strzec jaru i trupa?
— Jeżeli pan sobie tego życzy, owszem.
— Zechce pan zaaresztować cygana i zatrzymać go aż do przyjazdu korregidora.
— Mogę się i na to zgodzić — zaczął wójt, ale przerwał mu Alfons, który domyślił się, że cygan został podstawiony przez jego ojca i teraz chciał go uratować za wszelką cenę.
— Co to znaczy, alkaldzie? — zawołał. — Co tu ma do gadania ten obcy przybłęda? Czy wiesz na kogo po śmierci ojca przeszła władza w Rodriganda i okolicach?[2] Czy zdajesz sobie z tego sprawę, że ja tu rządzę?
— Ba — odezwał się Zorski lekceważąco — trzeba naprzód dowieść, że don Emanuel naprawdę nie żyje.
— Tam na dole leżą jego zwłoki! — krzyknął Alfons.
— Dowiedź pan, że to są zwłoki ojca.
— Poznałem je, sennor. Rozumiesz?!
Doktór wzruszył ramionami.
— Pan je poznał? — spytał z gryzącą ironią — To ciekawe! Kiedyż pan zdążył się tak dobrze przyjrzeć ojcu, że w podrzuconym przez kogoś i umyślnie oszpeconym trupie poznaje pan jego zwłoki?
— Nic panu do tego! — parsknął rozwścieczony Alfons.
— Nie mam zamiaru tłumaczyć się przed byle kim. Poznałem zwłoki ojca i na tym koniec!
Ale doktór nie uląkł się jego gniewu wcale i z wyraźną pogardą odpowiedział głośno:
— Ostatni lokaj w Rodriganda rozpoznał by te zwłoki lepiej, niż pan. Od kiedy zna pan hrabiego? Od tygodnia może...
Alfons zatrząsł się ze złości.
— Co ty sobie myślisz, przybłędo? — warknął. — Precz mi z drogi, bo zmiażdżę! Któż mógłby znać ojca lepiej, niż ja, rodzony syn jego.
— Pan miałby być synem don Emanuela? — zaśmiał się Zorski, nie zwracając uwagi na obelgi młokosa. — Prawdziwy syn don Emanuela jest w tej chwili na morzu, uprowadzony z waszego rozkazu przez korsarza Landolę!
Trudno sobie wyobrazić wrażenie, jakie wywarły te słowa: wszyscy obecni osłupieli ze zdumienia, notariusz zbladł jak trup, alkald aż ręce rozłożył i żegnał się raz po raz, jakby djabła zobaczył. Alfons zaś rzucił się na Zorskiego z dzikim krzykiem.
— Łajdaku! Oszczerco! Zaduszę cię, jak psa! A!e zręczny i wyjątkowo silny doktór porwał go za kark, podniósł z łatwością do góry i potrząsając nim poszedł nad brzeg przepaści.
Rozległy się okrzyki przerażenia, a buńczuczny młodzik począł błagać o litość.
— Na kogo się porywasz, młokosie? — spytał doktór z najwyższą pogardą. — Czy mam cię zrzucić w przepaść?
— Litości! — wył Alfons, odchodząc od zmysłów z przerażenia. — Już nie będę!
— Twoje szczęście, że nie chcę sobie rąk plugawić! — zawołał Zorski. — Idź precz, ty podła gadzino!
To mówiąc, cisnął Alfonsa o zbocze góry z taką siłą, że ten rozciągnął się jak długi.
— Sennorze alkaldzie — rzekł doktór — spodziewam się, że spełnisz swój obowiązek. Chodźmy, kasztelanie.
Odszedł. Za nim podążył Alimpo. Wszyscy patrzeli za nimi, ale nikt nie ośmielił się zatrzymać nadludzko silnego doktora.
Dopiero gdy obaj znikli za zakrętem, oprzytomniał Alfons i z wściekłością krzyknął na wójta:
— Ty jesteś winien wszystkiemu, alkaldzie! Twój upór rozzuchwalił tego cudzoziemskiego przybłędę. Czekaj, przypomnę ci to przy zawieraniu dzierżawy.[3]
Alkald zadrżał. Był on prostym chłopem, zależnym od młodego hrabiego, który go mógł w każdej chwili wypędzić z dzierżawionego gruntu. Jakże żałował teraz, iż dał się ponieść gorliwości i sumienności! Przerażony zagrażającą mu ruiną, radby się cofnął, gdyby tylko się dało.
— No, alkaldzie — zaczął notariusz — namyślił się już pan, czy nie? Jestem w tej chwili zastępcą prawnym nieboszczyka don Emanuela i upoważniony do występowania w imieniu jego spadkobierców.
— Tak jest, wielmożny sennorze — odpowiedział wójt pokornie.
— Czy ma pan jeszcze zamiar aresztowania tego niewinnego cygana?
Alkald poskrobał się w głowę, zastanawiając się, jak wybrnąć z przykrej sytuacji, ale notariusz nie czekał już na jego odpowiedź.
— Możesz iść — powiedział do Garba — niech mi cię kto spróbuje zatrzymać, będzie miał ze mną do czynienia.
— Dziękuję, wielmożny sennorze — zawołał cygan, zginając się w głębokim ukłonie.
Odszedł skwapliwie rad, że się na tym skończyło, a notariusz zwrócił się do służby:
— Zejdziecie na dół, położycie biednego naszego pana hrabiego na nosze i zaniesiecie do zamku. A niech mi tam który co powie, zaraz wyleci ze służby!
Lokaje skoczyli do trupa. Wiedzieli, że z mściwym Kortejo nie ma żartów, więc woleli nie narażać mu się. Alkald nie protestował.