Tatry w dwudziestu czterech obrazach. skreślone piórem i rylcem przez Bogusza Zygmunta Stęczyńskiego. - całośćPL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/2
DZIEŁO OZDOBIONE 80 RYSUNKAMI, PRZEZ AUTORA Z NATURY ZDIĘTEMI I RYLCEM NA KAMIENIU WYKONANEMI.
Tamto już początek tych szczytnych karpackich widoków, nigdy dość nie podziwianych, nigdy nie głoszonych dosyć — za które to milczenie szczery mam żal do mych rodaków. Łucyja z książąt Gedrojców Rautenstrauch.
Niech ktokolwiek pracując bądź w jakim zakresie, Do wspólnego ogniska swą iskrę przyniesie. J. U. Niemcewicz
KRAKÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI I WYDAWNICTWA DZIEŁ KATOLICKICH, NAUKOWYCH I ROLNICZYCH.
Gdy w wielu dzisiaj literackich i artystycznych dziełach wytworność kształtu sili się pokryć jałowość natchnienia, przeto sądziłem być pożyteczném podać tu publiczności skromną pracę Autora, która jakby w przeciwnym rozwinięta kierunku, zaleca się bogactwem gorącego i zamiłowanego w ziemi ojczystéj ducha, chociaż w formę nie ujętego i rozhasanego nieraz po za granicami językowych prawideł. Autora tego dzieła porównaćby można do natchnionego w muzyce artysty, który chociaż nót nie zna i koncertów nie głosi, ale pieśń narodową, gra z takiém uczuciem i z taką rzewnością, iż mu się chętnie przebaczy hybioną miarę i brak udoskonalenia w sztuce, dla owego wdzięku jaki na nas wywiera swojska piosenka. Szczególną zaś autora zasługą jest owo niezmordowane i żarliwe poświęcenie się w zbieraniu krajowych widoków, oraz badanie historyczne dziejów ziemi naszéj i ludowych o niéj podań. — Autor pozbawiony niezbędnych do podróżowania środków, przeszedł jednak o chłodzie i o głodzie wszerz i wzdłuż część Polski Galicyą zwanéj, a nietylko piórem ją opisał ale i wierne zdjął z jéj okolic rysunki. — Pod zimę zaś wracając do domu ze wzbogaconą krajobrazami i opisami taką, skrzętnie znowu pracował i ciężkiemu oddawał się zarobkowi. aby z wiosną mieć o czem zwiedzać najdroższe [VI]mu rodzinnéj ziemi okolice. — Tak szlachetna i tyle budująca miłość kraju przebija się we wszystkich jego opisach, a chociaż mu często do oddania piękności widoków, właściwych braknie wyrażeń, to je zastępuje nawałem wielostronnych pochwał, które malują całą moc jego zachwytu. — Wreszcie czytelnik tém chętniéj wybaczy Autorowi usterki w polskiéj pisowni, gdy zważy, iż on należy do owéj części rodaków, którzy nie pobierają nauk w ojczystym języku. Osiemdziesiąt rysunków igiełką na kamieniu litograficznym wykonanych, podając obraz najcelniejszych widoków tatrzańskich, obeznają publiczność z tą uroczą kraju naszego okolicą. — Jeżeli zaś słabsze wykończenie tych krajobrazów artystycznéj nie wytrzyma krytyki, to jednak nikt téj pracy nie zaprzeczy sumiennéj w rysunku wierności i zręcznego natury naśladownictwa. — Wreszcie pod tym względem biorę za autora zupełną odpowiedzialność, albowiem (pomimo słusznéj jego obawy) nakłoniłem go do podjęcia pracy (rytowania) zupełnie mu obcéj, i któréj poraz pierwszy dopiero próbował. W każdym razie, dzieło które tu podaję publiczności, będzie zapewne przez nią łaskawie przyjęte, bo jeśli portret ojca lub matki drogą jest dla rodziny pamiątką, to obraz kraju rodzinnego i ziemi ojczystéj równie jest drogim nabytkiem dla dzieci, powszechną matkę miłujących. Kraków 1860.
Chill penury repressed the noble rage
And froze the genial current of the soul Full many a gem of purest ray serene The dark unfathomed caves of ocean bear, Full many a flower is born to blush unseen, And waste its sweetness in the desert air.
Thomas Gray a Country Churchyard.
I zimna nędza zapał szlachetny stłumiła,
Zmroziwszy potok płynący w ich duszy. Jasnego blasku perła nie jedna ukryta W ciemnych bezdennych głębiach oceanu ginie, Nie jeden kwiat rozkoszy samotnie okwita, Wonie swe wylewając wśród dziką pustynię.
W tych to czułych wiérszach Gray na cmętarzu wiejskim użalał się nad losem tych którzy wyższemi darami bożemi uposażeni, lecz utopieni w tłumie, bez środków rozwinięcia i wykształcenia swoich zdolności, bez możności wynurzenia się z głębi, krępowani nędzą, przechodzą po téj ziemi smutni, niepostrzeżeni, bez wsparcia i otuchy i jakby pospolici ludzie żadnego odgłosu, żadnego śladu po sobie nie zostawują. O zaprawdę! ludzi takich pielgrzymka ziemska musi być tylko ciągłą męczarnią. Musi być męczarnią czuć się obdarowanym szczególną łaską, a nie módz z niéj korzystać; czuć w sobie pewne usposobienie, zdolność, natchnienie, a widzieć się skazanym na zajęcia im przeciwne. Smutny jest ptak w klatce, lecz smutniejszy byłby jeszcze wśród wolności, gdyby był ze związanemi skrzydłami puszczony na ziemię. — Otóż tacy ludzie smutni, nieszczęśliwi, bo czują że mają skrzydła, a wznieść się nie mogą nad ziemię. — A że zwykle ci, którzy istotnie wyższe dary natury posiadają, łączą z niemi nieśmiałość skromności, [VIII]więc się nie narzucają z niemi ludziom, i giną niepoznani jak perła w morzu, jak kwiat na pustyni. — Dla ludzi tego rodzaju w niższym urodzonych stanie, dla których i zupełne wykształcenie i zawód inny od tego, na który ich urodzenie skazało staje się niepodobnym, a przynajmniej trudnym, uczucie silne piękności, natchnienie poetyczne jest ze wszystkich darów przyrodzonych najzgubniejszem. — Poeta człowiek czucia, zapału i wyobraźni wśród zimnéj rzeczywistości tego świata, jakże trudno jest szczęśliwym, jakże łatwo nieszczęśliwym się staje, ten, który będąc poetą, ciągle pod przemocą téj rzeczywistości uginać się musi. Człowiek taki widzi się zawsze otoczonym ludźmi, którzy go nie rozumieją, nie pojmują, szydzą z niego. On mimowolnie kocha, zachwyca się, tęskni i marzy, chce się wznieść nad poziom, a żelazna konieczność przykuwa go do poziomu. — Sam tylko szczęśliwy przypadek jaki może go z tłumu wyrwać i dać go poznać światu, a na szczęśliwy przypadek jakże czekać długo! Jeżeli jeszcze człowiek taki urodził się w wieku jakim jest obecny, w wieku rachuby, cyfr, poniewierki ducha, w którym tylko to cenione i sam duch o tyle tylko ceniony o ile korzyść materyalną przynosi, o jakże on nieszczęśliwy! Dary przyrodzone, które go zdobią, stają się dla niego nie dobrodziejstwem lecz szkodą, odrywając go od obowiązków i zajęć jego stanu, któremu chleb powszedni dają, za temi darami przychodzi często niedostatek, nędza, zwątpienie, przyszłaby i rozpacz, gdyby święta wiara i pokora niepokrzepiały jego duszy. O jednym z takich ludzi, chcę dziś kilka słów powiedzieć. Nazwisko jego jako autora dzieła, które przed kilkoma laty wyszło na widok publiczny, nie jest obce powszechności krajowéj, lecz się już zapewne w jéj pamięci zatarło. Chcę tu mówić o Boguszu Stęczyńskim autorze „Okolic Galicyi” które to dzieło w 4ce wraz z litografowanemi widokami, przez niego wykonanemi, ukazało się w r. 1847 u p. Kajet. Jabłońskiego księgarza we Lwowie. Bogusz Zygmunt Stęczyński urodził się Hermanowicach, z Wojciecha i Agaty z Zawadzkich, w Przemyślskim cyrkule r 1814. Początkowe w Krośnie pod profesorami Królikowskim, Wołaszczakiem, Fedenowiczem, katechetami Wesołowskim i Serafinem odbywszy nauki, dla braku funduszów dalszego wykształcenia zaniechać musiał, tego wykształcenia jednak pragnął, poszukiwał, czując w sobie o najmłodszych lat przyrodzony pociąg do poezyi i sztuk pięknych. Rysunku uczył się najpiérw w Krośnie u malarza p. Marynowskiego, gdzie w ścisłéj przyjaźni spędzał wolne chwile z Janem Leńkiewiczem, równie młodym a szlachetnie myślącym, teraz kupcem w temże starożytném a historyczno-malowniczém mieście — nakoniec u malarza nadwornego XX. towarzystwa Jezusowego śp. Lud. Papużyńskiego. Następnie sam własną pracą i usilnością wyrabiał wrodzoną zdolność. Podobnie czynił niegdyś sławny Erazm z Roterdamu, najznakomitszy potem rysownik i poeta niemiecki. Obdarzony tkliwém czuciem, pojęciem tego co jest pięknem, rózkochany w naturze, doznawał potrzeby wyjawiania swoich wrażeń i myśli, i wylewał je w prozie i wiérszach. Nikt go jednak w sztuce pisania nie oświecił, nikt go radą nie wsparł, nikt nie wskazał jak pisać należy. Jeden tylko zamożny obywatel śp. pan Gwalbert Pawlikowski, widząc w Stęczyńskim piękne serce i zapał niepospolity, otworzywszy mu w Mędyce swoją świątynię sztuk pięknych, wspierał go materyalnie. — Chciwy nauki czytał wiele, zwłaszcza dzieła rzeczami ojczystemi zajmujące, a to co czytał zachowywał w pamięci. Rozmiłowanie w naturze i tem wszystkiem co jest naszem rodzinnem, zachęciło go do odbycia pieszéj wędrówki po kraju; zwiedził całą Galicyę, a zachwycony wspaniałością, pięknością, wdziękiem obrazów jakie poznał, to nawyżynach Tatrów, to wśród dolin karpackich, to na żyznych brzegach Dniestru, powziął myśl odbicia ich dwojakiego i w piśmie i w rysunku ołówkiem. Ztąd powstało dość obszerne dzieło, o którem wspomnieliśmy. Marząc zapewne słynność, a może i korzyści materyalnéj spodziewając się, zebrał fundusz jedyny na jaki go stać było i zajął [IX]się wydaniem tego dzieła dość kosztownego, gdyż mieszczącego w sobie 80 kamieniorytów (litografii) wyobrażających celniejsze widoki Galicyi, do których opisy prozą przyłączył, a w nich zebrane wiadomości historyczne o każdém przedstawioném miejscu objął. Rysunki jego własną ręką na kamieniu wykonane, byłyby zupełnie piękne, gdyby litografia lwowska zdatnych miała drukarzy, którzyby tyle nadawając farby ile rysunek wymagał, nie przyczyniliby się byli do zmartwienia autora, który po wytłoczeniu drukarskiém, nie mogąc poznać się ze swoją podług zasad optyki i cieniów natury wykonaną pracą, dzieło to we 20 tomach wyjść mające, zaprzestać i stolicę kraju już to z owéj przyczyny, już z rady lekarzy dla słabości zdrowia opuścić musiał, do czego przyczyniła się także hałaśliwa gorączka kraju w roku następnym 1848 i odbyt na to dzieło wstrzymała. Nie tylko więc żadnéj korzyści z niego nie osięgnął, ale zaledwie część kosztów poniesionych mając wróconą, postradał całe mienie swoje! Niesyty dawniéj odbytych przechadzek i podróży pełnych trudów i nieprzyjemności po karczmach i chatach wiejskich dla noclegów i słoty, znowu odbywał dalsze piesze podróże, zwiedził powtórnie Karpaty galicyjskie i węgierskie, uważając obyczaje, charakter, wyobrażenia ludu, wśród którego przebywał, zbierając pieśni, podania, legendy. — Zaszedł potem i do gór szląskich, zawsze pisząc i rysując. Gdy przecięż ostatnie wyczerpały się zasoby, widział się przymuszonym przyjąć służbę prywatną. Jak sam twierdzi, aby się nie oderwać od natury: z nią żyć zawsze, przyjął obowiązki leśniczego u jednego z obywateli w cyrkule jasielskim. Od czasu wydania okolic Galicyi, wygotował kilka prac prozą i wierszem, jako to: „Feronija z podróży po Spiżu, Węgrzech, Sławonii i t. d. czyli bluszcze B. Z. Stę.”; następnie: „Ziewonija czyli pieśni i dumania o dawnych zamkach, rozwalinach, klasztorach, świątyniach, kaplicach, pałacach, ogrodach, górach, lasach, skałach, źródłach, wodospadach, z dodatkiem o Doboszu, Janosiku, Podgórskim, Ketrarze i Waligórskim, wielkich bandytach polskich, pisane w podróżach po Galicyi od r. 1833 do 1856. Najwięcej wartości mającym otworem, jest jego poemat „Tatry” w 24ch pieśniach. — Nie chcę ja bynajmniéj uwodzić publiczności przedstawiając naszego autora jako wielkiego poetę i znakomitego pisarza, lecz mniemam, że w każdém piśmie jego objawia się tkliwie rodzinne czucie, silna miłość natury, ujmująca prostota, a czasem uderzają cię takie błyski natchnienia, takie obrazy niektóre wdzięczne, inne wspaniałe, takie wyrażenia szczęśliwe, iż przyznać musisz, że ten wierszopis jest poetą i w duszy. — Istotną zaś wartość téj pracy stanowi to, że jest zbiorem tak wszystkich wiadomości historycznych, jak podań, legend tatrowych, opisów obyczajów ludu góralskiego i obrazów tamtejszéj natury. — Nikt bowiem w kraju niezna dokładniéj pasma karpackich gór od naszego autora! Jakby góralem się urodził, zna każdéj góry szczyt, każdą skałę, każdą przepaść, każdy potok, jest on jakby przybraném dziecięciem Karpat. Aby usprawiedliwić powyższe twierdzenie o poetyckiém usposobieniu Stęczyńskiego, przytoczę kilka ustępów z jego poematu: np. Autor mówiąc o nagłéj wieści, która się wśród jednego z miast w górach rozeszła, o bliskim napadzie nieprzyjaciela, tak się wyraża:
Rozbiegła się wieść straszna od domu do domu, Jak cicha błyskawica, poprzedniczka gromu. i t. d.
albo powitanie najwyższego szczytu tatrzańskiego:
Witaj z morza granitów wybiegła Łomnico! i t. d.
