Tajemniczy ogród/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

NIE TRAĆMY CZASU“.

Mary, oczywiście, nie obudziła się wcześnie następnego dnia. Spała długo, albowiem zmęczona była bardzo, Marta zaś, przynosząc jej śniadanie, opowiedziała, że Colin jest zupełnie spokojny, lecz chory i ma gorączkę, co zwykle bywało, gdy się wyczerpał krzykami i płaczem. Mary wolno spożywała śniadanie, słuchając.
— Panicz mówił, że prosi, żeby panienka poszła do niego, jak tylko będzie mogła — mówiła Marta. — Aż dziwnie, jak sobie panienkę upodobał. To pewnie po tej ostatniej nocy — co? Nikt inny nie byłby śmiał tak z nim postąpić. Biedny chłopiec! Tak go zepsuli, że już Święty Boże nie pomoże. Matka mówi, że najgorsze dla dziecka to jest, jak zawsze ma swoją wolę, albo jak jej nigdy nie ma. A niewiadomo co gorsze. Ale panienka to się też nienajgorzej potrafi złościć! A panicz mówi, jakem do pokoju weszła: — «Proszę cię, zapytaj pannę Mary, czy nie zechciałaby przyjść porozmawiać ze mną?» — Niechno panienka pomyśli — panicz, mówiący «proszę!» — Pójdzie panienka?
Wpierw pobiegnę zobaczyć Dicka — odparła Mary. — Albo nie; najpierw pójdę odwiedzić Colina i powiem mu — już wiem co powiem — dodała w nagłem natchnieniu.
Miała kapelusz na głowie, gdy w pokoju stanęła, i Colin przez sekundę doznał uczucia rozczarowania. Leżał w łóżku, twarz miał przerażająco bladą, a wielkie, sine kręgi pod oczyma.
— Cieszę się, że przyszłaś — wyrzekł. — Głowa mnie boli i wszystkie kości, bo jestem bardzo zmęczony. Czy idziesz gdzie?
Mary podeszła blisko i oparła się o łóżko.
— Nie zabawię długo — rzekła. — Idę do Dicka, ale zaraz wrócę. Colin, wiesz? Jest coś wiadomo o ogrodzie!
Twarzyczka mu pojaśniała i zaróżowiła się lekko.
— Och! Naprawdę? — zawołał. — Całą noc mi się o nim śniło. Słyszałem, jak mówiłaś, że się szarość w zieleń przemienia, i śniłem, że stoję w miejscu przepełnionem małemi, drżącemi, zielonemi listeczkami — a wszędy były ptaszki w gniazdkach i wyglądały tak słodko i mile. Będę teraz sobie o tem myślał, dopóki nie wrócisz.
W pięć minut potem była już Mary z Dickiem w ogrodzie. Lisek i kawka były z nim znowu, i tym razem przywiódł jeszcze dwie oswojone wiewiórki.
— Dziś przyjechałem na swoim koniku — mówił. — Poczciwe zwierzątko ten mój Skoczek! A tych dwóch łobuzów przyniosłem w kieszeniach. Ta tutaj nazywa się Orzeszek, a ta oto Łupinka.
Gdy powiedział «Orzeszek», jedna z wiewiórek wskoczyła mu na prawe ramię, gdy zaś «Łupinka» — druga wdrapała się na lewe.
Gdy usiedli na trawie z Kapitanem, skulonym u ich nóg, Sadzą, słuchającą uroczyście na drzewie, i Orzeszkiem, i Łupinką, węszącemi obok nich, zdawało się Mary, że nie będzie miała siły porzucić takiego uroczego towarzysza; wszakże, gdy zaczęła opowiadać, spojrzenie w zabawną twarz Dicka zmieniło jej myśli. Widziała jasno, że chłopcu żal Colina bardzo — więcej, niż jej. Spojrzał na niebo i rozejrzał się dokoła.
— Niech panienka posłucha ptaszków. Cały świat zdaje się być ich pełny — ich świergotu i śpiewu — mówił. — Proszę popatrzeć, jak przelatują, proszę posłuchać ich nawoływań. Jak wiosna idzie, to zdaje ci się, że cię cały świat woła. Listki się rozwijają — może je panienka widzieć. A ten zapach! — mówił, ruszając swym zadartym nosem. — A ten biedak tam leży i leży zamknięty, i widzi tak mało, że tylko myśli i myśli o różnych rzeczach, które mu łzy wyciskają z oczu. Niech będzie, co chce, musimy go tu wydostać. Niech patrzy, słucha, wącha to cudne świeże powietrze, niech się w słońcu wykąpie. I nie zwlekajmy z tem.
Gdy bywał bardzo czemś pochłonięty, zwykł był mówić swą specjalną jorkszyrską gwarą, choć zwykle uważał na siebie, by go Mary mogła lepiej rozumieć. Lecz Mary lubiła tę gwarę i usiłowała nawet przyswoić ją sobie. I teraz popróbowała swych sił.
