Wyszedłszy z dymiącego w Sławkowie szałasu
Wstępujemy ścieszkami do ciemnego lasu;
Uprzedzając wschód słońca o różannéj zorzy,
Nim zupełny dnia widok jasno się rozłoży;
A potém uderza nas długi i wysoki
Kolbach, który swém czołem rozdziera obłoki
I wypogadza niebo, lub słotę sprowadza,
A z łona swego bystre nurty wyprowadza,
Gdzie po rypach ogromnych bystra woda spływa,
I kroki zatrzymuje, i drogę przerywa,
I zmusza do spoczynku w rzeźwiącym zacieniu,
Nasuwając domysły o swojém istnieniu:
Z dzikiego to ustronia, skalistéj kotliny
Spadając wodospadem w głębokie cieśniny
Czyni pyszne igrzyska, któremi szalenie
Pędząc na dół, przedstawia brzegów spustoszenie:
Łamie drzewa i skały urywa i niesie,
I rozrzuca swawolnie po zdumiałym lesie!....
Ryjąc sobie koryto pomiędzy skał rzędem
Spieszy w pola dalekie niewstrzymanym pędem. Z polany na polanę wychodząc przez krzaki,
Musimy brnąć rozległe sapiska i młaki;
A niekiedy z korzenia pośliźniona noga,
Wpada w głębie trzęsawisk — a niekiedy trwoga
Ogarnie podróżnego, gdy śledzącém okiem
Spotka się z czyhającéj otchłani widokiem,
Która go otoczywszy, zwątpieniem zabija,
A w czarném swém źwierciadle smutny las odbija,
Z którego, zmordowani, wybrnąwszy szczęśliwie,
Stajemy zadziwieni w pięknej stuły niwie —
Tara skała Mała-holka z Czarną-górą blisko
Patrzą na spustoszenia srogie widowisko:
Że człowiek uzbrojony ostrém swém żelazem,
Obszar lasu pięknego mógł powalić płazem
I drzewo poprzecinać i w sągi poskładać,
I całemu ustroniu okropny typ nadać!
Gdzie za pomocą ognia przemyślni węglarze
Ciągnąc korzyść dla siebie — wytapiają maże. —
Jeżeli postępywać będzie to zniszczenie,
To lasy niezawodnie w wielkiéj będą cenie;
A gdy lasów zabraknie, nastąpi niedola,
Bo pożywną swą z lasów wilgoć stracą pola;
Wtenczas ludzie poznają swoją nieuwagę,
Gdy na kraj cały ściągną samowolnie — plagę
Rozmaitych słabości i nieurodzaju,
Gdy nie będzie żyzności, jaka była w kraju! Jesteśmy w Małéj-holce, Szałasz nas zajmuje,
Gdzie porządek i miła czystość się znajduje: —
Stawiany z okrąglaków — pokryty szczepkami,
Przyłożonemi z boków długiemi drągami
Spuszczonemi ku ziemi, aby dachu wiatry
Nie zerwały, kiedy się rozdąsają Tatry.
W szałasie dość widoku — ale gospodnicy
Podali nam gościnnie posilnéj żętycy
I séra do posiłku, a potém prosili
Abyśmy ich przysługi małéj nie płacili. —
Opuszczając te miejsca upałem znużeni,
Wchodzimy w gęste lasy chłodem ożywieni.
Uderza nas w około urok dziwnie miły:
Parowy i zarosty, kamienie i bryły;
Tu łąka z pod drzew ciemnych wabi niedaleka,
Tani w głębokiéj przepaści ziająca paszczeka
Przeraża i wstrzymuje śmiałe nasze kroki. —
Tu zalewają drogę mruczące potoki,
Które trzeba po głazach stronami przechodzić,
I uważać by w gąszczy oka nie uszkodzić;
A potém dumna Kotła swemi ramionami
Wystaje i przeraża tam rozpadlinami;
Gdzie mruczą zimne wody, śniegi połyskają,
A promienie słoneczne tam nie zaglądają!
Jest-to góra ogromna, sąsiadka Krzywonia[1],
Przy któréj niedostępne znajdujesz ustronia;
Ta góra od południa i zachodu słońca
Otoczona lasami jak gdyby bez końca;
W których morzu-zieloném smukłych drzew sklepienia,
Niedopuszczają nawet księżyca promienia;
Gdzie nieprzerwanym mrokiem posępne obłogi,
Balsamicznych wyziewów pełne, woni drogiéj
Szczodrobliwa w około przyroda rozléwa,
A podróżny szczęśliwy — chętnie tam spoczywa.
Tam bluszcze, kopytniki, goryczki i wrzosy,
Połyskują kroplami życio-dawczéj rosy;
Gdzie jodły od starości gałęźmi suchemi,
Zjierzają się spłowiałe od wiérzchu do ziemi;
A na każdéj gałęzi wiszą mchów ciężary,
I żywice ściekają jak płaczące mary!
Aż drzewa osłabione z czasem upadają
I strawione wilgocią — w proch się obracają.
Ani wiatr téj krainy nigdy nie zagłusza —
Smutno, dziko, posępno — jakby jedna dusza
Tyle różnych przedmiotów razem ożywiała,
I grobową cichością siebie otaczała!...