[X]Pytam czyli w tych wierszach nie zdradza się silne wrażenie duszy poetycznéj. Temi obrazami i temi wiérszami najcelniejszy nie wzgardziłby poeta.
Albo zakończenie poematu, które jest pełne wdzięcznéj prostoty:
Rozstroiła się lira, więc śpiéwać przestaję i t. d.
Może zanadto przeciągnąłem mowę o naszym podróżo-śpiéwaku, lecz jakże niema obudzić zajęcia człowiek uposażony darami natury, z twardym łamiący się losem, który dziś nawet gdyby znalazł wsparcie i zdrową radę, mógł by się odznaczyć w piśmiennictwie krajowém. Człowiek który z wrodzonemi zdolnościami łączy bogobojność, skromność, a uczciwie i ciężko pracując, żadną nie odzywa się skargą na swą dolę. Jeźli to zajęcie przelać potrafiłem choć w niektórych czytelników, jeźli do współczucia wznieconego kiedyś ze skutkiem będzie się mógł nasz Stęczyński odwołać, powinszuję sobie że wzmianką o nim umieszczoną, jak z jednéj strony przyłożyłem się do upowszechnienia wiadomości o nim, i może do ulżenia jego niedoli, tak z drugiéj podałem sposobność do spełnienia dobrego uczynku.
[XII]Jasność stylu jest najwięcéj żądaną, a najtrudniejszą sztuką pisarza, który tylko długą wprawą nabyć się daje. „Pismo, mówi Kwitylian, powinno być zrozumiałe nawet dla mniéj uważnych słuchaczów, aby ich każda myśl uderzała jak słońce, chociaż ku niemu nie mają oczu zwróconych. Dla tego trzeba się starać nie tylko by nas rozumiano, ale żeby niepodobna było nas nie rozumieć.“
Jeżelim się omylił, jeżelim w czemś przesadził, to upraszam współziomków moich, aby zważywszy na czysty zamiar, darowali błędy.
Władysław Xżę Sanguszko (1848).
Chcąc opiewać przyrodę czyliż nam potrzeba
Poznać obce Narody i Ziemie i Nieba?
Znać odmiany powietrza i odmiany lata
Jakie czyni natura w pięciu częściach świata;
Przywyknąwszy do mrozów i upałów słońca,
I od Wschodu na Zachód szukać ziemi końca?
Szczęśliwy! kto tak wielkim celem się obarczy,
A sił mu nie zabraknie i życia wystarczy!!!
Szczęśliwszy! kto w swym kraju mając myśli czyste,
Oględuje wesoły piękności ojczyste;
Bo i nasza kraina ze szczegółów słynie,
W niéj przenica się rodzi, miód i mleko płynie;
Posiada sól i kruszce, dziwa rozmaite,
Okazałe i piękne i niepospolite!....
Więc opisać Tatry dla mnie było przyjemnością,
A nawet zdało mi się świętą powinnością;
Tylko się obawiałem krytyki złośliwéj,
Pojawu publicznego dla mnie nieżyczliwéj;
Bo tylko z własnéj chęci w nauk polu miłém,
Jak Ambroży Grabowski sam siebie kształciłem;
Bo dziadek mój choć ziemski majątek utracił,
Jeszcze nieszczęściu swemu długu nie wypłacił;
Postępując dzierżawców śliskim szczęścia śladem,
Był dotknięty okropnym pożarem i gradem,
A straciwszy z swém mieniem ostatnią nadzieję,
Musiał smutny tułactwa przechodzić koleje!....
A ja.... bogacąc umysł, powoli z latami,
Przeplatałem nauki moje rysunkami;
Naśladując naturę uważném wejrzeniem,
Coraz lepiéj i lepiéj, potem z powodzeniem.
Poźniéj zaś gdym w podróżach podjął wiele trudu
Uwielbiając przyrodę i zwyczaje ludu:
Poznawałem kraj drogi, spokoiwszy siebie,
Artystycznym zawodem o wodzie i chlebie;
Schnąc i moknąc, a nieraz nieschmurzywszy czoło,
Do chatki czy pałacu wstąpiłem wesoło.
Tym sposobem pielgrzymka naturą się stała,
Co do nowych wycieczek wciąż mię pociągała;
A zapał nieodstępny dodając natchnienia,
Przymuszał mnie bym kreślił chociaż słabe pienia,
Z któremi do was idąc szanowni Rodacy,
Proszę: gdy dostrzeżecie niedokładność w pracy:
Miejcie to na uwadze, „że pomimo chwały,
Cnót i zasług człowieka — nikt niedoskonały!”
Witaj z góry Zabełcza podtatrzański grodzie
Który stopy swe kąpiesz w potrójnéj swéj wodzie;
Bo siadłszy na pagórku nad trzema rzekami,
pysznisz się wysmukłemi twych światyń wieżami,
Na których znak zbawienia jaśniejąc wysoko,
Lśni się w słońca promieniach i uderza oko.
Otaczają cię w koło wzgórza i gaiki,
Życia twojego świadki, ducha powierniki,
A z ogrodów Pomony wystające chatki,
Tulisz do swego łona jak ojciec swe dziatki;
Czoło twoje sędziwe łąki zdobią kwiatem,
A Cerera zbożami ubogaca latem;
I Dąbrówka i Chełmiec[1] na równinie zdrowéj,
Wypasa bujną trawą mlekodojne krowy;
Za któremi pasterze chodząc nucą pieśni,
Jak niegdyś Satyrowie, lub Fauni leśni.
Daléj góry piętrzące lasami porosłe
Ciemną barwą i swoją postacią wyniosłe,
Stoją jako przedmurza, a za niemi śliczne
Rysują się w przestworzu Tatry niebotyczne,
Jakby wiecznych granitów dalekie szeregi,
Których czoła i piersi pośrebrzają śniegi. Do cudów, które tu wźrok podziwia zdumiały,
Przyczynia się nie mało Dunajec wspaniały
U stóp miasta płynący, który w swém korycie
Kamienicy z Popradem wydzierając życie,
Choć zwycięzko ucieka falą zasilony
Gniewa się bez przestanku że jest przymuszony
Dźwigać na swym szerokim, niespokojnym grzbiecie,
O dziewietnastu łukach most który go gniecie. Jeszcześmy z oddalenia do Sącza nie przyśli
Już się w nas budzą nowe uczucia i myśli:
Że król Wacław panując w Lechitów krainie,
Piérwszy wzniósł mury jego i pierwszą świątynię;
Król zaś Ludwik siostrzeniec Kaźmierza Wielkiego,
Przyprowadził to miasto do stanu lepszego
I zakwitnęło życiem, a wedle zwyczaju,
Podniesione do rzędu piérwszych w całym kraju,
Miało prawa i swoją wykonawczą władzę,
Przy któréj sprawiedliwość była na uwadze,
A handel dla mieszkańców przynosząc zasoby,
Rozszerzał ludne miasto, przysparzał ozdoby. Króla Ludwika matka gdy tu przyjechała,
W imieniu jego wodze rządu odebrała;
A Władysław Jagiełło gdy gościnnie bawił,
Witolda do Cesarza Zygmunta wyprawił,
O utrzymanie zgody, i tutaj spokojnie
Naradzał się z Cesarzem o koniecznéj wojnie
Przeciw Turcyi, co wtenczas brocząc nam zagony
Rozlewała krew Chrześcijan i niszczyła plony!
Tu Kaźmiérz Jagielończyk przyjemnie się bawił,
I syna Kaźmierza (świętego) wyprawił
Za prośbą posłów na tron Węgrzynów walecznych,
Dla powagi swéj własnéj i celów koniecznych. Tu mieszkali Tęczyńscy, Tarnowscy, Kmitowie,
Bonery i Stadniccy, Wilczki i Tarłowie;
Którzy się swéj krainie dobrze zasłużyli,
A imiona potomkom chlubne zostawili!
Tu urodził się sławny Jan ze Sącza zwany,
Drukarz, co z bibliografii zaszczytnie był znany.
Tu Sędziwój, alchemik, odebrawszy życie,
Stanął chlubnie na nauk swych najwyższym szczycie;
Poznał świat umysłowy, poznał i fizyczny,
I wynalazł tak zwany: czyn-trójcy-chemicznéj.
Tu wielki Jan Śniadecki ujrzał światło dzienne,
Co słynął przez wymowę i dzieła pismienne,
I tu Jan Januszowski długi czas przebywał,
Drukował i wymową oświatę rozlewał. Tu był zwyczaj dziwactwem swojém osobliwy:
Kto miał dwadzieścia cztery lat, niebył szczęśliwy;
Bo musiał opłacać się do skarbu miejskiego,
I wstydzić się w obliczu męża żonatego,
Słuchać różnych przymówek chociaż był bogatym —
Dotąd cierpiał, dopóki nie został żonatym;
Dopiero był od wszystkich poczciwie widziany,
Szanowany, ceniony, a nawet kochany. Póniéj Scibór z Węgrami najazdu przywarem,
Zniszczył miasto wśród nocy okropnym pożarem;
I złupiwszy je, uszedł w swe strony zuchwało.
Lecz wkrótce z swoich gruzów piękniejsze powstało;
Otoczone w około wzniosłymi murami,
Przy których były rowy z mocnemi wałami. Późniéj Szwedzi potężną oblegli załogą,
A trapiąc niedostatkiem i głodem i trwogą:
Przedsięwzięli koniecznie morderczym żelazem
Zdobyć je, a mieszkańców wszystkich wyciąć razem!
Domy oddać na pastwę srogiemu płomieniu,
Aby z miasta nie został kamień na kamieniu.
Lecz wypadło inaczéj. — Szwed jednę dziewczynę
Kochał, i smutku swego odkrył jéj przyczynę,
Zaklinając, by miasto śpiesznie opuściła,
A nikomu ucieczki swej nie wyjawiła;
Dziewczyna mu przysięgła. Lecz serce jéj tkliwe
Nie dało taić aby miasto nieszczęśliwe,
Znajomi, przyjaciele i rodzina bliska,
Była pastwą płomieni, świadkiem widowiska:
Pośpieszyła do domu i opowiedziała
Co od swego żołnierza tajemnie słyszała.
Rozbiegła się wieść straszna od domu do domu,
Jak cicha błyskawica, poprzedniczka gromu;
Mieszczanie zasmuceni, że ich krew ma płynąć,
Uradzili bronić się, zwyciężyć lub zginąć.
Zaraz do Nawojowy tajemnie znać dali,
By włościanie do miasta spiesznie przybywali,
Opatrzeni w siekiery, cepy, widły, kosy,
Ratować zagrożonych nieszczęsnemi losy.
Chociaż miasto Szwedami opasane było,
I strzeżone wewnętrznie zbrojną wrogów siłą:
Włościanie po drabinach wszedłszy, jednéj chwili
Nieprzyjaciół w mgle nocy na miejscu wybili!
Nazajutrz całe miasto u Ółtarzy progu,
Składało za zwycięztwo dziękczynienia Bogu,
I braterskie wybawcom podawając dłonie,
Polnym bluszczem wieńczyli odważne ich skronie:
Imie zaś téj dziewczyny, co siebie zaparła,
Mimo badawczych starań, ćma wieków zatarła;
Tylko czyn jéj szlachetny jaśniejąc zaszczytnie,
Żyje w ustach mieszkańców i w historyi kwitnie. Stojąca przeciw zamku w małém oddaleniu,
Wabi piękna świątynia niegdyś ku schronieniu
Franciszka pustelnika synom wystawiona —
Dzisiaj stawszy się zborem luterskiego grona,
Mieści przy swoim progu z marmuru rycerza,
Który widokiem swoim przechodnia uderza,
Tulący się do białéj na podwórzu ściany,
Janem Dobkiem z Łowczowa bywa nazywany;
Ów to, co dawszy dowód cnót i męztwa swego,
Był hetmanem przy wojsku Zygmunta Trzeciego;
Do Turcyi i Moskwy i Szwecyi posłował,
Dla króla i narodu rzecz docrzedobrze sprawował;
Był znajomy u świata od ziomków kochany,
A teraz jego pomnik leży zapomniany;
Gryf przy nim umieszczony, on odziany w zbroję,
Odpoczywa, boleśnie rozbity na dwoje;
I ze zrębu pomnika wyrzucony nisko,
Służy dzisiaj dla czerni na urągowisko!
Gdy zaś o téj świątyni ludu czerpiesz zdanie,
Takie o niéj ciekawe usłyszysz podanie:
„Tu przed czasy dawnemi, jeden z możnych panów,
„Wysyłając do Węgier z swych podolskich łanów
„Przemienienia-Pańskiego obraz malowany;
„Gdy noc posłów zapadła, w pustelnika ściany
„Schronili się, by spocząć po swém zmordowaniu,
„A jutro w dalszą podróż ruszyć o świtaniu:
„Ale się zadziwili stanąwszy jak z głazu,
„Gdy woły ruszyć z miejsca nie mogły obrazu.