— Nie zwlekajmy z tem — powtórzyła, przekręcając zabawnie wyrazy na sposób Dicka. — Powiem ci zaraz, co najpierw musimy zrobić — ciągnęła dalej, a Dick się uśmiechał. — On cię bardzo polubił z mojego opowiadania. Chciałby cię poznać, a także Kapitana i Sadzę. Gdy teraz do domu wrócę, to go spytam, czy możesz jutro rano przyjść do niego i przyprowadzić swoje zwierzątka — a potem, niedługo, gdy już będzie więcej listków i pączków wiosennych, to go wydostaniemy koniecznie, ty będziesz popychał jego fotel na kółkach i przywieziemy go tutaj, i wszystko mu pokażemy.
Mary dumna była, gdy skończyła mówić, bowiem pierwszy raz wypowiedziała tak dużo tutejszą, ludową gwarą.
— Musi panienka pomówić tak samo z paniczem — zachichotał Dick. — Uśmieje się, a dla chorych to śmiech najlepsze lekarstwo. Matka mówi, że pół godziny śmiechu i wesołości od samego rana, to może od najgorszej choroby ustrzec.
— Jeszcze dzisiaj — zaraz teraz — przemówię do niego tak, jak ty — odparła Mary.
Ogród tymczasem rozwinął się tyle, że co dnia się zdawało, iż jakaś dobra wróżka laseczką czarodziejską wyczarowuje cuda z ziemi i gałązek. Ciężko było stąd odchodzić, tem bardziej, że Orzeszek wdrapał się Mary na sukienkę, Łupinka zaś gramoliła się na pień jabłoni, pod którą siedzieli, i patrzyła na dziewczynkę pytająco. Wróciła jednakże do domu, a gdy usiadła blisko obok łóżka, Colin począł wąchać, jak Dick, choć nie z takiem, jak on, doświadczeniem.
— Pachniesz jak kwiaty i świeżość — zawołał radośnie. — Czem tak pachniesz? To chłodne, gorące i słodkie równocześnie.
— To wiatr z wrzosowiska — odparła Mary. — A pachnę tak jeszcze od siedzenia w trawie pod drzewem z Dickiem, Kapitanem, Sadzą, Orzeszkiem i Łupinką. Wiosna tak pachnie ślicznie i ziemia, i słońce.
Mówiła to szeroko, rozwlekle, gwarą, którą trzeba słyszeć, by zrozumieć, jak zabawnie brzmi. Colin począł się śmiać.
— Co ty robisz? Nie słyszałem nigdy mowy takiej w twoich ustach. Strasznie zabawnie.
— Daję ci próbkę mowy Dicka — gwary jorkszyrskiej — odpowiedziała Mary triumfująco. — Nie umiem mówić tak ładnie, jak Dick i Marta, ale zawsze się już trochę poduczyłam. Czy ty mię rozumiesz? Właściwie to wstyd, przecieżeś tu urodzony i wychowany!
Potem zaś poczęła się śmiać, i śmiali się oboje tak serdecznie, że się opanować nie mogli — aż pokój śmiechem ich rozbrzmiewał, tak, że, gdy pani Medlock otworzyła drzwi, cofnęła się śpiesznie w korytarz i poczęła nasłuchiwać zdumiona.
— Jak Boga mego kocham! — mówiła do siebie. — Niesłychane rzeczy! No, i ktoby to był myślał!
A tymczasem tyle było do mówienia! Zdawaćby się mogło, że Colinowi nigdy niedosyć było opowiadania o Dicku i Kapitanie, i Sadzy, i Orzeszku, i Łupince, i o koniku, który zwał się Skoczek. Mary pobiegła z Dickiem do lasu, by go zobaczyć. Był to mały, kudłaty ponny z wielką grzywą, zwieszającą mu się na senne oczy, miłym pyszczkiem i ruchliwemi, aksamitnemi nozdrzami. Właściwie był on chudy, boć żywił się trawą stepową jedynie, lecz taki był sprężysty i muskularny, jakby drobne jego nóżki ze stali były zrobione. Podniósł głowę i lekko zarżał, skoro tylko ujrzał Dicka, przydreptał do niego i głowę na ramieniu mu oparł; Dick powiedział mu coś na ucho, Skoczek zaś odpowiadał rżeniem, parskaniem i sapaniem wielce zabawnem. Dick kazał mu podać Mary przednią nóżkę i pocałować ją w twarz swym aksamitnym pyszczkiem.
— Czy on naprawdę rozumie wszystko, co mówi Dick? — spytał Colin.
— Zdaje się, że rozumie — odpowiedziała Mary. — Dick mówi, że z każdem stworzonkiem można się porozumieć, jeśli się jest jego przyjacielem naprawdę. Ale trzeba być właśnie naprawdę przyjacielem.
Colin chwilkę leżał bez ruchu, i zdawało się, że się na ścianę zapatrzył — lecz Mary wiedziała, że rozmyślał.
— Chciałbym bardzo być przyjacielem zwierząt — powiedział wreszcie. — Ale nie umiem. Z nikim nigdy nie byłem w przyjaźni — nie znoszę ludzi.