W tych miejscach na około trawami posępnych,
Błotami i wodami zewsząd niedostępnych,
Chłodzą się dzikie-wieprze czarno połyskliwe,
Mające łby ogromne, a oczy straszliwe,
Uszy duże, ryj duży, a kły wystające,
Do zębów słonia białość podobną mające,
Po obu stronach nosa mocno zaostrzone,
Stanowiące jedyną w napaści obronę;
Nozdrza głośno pryskają — a z paszczeki piana
Tak burzliwa i gęsta jak gdyby śmietana.
Dziki u nas zaiste wyżéj zwierząt stoją,
Bo się nawet niedźwiedzi i wilków nie boją;
Tak są niebezpiecznymi w swéj srogiéj dzikości:
Iż gniew ich wyrównywa szalonéj wściekłości!....
Ruszone z legowiska myśliwych widokiem,
Uciekają w gęstwiny swym sążnistym krokiem,
Przemykając się zwinnie pomiędzy drzewami,
Gałęzie na przeszkodzie odcinają kłami
I do norów ukrytych przed myśliwcem wchodzą,
Tam leżą i tam tyją i młode wywodzą;
Z któremi w nocy idąc na pola, ogrody,
Okolicznym mieszkańcom znaczne czynią szkody.
Nadaremnie są na nich zastawione paście
I daremnie dni kilka albo kilkanaście
Czatuje na nich strzelec — bo owe bestyje
Tak czujne, że z nich rzadko którego ubije.
A jeźli dzik zostanie tylko postrzelony,
Natychmiast się na strzelca rzuci rozjuszony,
I okropnie poszarpie swego przeciwnika,
A sam farbując ziemię — w głębi lasu znika! Na przyległéj polanie pomiędzy skałami,
Leży Szczerbskie-jezioro z czarnemi wodami,
Które niegdyś górale gdy przekopać chcieli,
Niemiłe z jego głębi głosy usłyszeli:
„Jeżeli na polanie te spokojne wody
„Upuścicie na młyny — okropne zawody
„Spotkają was, a w skutek i życia utrata,
„Bo woda rozgniewana zaleje pół świata!”
To jezioro na kraju góry położone
Niskiemi jest brzegami w koło otoczone,
Jak gdyby było szybą wązko oprawioną
Na wieczne podziwieniu ludziom zostawioną. — W Minguszowskiéj dolinie[2] słychać szelest wody,
Ukryty niedaleko wśród dzikiéj przyrody:
Która percią prowadząc smutnym lasu cieniem,
Podrzeźnia się odgłosem niby wieczném pieniem.
Ale tam przybliżyć się trudno przez gęszczawę
Gałęzi i korzeni i przez bujną trawę;
Przez paprocie i wrzosy i gęste jedliny,
Przez łopuchy, miodunki, mlecze, borowiny,
Przez pokłady drzew zgniłych, starością zwalonych
Lub burzą z kamieniami w nieładzie rzuconych;
Miejscami jeszcze twarde nagich drzew szkielety,
Zabraniają przechodu ostremi bagnety;
A po nich bluszcz się wije — który chociaż oku
Miły jest, rażącego nie zmienia widoku.
A niekiedy uwieść się, lub upaść przypadnie,
Przez ukryte pod mchami śliskie skały zdradnie!
A szelest coraz więcéj staje się głośniejszy,
A tém więcéj zajmuje; im więcéj groźniejszy;
Im bliżéj, tém okropniéj nogi zapadają
I w ratunku tym większéj przeszkody doznają;
Czego się uchwicimy, zostaje nam w dłoni,
Wyrywa się — wpadamy ledwie nie do toni?
A gdy ręce znużone chłodna rosa ziębi,
Usiłując wyjść na wiérzch, zapadamy głębiéj!
I brnąc taką dziczyzną z wielkiem wysileniem,
Jesteśmy zagrożeni życia utraceniem!
Choć przeraża nas łoskot spadającéj wody,
Zwieszamy się po skałach zdradliwéj przyrody;
Która pamięta jeszcze piérwsze swoje czasy,
I przypomina owe w Brazylii lasy;
Gdzie nigdy lazur nieba słońcu promieniami
Nie zaglądnie, i księżyc nie przejdzie z gwiazdami;
Gdzie tylko cień ma ducha i otwarte oczy,
W których mieści się widok dziki i uroczy!
Jakże mocno szumiący wodospad przed nami!
Woda po kilku progach spada bałwanami
I niewstrzymanym pędem gniewna w głazy bije,
Nie mogąc się rozszérzyć — otchłań sobie ryje;
A wstrząsając posadą, przepychu się zrzeka,
Wyrywa się z niewoli i spiesznie ucieka
I niesie oderwane swoją mocą skały,
I drzewa, które wiatrem zwalone zostały,
Tłukąc niemi bez przerwy, z ramienia na ramię
Przerzuca do otchłani i w otchłani łamie!
A tocząc zapieniona swój żywioł zuchwały,
Chce potłuc w środku łoża wystające skały,
Na których mchy zielone z trawą wyrastają,
I większego powabypowabu téj scenie dodają!.... Szczęśliwy! kto w naturze oglądał te wdzięki,
Jak wodospad po skałach rozrzuca swe jęki;
Jak szaloną wściekłością grzmi i kipi razem,
Jak staje się okropnym i ślicznym obrazem;
A patrzącpatrzając z urwiska okiem zachwyconém,
Posłuchać mógł téj rzeki właściwym jéj tonem.