„Więc gdy ich taka trudna przycisnęła sprawa,
„Udali się po radę do króla Wacława;
„Król źdiwiony tą wieścią, poznał wolę Boga,
„Że łaska państwo jego spotkała tak błoga,
„Odwdzięczając pociechę jakiéj w cudzie dożył,
„Przyjął obraz i klasztor w tém mieście założył.” Zwiedzając piękną nawę u świętego Ducha,
Gdzie każdy kącik milczy, każda ściana słucha:
Rozrzewnia nas wspomnieniem rozmaitych czynów,
Słynnych po wszystkie czasy tam Benedyktynów;
Którzy skarby potrzebnych nauk rozszerzali,
Uczyli dziejów świata, i dzieje pisali.
Wejdźmy z uszanowaniem i ze czcią prawdziwą.
Jaka tylko poruszyć może duszę tkliwą,
Widzieć obraz Jagiełły w właściwéj wielkości,
Szanowny z pędzla swego i starożytności:
Król w pancerzu stalowym, sobolem okryty,
Piastuje świat i berło, władzy swéj zaszczyty;
Miecz zawisł mu przy boku, korona na głowie,
A w twarzy się przebija i męztwo i zdrowie;
Postawę jego zdobi szlachetna uroda,
A powagi dodaje ciemnowłosa broda. Kościół farny jest dziełem piętnastego wieku,
Błogie budząc wspomnienia w myślącym człowieku:
Pokazuje na murze wieży z prawéj strony,
Pomnik herbów narodu z głazu wyżłobiony,
Który chociaż ma dłuto i rysunek słaby,
Oddecha z dawném życiem dawnemi powaby.
Ten kościół pod nazwaniem świętéj Małgorzaty,
Wzniósł Zbigniew Oleśnicki swym kosztem przed laty;
Uposażył go hojnie by brzmiał bożą chwałą,
A przy nim kanoników dwunastu mieszkało.
Wewnątrz pyszna obszerność wyniosłéj świątyni,
Z licznymi ołtarzami urok widzom czyni,
Wszystkie złotem jaśnieją, pięknemi rzeźbami,
Wspaniałością budowy i malowaniami. Ratusz na środku miasta murami sędziwy,
Przechowuje w swéj izbie za skarb osobliwy
Oba katowskie miecze, którymi tracono
Tych, których za występki na śmierć osądzono!
I wiele przywilejów od królów nadanych,
Ze zbiorem dziejów miasta starannie pisanych;
Wiele zaś pargaminów dawnych z pieczęciami,
Użyto na oprawy książek z modlitwami.
A pieczęcie doznały nieuszanowania:
Stopiono je na tłustość do skór smarowania!
I chorągwie welecznie na Szwedach zdobyte,
Zostały na gorsety mieszczanek użyte.
I inne, tym podobne pamiątki nam drogie,
Zniszczyła niewiadomość lub zamieszki srogie!
Które zaś od zniszczenia czas jeszcze zachował,
Światły Józef Maroński je uporządkował;
A teraz oglądane od ciekawych ziomków,
Dostarczają do dziejów szczególnych ułomków. Minęły dawne czasy — a przecież ubiory
Uderzają tu wzrok nasz mocnemi kolory:
Z materyj kosztownych poważnego kroju,
Tylko do świątecznego należące stroju:
Dostatnia po kolana z taśmami sukmana,
Pas czerwony, a czapka z siwego barana,
Który wiérzch aksamitem zielonym jaśnieje,
A koszula ze szpinką na szyi bieleje,
Spodnie zaś drelichowe w kratę albo w pasy,
Kamizelka wyszyta sznurkami z kutasy;
Buty safianowe — w ręku gruba trzcina
Oprawna w kość, stanowi przybór mieszczanina.
Kobiety miały duże korki u trzewików.
Jubki podbite białym futerkiem z królików;
Z kosztownych adamaszków bywały robione
Gorsety i spodnice kwiatami zdobione;
A na głowach kornety z szlarką i wstążkami.
Szyje lśniły perłami albo koralami;
A zamiast rękawiczek, zarękawki były,
Które w czasie dni zimnych do wyjścia służyły.
Te ubiory poważne już zapominane,
Od starych tylko ludzi czasem używane,
Przyćmione cudzoziemskich wymysłów nowością,
Miłośnikom przeszłości są osobliwością.
Starzy ludzie szczątkami są dawnego bytu,
Dawnéj okazałości i szczęścia przekwitu,
Są to przechowywacze pieśni i powieści,
Rozmaitych przysłowiów i bajecznych treści. Klasztor księży Pijarów hojnie założyła
Gryffina, wdowa Leszka Czarnego, bo była MiłośniczkaMiłośniczką i nauk i sztuk wyzwolonych,
Już w jéj czasie po kraju powszechnie lubionych.
Teraz niema tych mnichów, tylko ich budowy
Zamieniono na szkoły i Rząd Obwodowy; Daléj był do niedawna z ozdobnemi ściany,
Kościół kształtnéj budowy Świętym-Krzyżem zwany;
Już go nie ma — lecz dowiesz się z gminnego echa,
Że przyjmował w swéj nawie świętego Wojciecha,
Który z czeskiéj krainy wyszedł, (zapoznany)
Był w Gnieźnie na biskupa polskiego obrany;
Wiódł życie świątobliwe — pięknymi przykłady
Rozszerzał światło nauk, święte dawał rady;
Przechodził z krzyżem w ręku od kraju do kraju,
I oduczał przesądów wszelkiego rodzaju;
W języku naszych ojców odprawiał ofiary,
I ziemię naszą cenił, a w niéj Boże dary.
Z Krosna idąc przez Jasło, tu kilka dni bawił,
I zbawiennych swych nauk pamiątkę zostawił.
Aż Prusacy, w głębokiéj zostając ciemności,
Rozjątrzeni odgłosem nowych wiadomości
Spotkali go przy Lochstedt wśród gęstego boru,
Gdzie kapłan bez żadnego z swéj strony oporu
Przywitał ich uprzejmie zbawienia połyskiem.
Lecz srogi Wajdelota[2] żelaznym pociskiem
Uderzywszy go w piersi, na ziemię powalił —
A tłum za nim idący tem bardziéj zapalił,
Który wrzeszcząc, zamachem swojego oręża,
Zamordował niewinnie cnotliwego męża! Stary zamek niszczejąc, wygląda litości,
By mógł jeszcze dalekiéj dotrwać potomności.
Jest on drogą pamiątką naszych przodków bytu,
Uczciwości i męztwa, oświaty rozkwitu,
A jako u Egipcyjan starożytne imie
We czci jest, i szanują budowy olbrzymie;
Jak Włochy starożytną zwiedzając Pompeję,
Podziwiają jéj gruzy, jéj przeszłe koleje:
Tak i my oglądajmy z szacunkiem te szczątki,
Godne pędzla i lutni i dziejów pamiątki.
Witajcie drogie mury!.... Tu przemieszkiwali
Mężowie, którzy światło nauk rozszerzali;
Którzy cnotę i pracę uczyli szanować,
I wspólnie pospolitą-rzeczą się zajmować.
Tu Kalimach z Długoszem złączywszy się razem,
Byli życia swojego wzorowym obrazem;
Pewni swojéj powagi, nauczali ziomków,
Jak życie wieśdź należy z sławą dla potomków:
Pod nimi Aleksander, Olbracht, Zygmunt młody,
Poznali trudne życia swojego zawody;
Bez różnicy godności, jak drudzy uczniowie,
Chociaż byli dorośli królewscy synowie,
Tu biorąc wychowanie, tu w ostrém ćwiczeniu,
W sukniach grubych, o prostém byli pożywieniu;
Przywykli do niewygód życia i skromności,
Umieli potem znosić na tronie przykrości;
Umieli kochać ziemię, walczyć z przygodami,
I zasłaniać ją mężnie, własnemi piersiami! —
Teraz w zamku ząb-czasu, niechęciniechęć i zuchwałość,
A razem zaniedbanie, wilgoć i spleśniałość
Niszczy dłuta i pędzla wspaniałe ozdoby,
A przepadły bez śladu bogactwa zasoby!
Smutno pusto, i głucho — acz w wiekach swéj chwały,
Kwitnął życiem i siłą słynął okazały;
Świadczą o tem strzelnice i wązkie chodniki,
Po któréj czujnéj straży przechadzały szyki;
Dziedziniec zarósł trawą, poniszczały ganki,
Z których goście patrzyli gdy wjeżdżali w szranki
Rycerze zawołani na waleczne sprawy,
Uświetnić uroczyście doroczne zabawy,
I odbyć ulubione tak zwane turnieje,
I pokazać zręczności swéj piękne koleje,
Gdzie wiele zgromadzonych Panów i Pań było —
A komu dzielniéj męztwo i szczęście służyło.
Pozyskał króla względy — potem na dożynki
Miłych uciech, odbierał znaczne upominki.
Teraz tu obojętność swe wpływy wywiera,
Wszystko niszczy i ślady wszystkiego zaciera;
A przecięż nie jest wstanie — mimo swojéj chęci,
Zniszczyć dziejów potęgę i siłę pamięci;
I nie zdoła na świecie ich bytu zaprzeczyć,
Bo pióro z pędzlem może Bóg tylko zniweczyć!
Do pięknéj Nawojowéj gościniec wprowadza,
Kędy po skwarze słońca cień drzew nas ochładza;
Na pagórku zaś zamek wzniosłemi ścianami
Uderza, połyskując licznemi oknami;
Tam na wieży zamkowej chorągiew powiewa —
Gdy znów układ ogrodu wszędzie wdzięk rozlewa,
J kwiaty woniejącerozmaite wśród zimy i lata,
Zgromadzone starannie z wszystkich części świata,
Rozmaitych swych liści i kwiatów barwami
Przywitają cię mile i uczczą woniami.
W zamku piękne pokoje i sprzęty spaniałe,
Dawną domu Stadnickich przywodzą ci chwałę.
Chociaż osobliwości pędzla ani dłuta
Nie ma tam, ale za to brzmi krajowa nóta:
Kołomyjki rzewliwe, wesołe mazury:
I olśnią cię bogactwa złota i purpury. Opuściwszy to miejsce i jego świątynię,
Stoimy zamyśleni na górze w Słotwinie,
Gdzie parowy, zrębiska, zniża i ubocze,
Czynią przez rozmaitość widoki urocze,
Gdzie droga na dwie części przed nami się dzieli:
Jedna zda się nad drugą prowadzić weseléj.
A wieśniak nam powiada: „Tą, co w lewo wiedzie
„Do Bardyjowa zwykle przez Tylicz się jedzie
„Tylicz małe miasteczko, nieliczne domami,
„Ale za to wsławione Konfederatami,
„Co to, jak mówią dzieje, przeciwko królowi
„Podnieśli broń, bo zgubę miał knuć narodowi;
„Ale owi rycerze choć dzielnie się bili,
„Upadli i dobrego nic nie przysporzyli!”
Więc udajmy się w prawą, do wioski Krynicy,
Wsławionéj kąpielami w górnéj okolicy;
Tam spocznijmy przy źródle pod altaną chińską,
Nim góral nas powiedzie drożyną-słotwińską,
Gdzie woda z różnych ścieków wśród pniaków nieładu
Zbiera się i przedstawia widok wodospadu;
I daléj manowcami między góry płynie,
Przekrada się przez łąki i w Muszynce ginie.
Altana blisko domów w ładném miejscu stoi,
A wąż około strzały na dachu się roi,
Jabky nie cierpiał z źródła wychodzącéj pary,
Chce zsunąć się na ziemię i ujść w bliskie jary.
Tu jakoby duch jaki siedział niespokojny,
I ze źródłem na spodzie ciągłe toczył wojny;
Ono kipi gwałtownie i pianami pryska,
A schody w dół prowadzą patrzyć na nią z bliska:
Jest to woda tęgością swą uderzająca,
Gorzko-słona i zimna a uzdrawiająca,
Któréj skutki zbawienne uczeni poznali,
A każdy co wyzdrowiał, ceni ją i chwali.
Komisarz Styks-Saubergen jadąc do Muszyny,
Natychmiast ten grunt kupił wśród gęstéj krzewiny;
Poznawszy się na źródle jakie tam istniało,
Wystawił mały domek i obwieścił chwałą,
Lecz gdy został na inne miejsce powołany,
Odstąpił więc Rządowi ów skarb zawołany.
Dopiero zajęto się jego urządzeniem,
I dla uprzyjemnienia gości upięknieniem;
Uczyniono łazienki wygodne i czyste,
I posadzono wkoło drzewa rozłożyste. Przez wąwozy, zarośla, strugi i doliny,
Idźmy zwiedzić na wiérzchu góry Jaworyny,
Wielkie dzieło natury pyszne i zuchwałe,
Gdzie skała na swéj szyi ciężką dźwiga skałę:
Jestto „Kamień-diabelski” piaskowiec ogromny,
Co tysiące lat przetrwał i przetrwa niezłomny!
Opowié ci, jeżeli spytasz się wieśniaka,
Zkąd wzięła się w tem miejscu osobliwość taka:
„Szatan w zemście na zamek w Pławcu niedaleki,
„Którego nie zdołały zniszczyć nawet wieki,
„Niósł tę skałę aby nią ów zamek zawalił,
„I zniszczył z właścicielem, lecz go los ocalił:
„Już było na świtaniu, gdy całe działanie
„Przerwało szatanowi koguta zapianie;
„Natychmiast opuściły go potężne siły,
„Uchodząc gniewny w zakąd piekła sobie miły:
„Upuścił ową skałę, która tu upadła,
„I zaległa bałwanem jak piekieł dziwadła.”
Zadziwisz się, gdy przy niéj śmiałą stąpisz nogą,
A odgłos nieprzyjemny przeniknie cię trwogą,
Że głębokich podziemi wyniosłe sklepienie
Załamie się, ie wpadniesz w wiecznéj nocy cienie! Już miasteczko Muszyna, już na szczycie góry,
Witają nas stojące dwa potężne mury,
Był to zamek przed laty mocny i wysoki,
Którego smutne szczątki na grzbiecie opoki
Sterczą dotąd, jak gdyby przyrosły do skały,
Że ich czas ani ręka zniszczyć nie zdołały.
Tu mieszkał możny Paloch szumnie i wytwornie,
A było koło niego i dumnie i dwornie.