— A mnie znosisz? — zapytała Mary.
— Owszem, znoszę — odparł. — To bardzo zabawne, ale ciebie, to ja nawet bardzo lubię.
— Ben Weatherstaff powiedział, że jestem podobna do niego — rzekła Mary. — Mówi, że mamy zupełnie równie nieprzyjemne charaktery. Mnie się znów zdaje, że i ty jesteś do niego podobny. Wszyscy troje równi sobie jesteśmy — ty i ja, i Ben Weatherstaff. On mi wtenczas powiedział, że taki mamy nieprzyjemny wyraz twarzy, jak charakter, i dlatego aż przykro na nas spojrzeć. Ale ja naprzykład wcale nie czuję się taka nieprzyjemna, odkąd poznałam gila i Dicka.
— Czy zdaje ci się czasem, że nienawidzisz ludzi? — spytał Colin.
— Owszem — odparła Mary szczerze. — Byłabym cię na pewno niecierpiała, gdybym cię była poznała przed gilem i Dickiem.
Colin drobną swą, chudą rączkę wyciągnął i dotknął jej ramienia.
— Mary — rzekł — chciałbym, żebym nigdy nie był powiedział o tem wyrzuceniu stąd Dicka. Nienawidziłem cię, gdyś powiedziała, że on jest anioł, i wyśmiewałem się z ciebie, ale myślę, że może on naprawdę anioł.
— Bo tak naprawdę, to może ja głupstwo wtenczas powiedziałem[1] — przyznała Mary otwarcie — bo, jak na anioła, to on ma zanadto zadarty nos, za szerokie usta, zanadto połatane ubranie i zanadto mówi gwarą, ale jednak, gdyby w Yorkshire był anioł i mieszkał na wrzosowisku, gdyby był taki jorkszyrski anioł, to myślę, że rozumiałby mowę kwiatów i wiedziałby, jak je hodować, i umiałby przemawiać do zwierząt tak, jak Dick, a one wiedziałyby, że jest ich przyjacielem naprawdę.
— Wzrok Dicka wcale nie byłby mi przykry — rzekł Colin — bardzo go pragnę zobaczyć.
— Cieszę się, że to mówisz — odparła Mary — bo widzisz... bo...
Uprzytomniła sobie teraz zupełnie nagle, że nadeszła chwila stosowna. Colin zaś czuł, że coś teraz będzie.
— Bo co? — dopytywał gorliwie.
Mary była taka wzruszona, a taki ją jednocześnie lęk ogarnął, że wstała z krzesła, podeszła do Colina i obie ręce jego ujęła w swoje.
— Czy mogę ci zaufać? Zaufałam Dickowi, bo nawet ptaszki mu ufają. Czy mogę więc zaufać tobie na pewno — tak zupełnie na pewno? — pytała błagalnie.
Twarzyczka jej miała wyraz tak uroczysty, że chłopiec wyszeptał tylko:
— O, tak, możesz!
— A więc, Dick przyjdzie tu do ciebie jutro rano i swoje zwierzątka przyprowadzi z sobą.
— O, mój Boże! — zawołał Colin uszczęśliwiony.
— Ale nie koniec na tem — ciągnęła dalej Mary, blada z uroczystego wzruszenia. — Powiem ci coś ważniejszego jeszcze. Są drzwi do ogrodu. Znalazłam je. Były ukryte w murze pod bluszczem.
Gdyby Colin był silnym, zdrowym chłopcem, byłby zawołał na cały głos: «Hurra! hurra!» — lecz był słaby i nerwowy; źrenice jego poczęły się rozszerzać — tchu schwycić nie mógł.
— Och, Mary! — zawołał, prawie szlochając. — Czy będę go mógł zobaczyć? Czy będę mógł tam wejść? Czy będę żył, by móc doń wejść? — a mówiąc to, czepiał się rękami jej sukienki i przyciągał ją ku sobie.
— No, naturalnie, że go zobaczysz! — pogardliwie rzuciła Mary. — Będziesz żył, będziesz! No, nie bądź niemądry!
A była przytem taka naturalna i nie nerwowa, i dziecinna, że przywołała go do równowagi tak, że począł się śmiać, zaś w kilka minut potem siedziała już w swem krześle i opowiadała mu już nie o tem, jak sobie wyobraża, że ogród tajemniczy wygląda, lecz o tem, jaki jest w rzeczywistości; Colin zaś zapomniał o bólach i znużeniu, i słuchał, jak oczarowany.
— To ty zupełnie tak samo go sobie wystawiałaś — powiedział po chwili. — Wtedy już miałem wrażenie, jakbyś ty w nim była. Pamiętasz? Powiedziałem ci to, gdyś mi pierwszy raz opowiadała.
Mary zawahała się chwilkę, poczem śmiało wyznała prawdę.
— Widziałam ten ogród — byłam w nim — mówiła. — Znalazłam klucz i od kilku tygodni doń chodzę. Ale nie mogłam ci powiedzieć — nie mogłam, bo nie wiedziałam, czy ci zaufać mogę — na pewno!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powiedziałam.