On z przesytu rozkoszy ciężko zachorował,
A bojąc się o duszę — ten zamek darował
Z wszystkiemi dochodami i wsiami licznemi
Klasztorowi w sąsiedztwie na węgierskiéj ziemi.
Więc dzierżyli Muszynę mnichy długie lata,
Aż Władysław Jagiełło, ów Litwin Sarmata,
Zwiedzając w swojém państwie ustroń mu nieznaną,
W owym czasie Muszynę Powroźnikiem zwaną
Przyłączywszy do Polski, prawa dać jéj raczył,
I na własność katedrze krakowskiéj przeznaczył,
Z obowiązkiem, ażeby po dawnym zwyczaju,
Pamiętali biskupi o granicach kraju;
Bo mieli swoje wojska dobrze uzbrojone,
W karności utrzymane a dobrze płacone.
Gród ten późniéj ciężarem losów przyciśniony,
Upadł, i w swym upadku do reszty zniszczony. —
Przy tym zamku przyjemnie łoskot uszy budzi
Od tartaków, a zwinność pracujących ludzi
Wyrywa nas z posępnych myśli nad gruzami,
I stawia pełne życia obrazy przed nami:
Jedni drzewa przywożą, drudzy ociesują,
Te na tartak, a tamte na tratwy ładują —
Odbijają od brzegów i płyną Popradem,
Do Dunajca i Wisły z ładownym swym składem;
Na tratwach ogień paląc, żywność sobie ważą,
To sterują wiosłami, to wesoło gwarzą.
Słychać młyny i wodę z bliska gór płynącą,
Z rozmaitych strumyków tu się zbierającą,
Która szumiąc po głazach, bieg na jazie skraca,
I użyta, gniewliwie kilka kół obraca,
Z pod których umykając jak gdyby z więzienia,
I burzy się i pryska i w pianę zamienia;
I kręto między łozy ucieka bez ładu,
Łącząc się z burzliwemi falami Popradu.
Poprad z Tater wysokich zbiegł po Spizkiéj ziemi,
Gdy święta Kunegunda za ślady swojemi
Przywiodła, a gdzie tylko swą nóżką stąpiła,
Rzeka ryjąc koryto za nią się toczyła!...
Ładnie jest na tem miejscu gdy czysta pogoda,
Albo w chwili po deszczu, gdy wezbrana woda
Strzępami fal wzburzonych różne rzeczy niesie,
Rwie brzegi, łamie skały, drzewa zwala w lesie;
I szalonym pośpiechem unosi flisaków,
Albo zrywa chałupy nieszczęsnych wieśniaków,
Którzy siedząc na dachu ratunku wołają,
Lecz bałwany zatopne przystępu nie dają —
Tam rozpacz rwie im dusze, śmierć widzą przed sobą,
Przejęci niewymowną klęską i żałobą!
Szkodliwą jest ta rzéka gdy się nadto wzburzy,
Gorsza od ognia, albo piorunowéj burzy;
I chociaż swą powodzią miły widok sprawia,
To mieszkańców i głodu i nędzy nabawia.
W Sułyni niskie brzegi przy bystrym Popradzie,
A kamienie jak góry zwalone w nieładzie
Wystają z głębi wody, lub woda ich kryje,
A droga niebezpiecznie po brzegu się wije,
I w dzikim Międzybrodziu zupełnie ustaje
I szydersko z przechodnia naśmiewać się zdaje;
Który jest przymuszony na czółnie wywrotném
Przewieść się niebezpiecznie, z wieśniakiem ochotnym,
Którego czy na ziemi, czy na wodnéj głębi,
Obawa nie przenika, ani trwoga ziębi,
Bo machając w swéj dłoni żerdzią albo wiosłem,
Wié że mu woda życiem a łódka rzemiosłem.
Choć bledniejesz z obawy, choć strach cię przeszywa,
On siadłszy na krawędzi — piosnkę sobie śpiéwa,
A łódka od ciężaru jego kołysana
Nachyla się do paszczy wodnego szatana:
On przybiwszy do brzegu, po niejakiéj chwili
Wysadzi cię — a za dar kapelusz uchyli,
I znowu na kraj łódki siadając ochoczy,
Pędzi za nurtem fali gdzie go niosą oczy!
Takieto przyjemności Międzybrodzie stawia,
I takiemi Wierzchomla do ciebie przemawia;
Gdy zaś idąc za ścieszką, opuścisz jéj głazy,
Piwniczna pól i chatek przedstawia obrazy,
Dopiero się pojawią w Rytrze rozwaliny
Wystające poważnie z obrosłéj buczyny;
Na wychylisku góry swych szczątków nieładem
Zwieszone z zaroślami swemi nad Popradem.
Kaźmierz Wielki co umiał w swém państwie panować,
Rozkazał na tém miejscu zamek wymurować;
Więc było w jego murach zbrojno i bogato,
I nie jedno mieszkańcom przeszło dobre lato.
Teraz te mury puste, tylko przy ich błoniu,
Jeździ często Marcinek na śnieżystym koniu,
Jako duch tego grodu; bo nocą pogodną
Pokazuje się ludziom swa postacią zwodną.
On po Janie Bonnerze zamek odziedziczył,
Mieszkał w nim i puharem dnie za dniami liczył,
I używał dostatków — gdy brakło napoju,
Nie mógł sobie zwykłego odszukać spokoju;
Nakoniec był zmuszony opatrzyć piwnicę
Winem, jakie wydają tokajskie winnice;
Ale kupiec tamtejszy gdy spostrzegł się potem,
Żądał by mu Marcinek zwrócił beczkę z złotem,
Która mu się za wino w pomyłce dostała,
Bo takie same znaki i obręcze miała;
Lecz Marcinek kupcowi zaprzeczając szkody,
Wystawiał posądzenia niesłuszne powody;
W Starym-Sączu przed sądem kupiec go zaskarża,
Marcinek zapozwany, tak się tam wyraża:
„Bogdaj moja po śmierci dusza nie spoczęła,
„Bogdaj mnie w swoje łono ziemia nie przyjęła,
„Jeżeli mam nie wino!” — Sąd przyznał kupcowi
Pomyłkę, a niewinność dając Marcinkowi;
Który cudzą własnością nie długo się cieszył,
Umarł w srogich boleściach, że tak ciężko zgrzeszył.
Odtąd cień jego zawsze w tych gruzach przebywa,
W nocy jeździ i straszy, w dzień go mur ukrywa.
Już się niebo przeciera, mgła opada lekka,
Już się nam pokazuje Stary-Sącz z daleka.
Już poważne świątynie wybiegły wysoko,
Połyskiem swoich krzyżów uderzają oko;
A wzgórze Winnéj-góry zostaje za nami,
Już miasto sędziwemi wita nas domami,
„Które od wielko-ludów założone było,
„Wysokich jak te wieże, a sławnych swą siłą,
„Co przekraczali góry jedném postąpieniem,
„I zasłaniali pola na milę swym cieniem!”
A Poprad środkiem miasta pełny łodzi, płynął —
Lecz wszystko się zmieniło, gdy ich czas przeminął?
Już wygaśli olbrzymi, chociaż rzeka płynie,
I miasto pomniejszało — choć stoją świątynie!...
Tylko mury, co miasto stare otoczyły,
Świadczą że tu najazdy, krwawe bitwy były,
Które Jaksa[3] uśmierzył i Węgrów oddalił,
I całą podkarpacką krainę ocalił. Witaj miasto sędziwe! ale niepozorne,
Ubogie swym upadkiem, ciche i pokorne,
Tylko cię przyozdabia świątynia wspaniała,
Która wszystkie przygody z tobą podzielała,
Przetrwawszy najezdników natarczywych chmury,
Otoczona klasztorem i wzniosłymi mury.
W nich strzelnice służyły do odparcia wroga,
Pod którymi nie jedna wrzała bitwa sroga,
Szczególnie dzielny Jaksa polskimi hufcami
Stoczył walkę zwycięzko z bitnymi Węgrami,
Którzy łupów łakomi, przebywszy granicę,
Wpadli tu i niszczyli cała okolicę.
Świątynia jest pod miedzią, a znakiem zbawienia
Błogosławić się zdaje przyszłe pokolenia;
I teraz swą wewnętrzną zajmując czystością,
Zadziwia starodawnych obrazów pięknością —
A ściany nam malują, jak w obrazy żywe
Królowéj Kunegundy życie świątobliwe,
Gdy z świata ustąpiwszy, klasztor wystawiła,
I w nim dni życia swego Bogu poświęciła,
Zachowując ustawy podług świętéj Klary,
Oddalała od siebie pokusy i mary;
A wierna obowiązkom zakonu swojego,
Nie szczędziła usługi dla ulgi bliźniego.
Skromność, cichość, pokora, były jéj udziałem —
A brzydząc się zbytkami i rozpusty szałem,
W spokojnéj swéj komnacie cicho się modliła,
A nauki i sztuki nadobne lubiła;
Kochając polski język i Polaków plemię,
Przenosiła nad obce kraje polską ziemię!
Ubogim nie szczędziła przytułku i chleba,
Więc po życiu wzorowém wziętą jest do nieba. O rodacy! z ustroni bliskiéj i dalekiéj
Zbiegajcie się tu chętnie jak Turcy do Meki;
A pełni szczeréj skruchy, widząc czyny własne,
Będziecie wstępowali w ślady świętéj jasne;
Które staną się dla was poprawy zawodem,
Uczyni was rozumnym, szczęśliwym narodem;
Bo chociaż piękne obce i ziemie i nieba,
Ale kraj swój szanować i cenić potrzeba! —
Tu w kaplicy ubocznéj ołtarz hebanowy
Przedstawia miłą postać téj polskiéj królowéj,
W czarnéj sukni ze śnieżną na głowie osłoną,
Pokrytą kosztownemi perłami koroną;
Tam lampa na podstawie płonąca płomieniem,
Żywiona jest starannie oliwy strumieniem,
Pali się na cześć świętéj wśród zimy i lata,
Lecz krok twój tam ciekawy zatrzymuje krata;
Tylko głosy zakonnic słyszane z daleka,
Nabożnemi pieśniami przejmują człowieka
I obchodzą łagodnie dokoła świątynią,
Cicho, ciszéj, nareszcie słabieją i giną. Kazalnica spaniałą rzeźbą ozdobiona,
Otoczona królami z Abrachama łona,
Na winnéj latorośli oparta wysoko,
Pozłocistym swym blaskiem zachwyca twe oko. W mieście farna świątynia gotycką budową
Pod imieniem Elżbiety, zdaje się jak nową;
Ma ołtarze snycerskie, obrazy zaszczytne,
I ławki na kościele dziwią starożytne;
A na boku w kaplicy obraz osobliwy,
Biegłego jest malarza, a treści prawdziwéj:
Wyraża Bolesława, króla Wstydliwego,
Z Kunegundą małżonką swą, ślubującego
Zachowanie czystości w swym małżeńskim stanie,
Dopóki duch i serce bić w nich nie przestanie;
Dopóki tylko będą z sobą połączeni,
Żadna myśl cielesności ich ślubu nie zmieni! — Za miastem na smętarzu stoi murowany
Kościół świętego Rocha, rzadko odwiedzany;
By ten święty to miasto ochraniał od skazy
Obyczajów i zgubnéj morowéj zarazy. Tyle swych upominków miasto przechowuje,
Któremi uczonego przechodnia zajmuje:
A wieść gminna podaje takie jeszcze wieści,
Które słysząc, w dzienniku swéj podróży mieści:
„Że Kaźmierz Sprawiedliwy, niegdyś Wichfrydowi,
„Przybyłemu do Polski światłemu Niemcowi
„Podarował Stary-Sącz za wierne usługi,
„Że tu mieszkał zamożny przez wiek życia długi.
„Że znowu potem miasto Bolesław Wstydliwy
„Nadał na wieczne czasy swéj małżonce tkliwéj;
„A do tego nadania sto wsi należało,
„Zastrzegając by się to nigdy nie dostało
„Żadnemu z cudzoziemców, iżby obce plemię
„Nie zalegało z czasem piękną Lechów ziemię!”
Minąwszy Gołkowice na żyznéj równinie
I na wzgórzach stojące dworki i świątynie,
Zatrzymujemy kroki w Kadczy przed kaplicą
I uchylamy czoła przed Bogarodzicą,
Któréj tu są obrazy ustrojone w kwiaty,
I ołtarzyk z skarboną, lecz go strzegą kraty.
Z boku wchodząc po schodach do izby rażącéj
Ciemnością, wita Chrystus u słupa stojący,
Skrępowany łańcuchem, rózgami sieczony,
I samotnie w potokach krwi swojéj zbroczony. —
Jestto skromna budowa, ale osobliwa,
Swoją malowniczością i myślą szczęśliwa.... Ledwie rozchmurzyliśmy czoła trudów troską,
Witamy za Dunajcem leżące Jazosko;
Jestto wiejska osada u stóp gór lesistych,
Ponurych, prostopadłych, nawet przepaścistych.
Na pagórku dwór biały mile wzrok zajmuje,
A na nim malowniczo kościółek panuje,
Który ksiądz Jan Owsiński, z uczoności znany,
Wzniósł ze składek, i stoi często odwiedzany;
A we dworze oglądać można dawne szczątki,
Jako naszych praojców wymowne pamiątki:
Miecz, niegdyś używany w krwawéj wojny wirze,
Ma na ostrzu wyryte dwa komturskie krzyże:
Znak maltańskich rycerzy dumnego zakonu,
Który cnotę i czystość poślubił do zgonu,
Aby nawracać ludy w Chrystusa niewierne,
A czynił zbrodnie i miał dostatki niezmierne,
Zamiast swego ubóstwa i pogardy świata,
W szalonéj rozwiozłości trawił swoje lata!
Bylito najstraszniejsi, zagorzali Niemcy,
I Prusacy i inni z nimi cudzoziemcy,
Którzy sępiemi szpony na nasz kraj czychali,
Starając się zuchwale by w nim panowali!
Aż król polski Kazimierz Jagielończyk zwany,
Stoczywszy bitwę walną z owémi Giermany,
Zuchwałą ich potęgę przełamał i skruszył,
A co trupem nie padło, na wieki rozprószył!....
Po mieczu ujrzysz kielich ozdobny, kwartowy,
Chociaż srebrny, zawracał najwytrwalsze głowy:
Bo gdy w dni uroczyste Szlachta się zjechała,
Za zdrowie gospodarza kolejno pijała;
A kto nie mógł od razu kielicha wychylić,
Dolewano mu wina i musiał się silić,
Bo mu drugich przymówki nie dały spokoju,
Dopóki jednym ciągiem nie wypił napoju.
Ztąd urosło przysłowie za Augusta Sasa:
„Baw się, jedz i popijaj, a popuszczaj pasa!”
I Szlachta więc pijała, a pan Król tymczasem
O sobie dobrze myślał i sobie był Sasem.
Pochlebiał możnym panom, miło z nimi gadał,
A język swój wprowadzał podatki nakładał;
Zaszczycał orderami, różnemi honory,
Rozweselał, zajmował, a korzystał z pory! — Gościniec w malowniczym kierunku się wije,
I łamie i prostuje i znowu się kryje;
Albo też wychylony, z swemi poręczami
Przeraża cię z wysoka nad rzeki wodami;
To przez most nad parowem głębokim przechodzi,
I spokój twemu oku i twéj duszy rodzi,
I znowu swoją wstęgą prosto się rozkłada,
Albo pnie się na górę, lub w dolinę spada. — W Jazowsku jest jaskinia pomiędzy skałami,
Zasłoniona w około gęstemi jodłami,
W któréj Józef Baczyński przesiadywał dawno,
I trwożył okolicę swoją ręką sławną;
Z nim okrutny Łazarczyk, rodem z Tylmanowy,
Rabował i przestraszał bluźnierczemi słowy;
Którego gdy w Lewoczy na Spiżu ujęto,
Przeczytano mu wyrok i głowę ucięto! — Już pojawia się Łącko w średniém oddaleniu,
Wabiące po utrudach odpoczynkiem w cieniu;
Widać sady przy chatach i wierzby wyniosłe,
I góry bukowemi drzewami porosłe,
Co za wodą nad wioską Zarzeczem się jawią,
A pagórki i pola piękném zbożem bawią,
Które wiater nagina i podnosi wdali,
Że podobieństwo wodnych przedstawiają fali.
Tym pięknościom nie mało powabu przyczynia
Stojąca na pagórku poważna świątynia,
W któréj łonie białemi ozdobna ścianami,
Słynie Bogarodzica licznymi cudami;
Na dowód tych, świątynia dwa razy przetrwała
Pożar, jaki wznieciła oziębłość zuchwała!
Tutaj Michał z Lipnicy był proboszczem dawnym,
A po nim Jan Boczkowski był następcą sławnym;
Mateusz z Sieciechowa i inni kapłani
Żyli tutaj przykładnie dla ludzi wylani. —
Tu Dorota Byliczka szpital wystawiła,
A sama dni zakonne w Sączu prowadziła. —
W téj włości, gdzie nie jedna dolina zaklęsła,
Powiedzą ci mieszkańcy: że się ziemia trzęsła,
Że wszystko niespodzianie drżało jak na wiatrach,
Aż zlękli się górale mieszkający w Tatrach! — Wyszedłszy z granic Czerńca, widzimy zdumieni,
Wielkie mnóstwo w Zabrzeziu i skał i kamieni;
Przy których zapieniona woda krążąc młyńcem,
Wieczne spory prowadzi z upartym gościńcem,
Który tu pokazuje jak przemysłu siła,
Wytrwale przez czas długi z naturą walczyła:
Było wiele trudności, było pracy wiele,
Nim człowiek wswym zawodzie osięgnął swe cele.
A teraz te wybrzeża przystępne każdemu,
Jadącemu powozem, albo idącemu,
Zajmując wźrok ciekawy swemi widokami,
Równają się wspaniałe z Renu wybrzeżami! Po prawéj stronie w głębi wioska Kamienica,
Chociaż nie okazałym domem się zaszczyca,
Lecz tam różne obrazy, i książek dobory,
Uprzyjemniają chwile w zimowe wieczory;
A gościnność szanowna tak się tutaj święci
Że wiecznie ci zostanie w sercu i w pamięci!
A jeżeli tu w lecie wźrok wodząc obszernie,
Zwiedzisz z czynną hamernią, obfitą papiernię;
To pomyślisz z radością: że w naszéj krainie
Już przemysł, acz powoli, wznosi się i słynie! Opuściwszy Zabrzezia skaliste doliny,
I w Wietrznicy głuszące tartaki i młyny,
Witamy Tylmanowy wspaniałą posadę:
Ciemne lasy i krzaki i opoki blade,
Przez które droga wiodąc nad wodą zwieszona,
Mocnemi poręczami jest ubezpieczona.
A wszędzie widok miły, chociaż niedaleki,
Odkrywa chaty, pola, sady i pasieki.
Na wyższym zaś pagórku zasiadł dwór przyjemny,
Wystając biało na tle odległości ciemnéj;
Otacza się wysmukłych topoli strażnicą,
I kwiatów ogrodowych szacowną skarbnicą,
A Luboń nad wszystkiemi wyższy jest górami,
Dziwi na swoim szczycie cichemi wodami,
Przy których wędrujące spoczywają ptaki,
Dając owym mieszkańcom niepogody znaki.
Tu gdy słońce przy wschodzie zapala obłoki
I rzuca promień złoty na owe widoki:
Myśl twoja uniesie cię najwyższą radością,
A w dolinach, gdy rosa ranna lśni świeżością,
Nie zdołasz twoich wrażeń ująć w żadne słowa,
Tak mocno cię uderzy piękna Tylmanowa! Z Kłody do Ligaszówki postępując cieniem,
Znów droga nad Dunajca zwiesza się strumieniem,
A kryjąc się pomiędzy wyniosłemi góry,
Obudza twe natchnienie na cześć téj natury. — Zostawiwszy za sobą gór smutnych obniża,
Gdy podróżny nad brzegi Dunajca się zbliża.
Boki gór prostopadłych groźnie wystające,
Ledwie po wązkiéj drodze przejechać dające,
Która nad przepaściami z poręczą nie cienką
Łamie się i odkrywa miasteczko Krościenko
Na wybrzeżu téj rzeki domami zasiane,
Z poczciwości mieszkańców i ubóstwa znane;
Ma z wysoką dzwonicą obszerną świątynię,
A przez rynek umyślnie bystry strumień płynie,
Którego czyste wody góralki czerpają,
I ciekawe urody, w nich się przeglądają.
Tu podanie zapewnia: „że laty dawnemi
„Zginęło mnóstwo ludzi przy gościńcu w ziemi;
„W karczmie, gdy do chorego szedł ksiądz, wrzawa była,
„Starzy pili za stołem, a młodzież tańczyła;
„Nikt nie wyszedł do sieni uklęknąć na progu
„I w skruszonéj pokorze oddać pokłon Bogu;
„Wkrótce czarna powłoka zakrywszy ustronie,
„A ziemia się pod karczma zamieniła w tonie;
„Ogarnął wszystkich postrach i widok ponury,
„Zamieniwszy tę przepaść w obrzydłe jaszczury;
„A teraz na przestrogę, jako znak przygody,
„Widać martwo stojący ciemny strumień wody!”
Tu pełnych zabobonu wiele krąży wieści,
Jedna z nich osobliwsza, jest następnéj treści:
„Gdy święta Kunegunda z Sącza biegnąc skora
„Przed najazdem Tatarów — piękna była pora:
„Góral siejąc przenicę na swojéj zagrodzie,
„Ujrzał grono dziewicze, a jednę w urodzie
„Okazalszą nad inne, która przystąpiła
„Do niego, i zwyczajem: Boga pochwaliła,
„Oznajmiając, że jutro drogą w téj ustroni
„Tatarzyn zapalczywie za niemi pogoni;
„I pytać się go będzie: czy nie widział okiem
„Niewiasty, śpiesznym wczoraj uchodzącąuchodzące krokiem? —
„By powiedział: że widział wtenczas, gdy pszenicę
„Siał w tém miejscu. — I zaraz odbiegły dziewice.
„Nazajutrz dzika horda pośpiesznie jechała,
„I przed chatą górala swe konie wstrzymała,
„Pytając się surowo: czy nie widział wczora
„Pań, ze Sącza-Starego biegnących z klasztora?
„A góral odpowiedział: — „Widziałem dziewice
„Przechodzące tą drogą, gdy siałem pszenicę;
„A teraz oto pięknym kłosem już dojrzywa,
„Nachyla się dorodna i już bliska żniwa!”
Zdumiał się wódz Tatarów i zawołał głośno:
„Ha! gdy tędy niewiasty przeszły jeszcze wiosną,
„To szatan nam przeszkadza chmurą swego dymu,
„Musimy bez niewolnic powrócić do Krymu;
„Niech przepadną giaury!” — Tłumy swoje zwrócił
„I gęstym pyłem drogi powietrze zakłócił;
„Uciekając przez Węgry w dalekie swe strony,
„Górala niepocieszną wieścią przerażony”...
Wysiadłszy z kruchéj łodzi pod Pajówką wzniosłą
I pod górą Czerwoną jodłami porosłą,
Witamy wieś Szczawnicę, któréj łyse góry
Muskają bardzo często niepogodne chmury —
A gdy oko posępnie biegnie zadumane,
Spotyka piérwsze miejsce Miodziusiem nazwane;
Gdzie Dunajec z łoskotem miotając bałwany,
Rozbija się spieniony o nadbrzeżne ściany,
Wychodząc z dumnych Pienin ciasnego łożyska,
Jak strudzony zwyciężca z pola bojowiska.
My oparci o poręcz przy drodze nad wodą,
Pieścimy oko nasze tą piękną przyrodą,
Która wabiąc do siebie, wąwóz nam odkrywa,
Z którego jak z więzienia swobodnie wypływa.
Jest to widok spaniały od Miodziusia strony,
Dla tego téż ten Miodziuś gościom ulubiony.
Jest-to część wsi Szczawnicy tak słodko nazwana,
Bo tu konie gotowe, żentyca, śmietana
Dla państwa, co z łazienek pieszo przybywają
I pod strzechą górali często spoczywają.
Daléj mnóstwo jest domków draniami pokrytych,
Zamieszkanych napływem gości znakomitych,
Oznaczonych znakami, co porządkiem idą
Orłem, kosą, miesiącem, piorunami, dzidą
I innemi, a każdy ogródkiem ozdobny,
Wygodny i przestronny choć stoi osobny. —
Daléj pałac dziedzica nad brzegiem skalistym,
Otoczony ogrodem krzewisto-kwiecistym,
W którym piękny wodotrysk swojemi kroplami
Miga się na powietrzu jak gdyby perłami,
Jak gdyby dyjamenty wyrzucał do słońca,
I gości swą żywością zajmował bez końca. Postępujmy do góry prowadzącą drogą
Cieniem drzew rozmaitych, w tę krainę błogą:
Gdzie znajdujęznajduje się studnia łazienek swych bliska,
Tam woda Józefina burzliwie wytryska
I nadzieję upadłą swojém życiem budzi
I staje się pomocna dla cierpiących ludzi;
Drugi ponik Stefana w łożysku wygodném,
Błyszczy przy Józefinie spojrzeniem pogodném;
A trzeciokąt stanowi źródło Magdaleny,
Godne równie jak tamte i sławy i ceny.
Są-to nieocenione, tryskające szczawy,
Które dla swéj dobroci tyle mają sławy:
Że nawet cudzoziemcy, mimo swego błędu,
Liczą je do piérwszego wód lékarskich rzędu.
Altana, co te źródła w swém łonie ukrywa,
Jak ich sławą, tak swoją postacią szczęśliwa,
Osłania jéj ramiona białe dach czerwony,
A nad drzwiami, na polu błękitném złocony
Jaśnieje pełny treści skromny napis, „zdroje.” —
Daléj znowu kaplica ma piękności swoje,
Dla wygody pobożnych gości wystawiona,
Drzewami i kwiatami nęci ozdobiona;
Daléj dom do zajazdu i młyn klekotliwy,
Daléj nęci kościołek skromny, lecz sędziwy
Daléj ogród obfity w kuchenne wytwory,
Z których najzdrowsze gościom są kalafijory;
Wszędzie mostki, przełazki na różne uchyłki,
Zdają śmiać się z przechodnia niewinnéj pomyłki;
Wszędzie sztuka z naturą łączy się powabnie,
I poważnie, i ciężko, i lekko, i zgrabnie;
Widać klomby bogate spaniałemi drzewy,
Murawy i rodzinne i zamorskie krzewy; Zwiedzając malownicze ustronia téj włości,
Oglądajmy w Lipniku Rabsztyna piękności;
Który dumném swém czołem rozbijając chmury,
Nęci mile do siebie, chociaż sam ponury.
Jest-to skała z północnéj strony porośniona,
Drzewami iglastemi pięknie najérzona;
Dziwiąca żyjącemi na wiérzchu rośliny,
Gdzie jałowiec, leszczyna, poziomki, maliny,
Róże, lilije, dryakwie, szanty i mieczniki,
Macierzanka, rozchodnik, mięty i goździki
Znużonego wędrowca bawią swym widokiem,
Pojąc go niespodzianie podniebnym urokiem,
Spaniałe pasmo Pienin[4] jawi się wymownie,
I Tatry w oddaleniu wystają cudownie;
A Szczawnica do koła bliskiemi włościami
Budzi umysł, a serce wzmacnia uczuciami. Daléj skała za skałą wygląda jałowa,
Swinna-góra, Jarmuta, Piecki, Faćmiechowa,
Która dwoma szczytami wznosząc się wysoko,
I kroki nam wstrzymuje i zachwyca oko;
A dumnie-malownicza licznych wdzięków zbiorem,
To nęci nas, to trwoży swoich ścian uporem;
Przy których krętym wężem Dunajec połyska.
Równie piękny z daleka, jak okropny z bliska. Daléj dzikie kamienie z swemi jaskiniami
I grożą niebezpiecznie i nuży perciami[5],
Najwięcéj odznacza się tak zwana Homoła,
Wysoka i rozległa a jednak wesoła.... Daléj wioska Jaworki leży na dolinie,
Przez którą bystry potok z wyższych łożysk płynie;
Tam powiedzą ci ludzie: że palone kości
Chowano w garnkach z gliny, oddając wieczności;
Przy nich tarcze i miecze położone były,
Które stan umarłego i godność znaczyły.
Te pamiątki szacowne bez szumnéj pogłoski,
Odkrył miłośnik nauk Gwalbert Pawlikowski. Jakże nas Wyszni-Łazek wita okazały,
Nieznajomemi dotąd przejmuje zapały;
A myśl choć ociążona — lotem błyskawicy,
Niesie nas do téj góry w stroméj okolicy;
Spinamy się pomału w czoła swego pocie,
Deptając skromne wrzosy i bujne paprocie;
I cisnąc się przez drzewa iglastéj jedliny,
Przybywamy ciekawi do owéj krainy:
Sa-to skały wyniosłe, miejscami rozdarte,
Świadczące jak z gromami walczyły uparte,
Wystrzelając do góry, nagie ciała mają
A przewodnik powiada: „że wyobrażają
„Osobę, co się niegdyś modlić nie umiała,
„Tu uklękła obłudna i tu skamieniała!” — Idąc na wyższą turnię[6] Okrąglicy-góry,
Gdzie „Płaską i Szeroką” często kryją chmury;
Potrzeba się przeciskać przez ostre gęstwiny,
Zapadać po kolana w mchy i borowiny;
Załamywać się w kłodach spróchniałych i pniaków,
Pnąc się lasem do wyższych i lasów i krzaków,
Między gęste buczyny i buki wyniosłe,
I jodły gałęziste mechami obrosłe;
A mech srebrno-zielony i złoto-zielony
Utrudza przejście, gęsto sznurami spleciony;
A po nich drobne zioła pysznéj zieloności
Dziwiąc cię, odsłaniają cel twéj ciekawości:
Są-to murów ostatki Kunegundą zwane,
Od wszystkich przewodników z czcią pokazywane —
I usłyszysz nakoniec: „że ten zamek mieli
„Za bardzo dawnych czasów wystawić anieli!
„Tu święta Kunegunda wraz z zakonnicami
„Schroniła się bezpiecznie przed najezdnikami;
„A byli-to Tatary, co się pokusili
„Przybyć tu, by ten zamek zdobywszy, złupili;
„Strzały chmurą z ich łuków w powietrzu świszczały,
„I daremnie na mury hordy się wdzierały,
„Bo święta Kunegunda taką mgłę spuściła,
„Że od zamku ze wstydem tłuszcza odstąpiła!”
Zamek w gruzy zapadły, z wszystkich stron boleje,
Pokazując na sobie złych czasów koleje.
Drzewa świadczą o jego odwieczném zniszczeniu,
Wyrastające z murów — a w ponurym cieniu
Mchy na mchach i krzewiny rosną na krzewinach.
Zapuściwszy korzenie w zamku rozwalinach!
W murach widać otwory głębokie i ciemne,
Gdzie piwnice lub izby bywały podziemne
Dla załogi zamkowéj — teraz tam nic nié ma
Co mógłbyś objąć myślą lub pojąć oczyma,
Tylko słodkie wspomnienie na twój umysł działa,
Że znajdujesz się w miejscu gdzie święta mieszkała!.... Ożywieni spoczynkiem spuszczamy się znowu
Do Solkowéj-doliny, gdzie w głębi parowu
Wytryska czyste źródło zimne i obfite,
Bujnym liściem Podbiału nieznacznie zakryte,
Które siły czerstwemi człowieka pokrzepia,
Płynie niżéj — i znowu w skałach się zasklepia. — Stojąc przy Okrąglicy wśród gęstego boru,
Widzimy Czerwonego budowę klasztoru,
Do którego spuszczając się na dół, zbliżamy....
Ten gmach opustoszały, zewsząd podziwiamy;
Który chociaż obszerny, wzniosły, okazały,
Przy skałach dwa tysiące stóp wysokich, mały,
Pod imieniem świętego Antoniego stoi,
Ciekawego przechodnia zadumieniem poi;
Obronnemi murami w koło otoczony,
Przez hrabiego Kokossa Rykolfa wzniesiony,
Do którego O‘falu niegdyś należało,
Które z dwóch dużych wolnych łanów się składało.
Ten klasztór dla wygody swéj na ryb łowienie
Otrzymał od Ludwika króla pozwolenie,
A królowa Jadwiga z własnéj swojéj woli
Zapisała dwanaście tu centnarów soli;
A Zygmunt król węgierski, z Syksowskiéj winnicy
Nadał dwie beczek wina, które zakonnicy
Odbierali co roku i wygodnie żyli —
Tylko za dobrodziejów swoich się modlili.
Tu bywali Kartuzi, potém Kameduli,
Którzy się dobrowolnie ze światu wyzuli,
I w skromnéj samotności na świętym zacieniu
Spędzali życie swoje w ponurém milczeniu.
Każdy siedział w swych murach sam sobie oddzielnie,
Patrzył na grób i dumał że żyje śmiertelnie;
Na grób, który za życia wykopawszy sobie,
Żył bez życia — a życie przetrapił przy grobie!
Każdy miał swój ogródek i sam go uprawiał,
Owocami się karmił, kwiatami zabawiał;
Odprawiając pokutę i posty do zgonu,
Podług praw Romualda, twórcy ich zakonu.
A przewodnik powiada: „Szczęśliwie mieszkali,
„Dopóki się swych reguł surowo trzymali;
„Lecz gdy w piątek swe brzuchy mięsem posilili,
„Natychmiast się w krwiożerczych wilków przemienili;
„Których dusze do dzisiaj błąkając po kniei,
„Jęczą w nocy, bez żadnéj zbawienia nadziei!”
Ten klasztór z swoich bogactw i piękności znany,
Był późniéj przez Husytów-Czechów zrabowany;
Do tego celu różny orszak był najęty,
Któremu dowodzili Wrzasnowski, Wierzbięty,
Worniczka nienawistny i inni tam byli,
Którzy mnichów bezbronnych niewinnie zabili!....
Potém król Olbracht mnichom nadał przywileje,
Ale klasztór znów ciężkie przechodził koleje:
Bo pod jego murami, mimo rzeczki strzępy,
Wrzały tłumy Minkwitza z Łaskiego zastępy.
A Grzegórz z Borzemissa biskup Chanadyjski,
W swoim czasie tak zwany Officyał Spizki,
Z rozkazu Ferdynanda króla węgierskiego
Wziął Leśnicę i klasztór z przyległością jego,
Z powodu, że w nim ludzie byli podejrzani,
Co kryjąc się tu, długo od rządu szukani.
A późniéj kilku mnichów, jak podanie niesie,
Zabrali resztę skarbów i zniknęli w lesie; —
Późniéj mury klasztorne i przybytek pański,
Kupił Matyassowski ksiądz biskup nitrański,
Naprawił, przyozdobił, i z pleśni ogładził,
I księży Kamedułów na nowo wprowadził,
Którzy potém z rozkazu Józefa drugiego,
Ustąpić się musieli z klasztoru owego!
Dziś mury opuszczone, świątynia zamkniona,
Czasowi niszczącemu woli zostawiona;
Milczą złote ółtarze i piękne marmury,
Po których siatkę pająk rozciąga ponury;
Obrazy poświadczają że ich jenijusz tworzył,
Pełne ceny, piękności — a teraz założył
Proch na nich swą siedzibę, kryjąc ich piękności —
Skarby zaś rozmaite i osobliwości
Wraz z dzwonami na wieży, nie dawno zabrano,
I o pysznym klasztorze wcale zapomniano;
A domki zakonników zarosły trawami,
Ściany pleśnią pokryte, a progi grzybami;
Dészcz przecieka powały i wszystkie zakątki
I ściennych malowideł zaciera pamiątki.
A gdzie niegdyś pobożne bywały dumania,
Sowa huczy po nocy, a w dzień wiatr przegania —
I wszędzie cię uderzy smutne widowisko,
A srogie i okropne jak pobojowisko!....
Ten klasztór jak w zaklęsłéj stoi okolicy
A należy od dawna do wioski Leśnicy. — Od tego więc klasztoru, gdy się dzień zamroczy,
Górale bańkiet gościom sprawiają uroczy:
Nałożone po wiérzchach skał ognie palące,
Ciemność nocy jasnością swą rozpraszające,
Dają znak do wsiadania na gotowe łodzie,
By powierzyć swe życie dunajcowéj wodzie;
Płyną goście ochoczo wiodąc pogadanki,
Śmiéchy, krzyki i żarty, pieśni, pohulanki;
Które odgłos rozbija po skałach i lesie,
I powtarza i milczy i znów daléj niesie;
A przez ogniów na skałach poruszanie częste,
Pryskają iskry w koło na powietrzu gęste;
Aż ptastwo blaskiem ognia z gałęzi spłoszone,
Ucieka śpiesznie samo nie wié w którą stronę.
Łodzie płynąc parami za strumienia lotem,
Chwieją się kołysane bałwanów zawrotem;
Niekiedy uderzając o ukryte skały,
Cisną się na zakręcie w bałwanów zawały,
Gdzie opoki wyniosłe, zbliżone do siebie,
Zakrywają blask ognia i gwiazdy na niebie;
Gdzie goście przeniknieni widokiem trwożliwym,
Kipiącemi żywioły i szumem zdradliwym,
Zdaje się im że płyną na łodzi Harona
Z tego świata na tamten — tak rzeka ściśniona
Skałami wysokiemi, że pędzi jak wściekła,
Jak szatan, co ofiarę unosi do piekła!
Zagrożeni widoczną rozpaczą i trwogą,
I miotani wewnętrznie myślą zguby srogą,
Bez nadziei drogiego ocalenia życia,
Już tylko oczekują swych łodzi rozbicia!
Lecz górale odważnie i bez uszkodzenia
Płyną mężni po falach gniéwnego strumienia,
Z wszystkiemi przeszkodami dobrze obeznani,
Jak gdyby oni sami byli tu szatani!
Bo Dunajec choć gniéwny, posłuszny ich woli,
Choć często z ukrytemi skałami swawoli —
U stóp Czerwonéj Skałki zwalnia swoje wody
I odbija w źwierciedle swém piękność urody;
A goście, gdy niepewną żeglugę przebędą,
I na brzegu w Szczawnicy szczęśliwie wysiędą,
Ileż wówczas radości z ich piersi wytryska,
Usta kléją się z usty, ręka rękę ściska;
Oklaskami radości brzmi całe ustronie,
Rżą nawet niecierpliwie czekające konie;
I wracając pomału lekkimi wózkami,
Bawią się swéj żeglugi opowiadaniami.—
Rozkoszna to wycieczka gdy księżyc jéj służy:
„A wrona swém krakaniem niedoli nie wróży;
„Bo tratew się rozerwie, lub łódź się rozbije,
„A spieniony Dunajec wiecznie cię zakryje”! — Idźmy jeszcze w Leśnicy ze skały na skałę —
Od strony południowéj głazy okazałe,
Nagą piersią zajmują wźrok zaciekawiony,
A pokryte lasami od północnéj strony;
Rozmaite wklęsłości i załamki mają,
Tak wysokie, że zda się niebo podpierają;
A każda mając nazwę — postawą jedyna,
Bryjanka, Polanica, Bereźnik, Hulina;
Daléj Bersztyk uderza posępnym widokiem,
Ale znowu Grabczychy poją cię urokiem,
Wystrzelając pod nieba dumnemi szczytami,
Jak gdyby olbrzymimi z twardych skał słupami,
Które od południowéj strony są nagiemi,
A z północy porosłe świerkami ciemnemi,
Wśród których są głębokie, ciemne rozpadliny,
Gdzie trudno się zapuścić bez użycia liny.
A ze szczytu Wisielca, nad skały i gaje,
O siedm mil Nowy-Sącz spostrzegać się daje;
Lecz do tak wspaniałego widoku użycia,
Trzeba piąć się na ów szczyt z narażeniem życia.
Skały tych gór są siwe, miejscami żółtawe,
A łąki między niemi jasno-zielonawe:
Wszędzie pięknie, wesoło, wszędzie różne dziwa,
A wszędzie się cudowność natury rozléwa!
Ujrzysz na górze Skałce błanek załamany,
„Gdzie niegdyś kosztowności ukrywały ściany;
„Gdzie było bardzo wiele i srebra i złota —
„Więc gdy kilku Juhasów[7] zajęta ochota
„Zabrać owe klejnoty, poszli, lecz daremnie,
„Bo wiewiórka przebiegła drogę nieprzyjemnie,
„I szczęście im spłoszyła, — więc że się trudzili
„Bez korzyści, wiewiórkę kijami zabili”!.... Już nam głowa się kręci, już ginie odwaga,
A nasz zapał i chęci obawę przemaga;
Siadamy na krawędzi opoki zwieszeni,
Podziwiając w głębokiéj pod nami przestrzeni
Jak gdyby teatralnie ustawione góry,
Czyniące parów dziki, głęboki, ponury,
Którego ciasne łoże Dunajec burzliwy
Zapełnia, jakby przejścia nie był nam życzliwy.
A ściészka wijąca się, prowadzi zdradliwa,
I widok za widokiem cudownie odkrywa!....
A przewodnik, jak koza bez zamętu głowy
Po zwieszonych urwiskach głębokie parowy
Przeskakuje i stąpa na giętkie wiszary,
Na rosnące w szczelinach niepewne konary
I swym lekkim przechodem cudów dokazuje
I na brzegi wiszących kamieni wstępuje,
Które pod jego nogą łatwo się wzruszają,
A niektóre zdradliwie z miejsc swych odpadają
Łamiąc inne kamienie, a ciężkim swym lotem
Rozbijają Dunajec i toną z łoskotem. Opuściwszy Leśnicę — w Szlachtowy ustroniu
Używamy chwil miłych na góralskim koniu,
Który do samych szczytów powoli, bezpiecznie,
Głowę na dół zwiesiwszy, spina się koniecznie;
Koń, ażeby gościowi wrażeń nie zakłócił:
Postępuje tak lekko by się nie przewrócił;
Zdaje się swego pana myśli odgadywać,
Że umié doskonale te skały przebywać!
Przed nami Sokolica tych Pionin królowa,
Chociaż za inne góry swoje piersi chowa;
Przeraża tém okropniéj, im bliżéj się zdaje,
Dmiąc wiatrem na przyległe polany i gaje;
Nienawistna wszystkiemu, pragnie wszystkich zguby.
Lecz przeciw niéj stojące prostopadłe Czuby
Szydzą z niéj, że przed laty orłów białych miała,
A szanować i cenić ich gniazd nie umiała;
Które potém w dalekie uleciawszy strony,
Zostawiły po sobie żal nie ukojony.—
Tu łatwo pośliznąć się gdziekolwiek człek stanie,
I zlecieć w dwieście sążni głębokie otchłanie,
Do których żaden kamień cały niedopadnie,
Bo rozpryśnie się w locie, nim utonie na dnie!
Tak wysoko jesteśmy, a przecież nad nami
Wystawają z kamieni kamienie z jodłami;
Zdające się straszliwie każdéj chwili zsunąć,
I z grzmotem piorunowym w straszną przepaść runąć,
Bo przez wielkie szczałbiny widać niebo jasne;
A przechody tak trudne, zdradliwe i ciasne,
Że jak gdyby przez prasę przeciskać się trzeba,
Bo wyjść po owych perciach jak gdyby pod nieba!
A mnie, każde stąpienie konia, tu przenika,
I trwoga i okropność w około spotyka;
Żałuję nierozważny, że mi się zachciało
Spinać po tych Pieninach ciekawie, zuchwało! Z góry od Matwasfalwy widać Haligoczę,
W któréj źródło siarczane u stóp gór bełkocze,
Nazywane Smierdzionką, które dészcz nie skrapia,
A daléj Czarna-woda czyste szkło wytapia;
Widać Lipnik, Frankową — daléj wieś Krych zwana,
Z czystości swéj jak Rokusz, Dziar lub Landok znana.
W Sromowcach na południe położonéj włości,
Gdzie pola i ogrody pełne jałowości;
Gdzie wieśniacy posępne prowadzą dni swoje,
Gdzie nieurodzaj sprawia głód i niepokoje,
Gdzie piasek granitowy zapełniwszy ziemię,
Nędzne wywodzi wszelkich zbóż i jarzyn plemię;
Tylko góry wysokie, wiérzby gałęziste,
I drzewa owocowe posępnie cieniste,
Owocami swojemi przechodnia witają,
Któremi go mieszkańcy chętnie posilają.
Tą wsią idąc, przywita cię wąwóz skalisty,
Zwirami najerzony, dziki i cienisty;
Tak okropny, że czapki nie wstrzymasz na głowie,
Patrząc w górę, ażeby nie upaść w parowie;
Bo skały tak do siebie przybliżone razem:
Że je żadnym nie zdołasz malować wyrazem!
Ta nachyla swe szczyty i zdaje się smucić,
Jak gdyby na przechodnia chciała się przewrócić;
Tamta rozpadlinami czarnemi przeraża,
Że nawet i ptakowi zbliżyć się zagraża;
Inna z łona swojego wysącza strumienie,
Na które nigdy słońca nie świecą promienie.
Jestto parów tak dziki, że nawet roślinie,
Nie da kwiatów rozwinąć, w swéj pustéj krainie;
Jak gdyby był umyślnym zniszczenia siedliskiem,
Nie lubiąc się nasycać życia widowiskiem,
Jak gdyby usiłował groźny i zuchwały
Wszystko widzieć kamienne, jak sam skamieniały!
I zabrania przechodu po swym drobnym głazie,
Bo iść trzeba jak po szkle lub ostrem żelazie. Tym wąwozem Władysław Jagiełło przechodził,
Spotkawszy się z cesarzem Zygmuntem — los słodził
Swojéj pięknéj podróży, która go bawiła,
Serce mu rozrzewniała i umysł wznosiła.
Ze Sromowiec udał się do zamku w Lubowni,
Gdzie spoczywał, bezpiecznym będąc w téj warowni,
Która mu przedstawiała widoki wokoło
Tak pyszne, że się na nich poglądał wesoło;
I gdzie oczarowany powabem natury,
Rozjaśniał czoło z przykréj panowania chmury! — Unużysz się nim wyjdziesz na wyższe polany,
Do Wymiarków, tam ujrzysz obraz niespodziany:
Nie zgłębiony myślami, okiem nie pojęty,
Skała z lasu wystając jakby duch zaklęty,
Jak olbrzym nad przepaścią zdradliwie stojący,
Umyślnie na twe krótkie życie czychający;
Aż po czasie niejakim odetchnąwszy z trwogi,
Cisnąc się przez zarosłe jałowce i głogi;
Spoczniesz w miejscu bezpieczném, otarłszy pot z czoła,
Dowiész się od górala twojego anioła:
Że ta skała dla tego Kopą jest nazwana,
Iż wielkie podobieństwo ma do sterty siana.
Kopa wieki przetrwawszy, stoi niewzruszona,
Od wszystkich podziwiana, a nawet ceniona.
Ona przecięż niewdzięczna — bo nie jeden z gości
Zaledwie z niéj nie roztrząsł w przepaściach swych kości,
Musiał wracać ostrożnie, żałując wyprawy,
I doznawać przymówek, śmiechu i niesławy!
A przecięż za dawniejszych a szczęśliwszych czasów,
Jeden z naszych, panosku, odważnych juchasów
Dostał się na wierzchołek! Tam na chwałę Bogu
Zaśpiewał i zagwizdał i zatrąbił z rogu;
Potem na towarzyszy u stóp skały skinął,
Rozśmiał się i siekiérką w powietrzu wywinął,
I zlazł na dół szczęśliwie — a czyn jego sztuki
Sława niesie w dalekie wnuki i prawnuki!
Ta skała jest największą tu osobliwością,
Odwiedzana od gości z wielką przyjemnością;
Mężczyźni i niewiasty tak się nią zajmują,
Że sobie na pamiątkę jéj postać rysują.... Takie cuda w Pieninach znajdują malarze,
Jako najokazalsze przyrody ołtarze;
Przy których człowiek pełny miłości i wiary,
Składa Bogu najczystsze swych uczuć ofiary. Przestąpiwszy granicę za bystrym Popradem,
Walczącym bez ustannie z kamiennym nieładem;
Z niezwykłą przyjemnością podziwiamy ziemię,
Żywiącą pracowite, pobratymcze plemię,
Któréj język, i serca te same przymioty
Dodają nam do dalszéj podróży ochoty.
Więc od Staréj-Wsi[8] drogą wiodąc szypkie kroki,
Nieznanych wiosek Spizkich bawią nas widoki:
Gibet, Gurków, Labsanka, Rusbach, Litmanowa,
Kamionka, Jarzębina, Wyborna, Rellowa,
Święty Jerzy, Totfalu, Oszturna i inne
Mające czyste domki i ludy niewinne;
A stanąwszy na górze Klauzy nie małéj,
Uderza nas ze wszystkich stron widok wspaniały:
Leżą piękne miasteczka nad Popradu wodą,
Oddechające dobrym bytem i swobodą —
Ale my zwracając się w Jezierską dolinę,
Pełną zbóż, jarzyn, sadów i pastwisk krainę,
Którą niegdyś dotknęło smutne wydarzenie
W niedzielę, gdy święcono Pańskie przemienienie:
Ulewa nadzwyczajna wszystko tu zalała,
I wszystko ku Pieninom z falami zabrała;
Przezco nędza i srogi głód długo panował,
Nim siebie i swe bydło wieśniak wychodował;
Nim doczekał się biédny następnego roku,
Żyjąc w słabéj nadziei lepszego widoku.
Dziś niema ani śladu urwania się chmury,
Uśmiechają się zbożem równiny i góry. Jesteśmy na Magurze przy karczmie wysoko,
Zkąd już obraz daleki bystre widzi oko,
A wioski, które wtyle zostały za nami,
Zdają się zapadłemi we mgle nizinami,
A pod nogą roślinność bujna, choć posada
Z piasku, ziemi krzemiennéj i opok się składa.
Wszystko przed nami dumne ciemno-szafirowe,
Siwe, zółte, zielone i fioletowe;
Gdzieniegdzie różowemi jaśniejąc barwami,
A gdzieniegdzie śrebrnemi śmieje się smugami,
A wszystko tym piękniejsze im dziksza przyroda,
A jedyna w téj stronie przy drodze gospoda
Zaprasza przechodzących ściany drewnianemi,
Opatrując do życia potrzeby piérwszemi.
Tu zjeżdżają się goście i tu spoczywają —
Tu biorąc wiadomości — cierpliwie czekają,
Bo górale tu wiedzą kiedy burza spadnie,
I kiedy będzie słota — a po słocie ładnie?...
Więc i my najęliśmy przewodnika, który
Zna dokładnie doliny i lasy i góry.
Jestto góral przyjemny, wysmukły i silny,
Zdaje się, że nam będzie usłużny, przychylny;
Twarz jego ogorzała, a oczy pogodne,
Malują czyste serce i myśli swobodne;
Czoło wzniosłe, nos ściągły, wąsy ogolone,
A włosy kruczéj barwy za ucho spuszczone;
Koszula na nim krótka z grubego przędziwa,
Choć wstążką zawiązana, nieznacznie odkrywa
Zdrowe piersi, z których się głos wykrada miły,
A ramiona i plecy burką się okryły;
Pas szeroki wznosi się pod pachy, jak dziwo,
A wisi na rzemyku i nóż i krzesiwo;
Spodnie ciasne i białe, a kierpce skórzane,
Zgrabnie do nóg rzemieniem są przymocowane;
Za małym kapeluszem wygląda fajeczka,
Torba pełna u boku, w ręce siekiéreczka
Nazywana ciupagą, zgrabnie wyrobiona,
Jedyna w niespodzianym przypadku obrona.
A z mowy jego czystym i uprzejmym tonem
Poznać, ze jest przejęty ojców zabobonem;
Lecz pomimo przesądów niewinnego błędu,
Ten człowiek wart naszego szacunku i względu.
Więc nie traćmy daremnie czasu — ranku chłodem
Józef Bigos powiedzie nas, idący przodem.
A my z teką w ołówki i papier obfitą,
I strzelbą na ramieniu dokładnie nabitą,
Wyszedłszy w Imie Boże. — Na końcu Magury,
Jakgdyby u nóg naszych wspaniałość natury,
Niepojętéj słowami, pędzlem, ani pieniem,
Uderza nas czarami, paląc zachwyceniem: Witajcie malownicze w olbrzymiéj wielkości
Tatry! pełne powabów cudownéj piękności!
O wy góry Sarmackie![9]... gdybym w me ramiona
Mógł was objąć, przycisnąłbym do mego łona!
Lecz w znak tego życzenia przyjmcie powitanie,
Serdeczny zachwyt i cześć i uszanowanie,
Jakie swemi wdziękami obudzacie we mnie,
Spokojnie, lubo, miło, drogo i przyjemnie!
O! ileż tu uczucia, ile rozrzewnienia,
Ile myśli budzicie, ile uwielbienia?!.... Jak dawno tych gór pasmo stoi utworzone,
Bóg rzucił nieprzejrzaną dla ludzi zasłonę;
Tylko ciekawość błędna słabego rozumu,
Przybliża się niepewnie do Wszechmocy-umu:
A pismo święte mówi; „Gdy świat był zalany,
Tylko został Noego ród uratowany;
Arka jego po morzu wzburzoném pływała,
Aż na górze Ararat wstrzymaną została,
Tam z rodziną swą Noe i ze zwierzętami
Wyszedł i utrzymywał się między górami.
A gdy się lud rozmnożył musiał na doliny
Rozejść się, by wyżywiać swe liczne rodziny;
Oddając się połowu ryb i polowaniu,
Ale góry w szczególném miał poszanowaniu;
Zawsze górami myśli swoje miał zajęte” —
Więc i Tatry niech będą nam drogie i święte!... — Widzimy na dolinach rzucone szałasy,
Polany między lasem, daléj gęste lasy.
A ten świat granitowy w swojéj rozciągłości,
Jest morzem nieprzebraném szacownych piękności;
Uderza nas potęgą cudów swoich mile,
Lecz przewodnik przerywa zachwycenia chwilę:
„Ta kraina, co umie każdego roztkliwić,
„Panosku nie zdoła nas przez zimę wyżywić!
„Musimy się po świecie daleko rozchodzić,
„I w dalekich równinach przykre błota brodzić!
„Chodzimy mając drutu na sobie obręcze,
„Ażeby, gdzie się trafi, zatrudniwszy ręce
„Można siebie posilić — idąc coraz daléj,
„A na głód i na nędzę człowiek się nie żali,
„Bo cóż skarga pomoże?... człek jakoś wytrwały,
„Choć często kąska chleba nie widzi dzień cały;
„Nie może się przywiązać do równin zwyczajów! —
„Na wiosnę z mały zyskiem, wraca do swych krajów,
„Gdzie jest zdrowsze powietrze, widoki ładniejsze,
„I gdzie wszystko jest milsze, słodsze i wdzięczniejsze!
„Niewymownie cieszę się panosku kochany,
„Że mówicie po polsku, boć człowiek stroskany
„Gdy gości nierozumie, których oprowadza;
„O! jakże wasza mowa mą duszę osładza??
„Tu z dalekich okolic przychodzą panowie,
„Tu bywają nieznacznie przebrani królowie;
„Nie mogą się nacieszyć owych gór wytworom,
„Naszéj mowie, szczerości i naszym ubiorom!” Spuszczając się z Magury na dolinę Zdżaru,
Widać spad rzeki Wilby wśród polnego jaru,
Nad którego brzegami chaty rozrzucone
Wyglądają, miejscami gęsto ożerdzione.
Daléj lasy, a z lasów ostrymi szczytami
Wystrzelają opoki nazwane Szragami;
W których różne załamki, różne pochyłości,
Wybocza i urwiska, parowy, wklęsłości,
Wystają nad lasami dumą okazałe
Malownicze, okropne, pyszne i nie małe!
Gdzie tylko bujne trawy mogą owce brodzić,
A za niemi juhasy i psy[10] muszą chodzić.
Tam idąc, chociaż nogę niekiedy zamaczam,
Na trud i niewygodę skargi nie naznaczam,
Bo chcąc złożyć należną chwałę przyrodzeniu,
Potrzeba mieć przyjemność nawet w utrudzeniu!
A idąc przez polanę[11] na górę Wysoką,
Spoczywamy wśród trawy pod siwą opoką,
W któréj mała jaskinia wygląda zdaleka,
A zbliżywszy się do niéj zadziwia człowieka:
Jest to miejsce szczególne, zwane Organami,
Gdzie woda w głębi ziemi bełkocąc falami,
Wydaje różne tony, jakby jakie młyny,
Albo jakie ukryte pod ziemią maszyny,
Których koła i tryby utworzone, wiecznie
Obracać się bez przerwy zmuszone koniecznie. Wyżéj idąc, gdy krok twój odpocznie na chwilę,
Tatra, Matra i Fatra przywita cię mile
Swojemi upłazami, które do tarasów
Podobne są, a żadnych nie piastują lasów;
Tam minąwszy stroniki[12], gdy staniesz na szczycie,
Przeszyje cię obawa o zdrowie i życie;
A wiater jakby z niemi był w porozumieniu,
Wyrywa z pod nóg twoich kamień po kamieniu! Daléj Kopa ubrana gadzi-korzeniami[13],
Nagradza wszystkie trudy dwoma widokami:
Na południowej stronie węgierska kraina,
Roztacza się głęboko jak karta jedyna;
Czerwienieją się zamki dawne i świątynie,
Za któremi w błękitnéj mgle już oko ginie.
Na północ pojawia się dawnéj Polski ziemia,
Na któréj się lud różny gnieździ i rozplemia;
Gdzie z ubiegłéj przeszłości dochowanych znaków,
Stoi Ryga, Gdańsk, Poznań, Warszawa i Kraków;
Gdzie naród kochał Boga i Bóg był z narodem....
Lecz poco nam się smucić tych myśli zawodem?
Lepiéj zwróćmy uwagę na każde stąpienie,
Bo upłazy[14] stroniki czynią przerażenie,
Łatwo upaśdźć na grapach[15], albo się pomylić,
I długo błędnym torem daremnie się silić!
Bo Kopa jest wysoka, przykro pochylista,
A zdaleka zdaje się że zieloność czysta
Mchów i traw ją pokrywa — a ona tymczasem,
Porosła jest zwikłanym kozodrzewu[16] lasem,
Który pnie się wysoko nad jodłowe lasy,
A jest jasno-zielony, jak w Andach pampasy.
Oto widać Biały-staw w malownéj przestrzeni,
A kozodrzew na brzegach pięknie się zieleni;
A woda otworzywszy paszczę na człowieka,
Chce połkąć go, a człowiek od brzegu ucieka!
Jezioro wydaje się małe, lecz w około
Chcieć obejść go, potrzeba zagrzać sobie czoło.
To czystéj wody morze białém jest nazwane,
Że odbija w swém łonie białą brzegu ścianę;
A granity wokoło patrzącpatrząc się grapami,
Gniewają się dymiące swych rozpadlisk mgłami;
Zdaje się pluć w jezioro, aby jego łono
Rozdąsać i zakłócić swą burzą szaloną;
Ale staw jest spokojny — daje się rysować,
I z swymi strażnikami dokładnie cieniować;
Podróżny wprawną ręką gdy wszystko odkrada,
Przewodnik niecierpliwy, tak mu opowiada:
„Panosku! ten staw-biały z brzegów swych wytworem,
„Oświécany był dawniéj nocą i wieczorem,
„Od wiérzchu skały Tatry, tam długo nieznany
„Był dyjament ogromny, karbunkułem zwany;
„Którego sława różnych królów tu nęciła,
„A chciwość ich nagrodę temu naznaczyła:
„Ktoby go mógł dostawić do tronu jestestwa,
„Za co dostałby od nich w świecie pół królestwa!!
„Więc ta wielka nagroda wielu zachęcała,
„Ale tam żadna ludzka noga nie postała;
„A kamień sobie błyszczał, — królowie smutnieli,
„Że takiego klejnotu u siebie nie mieli.
„Aż jeden strzelec chodząc sobie przepaściami,
„Po perciach, za szybkiemi jak wiatry, kozami;
„Strzelał do tego blasku, ale jego strzały
„Puszczane z łuku tylko się tam odbijały;
Więc zrobiwszy ugodę o duszę z szatanem,
„Ażeby dyjamentu tego został panem;
„By mógł wierzchołek Tatry koniecznie ustrzelić,
„I — choćby odrobiną królów rozweselić.
„Naciągnął łuk i zmierzył — ręka mu zadrzała,
„Grzmot rozległ się wokoło, woda zakipiała;
„Oderwał się wiérzch góry, ale nie bez szkody,
„Bo karbunkuł się stoczył do głębokiéj wody,
„I przepadł z swojém światłem tak piękném, na wieki,
„A myśliwy nie wyszedł z szatana opieki!” — Daléj pomiędzy rypy[17] w nieładzie zwalone,
Idźmy w stronę północną, gdzie grapy spiętrzone
Rozmaitemi w koło wystając szczotami[18],
Iskrzą się niknącemi przed ciepłem śniegami,
Z pod których wytryskają szumiące strumienie,
Swawolnym biegiem swoim zajmując wejrzenie;
Przyprowadzając nad brzeg Zielonego-stawu,
Gdzie kierdele[19] przez lato dość mają potrawu:
Witaj Stawie-zielony! wśród pysznéj przyrody
Połyskujesz się, czysty, jak kryształu wody;
Twe łożysko rozciągłe, chociaż nie szerokie,
Ale za to niezmierne zimne i głębokie;
Wktórem się przeglądają ciemierzyce[20] latem,
Kurze-ziela i mlecze z szafirowym kwiatem.
W dolinie Koperszagi przez zwisłe konary,
Przez trawy i gałęzie idźmy w głębsze jary
Gdzie łatwo oko przebić lub nogę skaleczyć,
Zesunąć się, i życie w przepaściach zniweczyć;
Gdzie jeszcze nie zabiegła mordercza siekiéra,
Gdzie wszystko samo rośnie i samo umiéra
I wieku dojrzałego spokojnie dochodzi,
Jedno ginie, a drugie z piérwszego się rodzi;
Ciało żywi się ciałem i nabiera ciała —
A w tém jest niezgłębiona tajemnica cała.
Jesteśmy poświęceni na wszystkie przykrości,
By dojść do miejsca huku w ukrytéj bliskości:
Strumień z wielkim hałasem na dół spadający,
Wyniosłe swoje brzegi pianą pryskający;
Przeraża nas widokiem jak drzewa rozkrusza,
Skały i drzewa wstrząsa, a ucho zagłusza.
Czémże człowiek, gdy stanie przy owém jawisku,
Na oślizłéj opoki zdradnem wychylisku?
Stoimy niebezpieczni na wysokiéj skale
Przy burzliwych bałwanach stérczącéj zuchwale.
Zamyśleni jak bałwan bałwany zaciéra
Jak od brzegu do brzegu walka się rozpiéra;
Tak i życie człowieka przemija skwapliwie,
Szczęśliwy! kto źyć umié skromnie i uczciwie! — Strojne barwą różową bujne straceliny[21],
Panują tu nad wielu innemi rośliny,
I ślimaki[22] z kwiatami fioletowemi,
Utrudzają nam przejście łodygami swemi,
Przez które rzeka płynąc, głośno zapowiada:
Że do wody Popradu na nizinie wpada,
I swym niepospolitym zajmując podziwem,
Jest zielonego stawu gwałtownym odpływem. —
Wielkiego miłośniku potrzeba przyrody,
Aby się nie obawiał zbliżyć do téj wody,
Która w swojém korycie burzliwie upływa:
I pod skały wiszące często się ukrywa. Cieniami starych jodeł przez bujne paprocie,
Borówki i Nietoty i białe stokrocie,
Wchodzimy między skały pleśniami porosłe,
I modrzewie sędziwe, proste i wyniosłe,
Których gęste gałęzie zwieszone do ziemi,
Okryte są nadobnie mchami śniéżystemi
Co tu jak długie sznury rozmaicie wiszą,
A na nich podkamionki[23] mile się kołyszą;
Drozdy, czyże, sikory, makolągwy, szpaki,
Lubiące wzniosłe drzewa i poziome krzaki,
Pełno zdrowia z skromnego sobie pożywienia,
Rozlewają po lesie swoje lube pienia;
Mając zadowolenie, do zmroku od ranku
Kochanek w swéj samicy samica w kochanku. —
A mlecz z fioletowym kwiatem wystający,
I Łopuch z mordownikiem, i kobytnik lśnący
Stoi nad głębokiemi rozpękami głazów,
Pełnych wężów, jaszczurek, żab i innych płazów;
A te garby, mrowiska i gęstwin zarody,
Piękniejsze się wydają niżeli ogrody,
Jakie przemysł i ręka człowieka zrobiła,
Choć drzew obcych i kwiatów w nich nagromadziła!....
To przyroda w postaci zostając wieśniaczéj,
Prosta, dzika, a wszędzie wygląda inaczéj....
Tu używa chwil błogich swém wolném istnieniem,
Nie wstydzi się człowieka żadném ozdobieniem,
Nie ulega dziwactwu ni zachceń przywarom,
Ani się nie poddaje nudzącym rozmiarom!
Wszystko buja rozkosznie, szczęśliwie oddycha,
I swém szczęściem do człeka mile się uśmiécha!
A człowiek, chociaż duszą jest ubogacony,
Uczuciem i wymową wyżéj postawiony,
Nie jest w stanie zrozumieć głosu téj przyrody,
Ani pojąć jéj życia, szczęścia i swobody,
Domyśliwa się tylko — lecz jego domysły,
Nikłemi są jak iskry, co zgasły jak błysły! — Z doliny Koperszagi idąc po kamieniach,
Po gałęziach w gałęzie, po rosie i cieniach;
Po trawach i po piasku — potém w rąbanisko,
Coraz niżéj i niżéj, aż nareszcie nisko
Między jodły odarte i rzadko stojące,
Nad pniami sióstr poległych smutnie dumające;
Z których nie jedna burzą wiatru wyłamana
Leży, a z jéj korzeni poziomka rumiana
Zwraca oko przechodnia na swe położenie,
Który kładąc ją do ust — gasi swe pragnienie. Postępując powoli na na niższe doliny,
Brniemy lasem cienistym przez młode gęstwiny,
Dobijając się równin Hundsdorfu osady,
Gdzie porządne mieszkania otaczają sady,
Gdzie pola ożerdzione — a drogi z mostami
Wiodą na różne strony trudząc kamieniami;
A nie mając przed sobą pyszne widowiska,
Wchodzimy między młaki, tak zwane sapiska;
Lecz przewodnik zmyliwszy znane sobie szlaki,
Wyprowadza nas z błędu przez iglaste krzaki
Na równinę Łomnicy wioski oddalonéj,
Kościołem murowanym z wieżą, ozdobionéj,
Do słynnéj wody w Szmeksie, gdzie chorób zarody
Uzdrawia od lat wielu źródło kwaśnéj wody,
Które domkami w koło z dala otoczone,
Leży nad trzy tysiące stóp morza wzniesione. — Od Szmeksu, z utrudzeniem, do spocenia włosa,
Trzeba spinać się na szczyt Królewskiego nosa,
Po rypach rozwalonych między rozpadliny
Wychodząc z ciemnych lasów, w las kozodrzewiny. —
A w czasie odpoczynku, góral opowiada:
„Jeden sędziwy Baca[24] a gazda nie lada
„Nie mogąc wstać z pościeli, chorobą złożony,
„Wysłał syna po kwiatek nad przepaść zwieszony
„Owéj skały, na którą trudno wyleźć było,
„Bo nogi ustawały, w głowie się mąciło;
„Ale syn dla miłości ojca kochanego,
„Nie żałując ni zdrowia, ni życia swojego,
„Wydrapał się na skałę — i dostał roślinę —
„Już był pełny radości, że całą rodzinę
„Pocieszy, i do zdrowia przywiedzie rodzica....
„Ale myśl go przeszyła jak straszna martwica,
„Że nie znalazłszy śladu, nie mógł zejść w dolinę.
„Rzucił przyjacielowi swojemu roślinę,
„Aby spiesząc do domu wzmocnił ojca zdrowie —
„A sam, w przepaść skoczywszy, zabił się w parowie!”
Daléj w pustém, wyniosłych głazów otoczeniu,
Leży Felka, jezioro jak w zaklętym cieniu,
Którego smutne wody, orzeł żeru chciwy,
Przelatuje powoli — a strumień burzliwy
Z wyższych opok, zakłóca, daleko szumiący,
Znużonego człowieka do siebie wabiący,
Gdzie nie czerni się jodła, ni kozodrzewina,
Gdzie z wiatrów nieustannych zimna jest kraina,
Do któréj trudno przybydź, bo skały wybladłe,
Tak są nagie i ostre i tak prostopadłe:
Że nie łatwo oprzéć się kijowi i nodze,
A grożąc niebezpiecznie, zatrzymują w trwodze;
Po których mech znędzniały blado zielenieje,
A po mchu codzień znowu z rana mróz bieleje!.... Idźmy do Czerwonego w dolinie jeziora,
Przy którém na około wdzięczna żyje Flora
Z całém swojém bogactwem, gdzie słońce dogrzewa,
A capach balsamiczny w koło się rozlewa.
To jezioro dla tego nosi taką sławę,
Że brzegi ma skaliste, ale czerwonawe,
Które w jego źwierciedle tak się przeglądają:
Że wdziękami swojemi gościa zachwycają!
W téj ustroni pysznemi skałami zasłanéj,
„Jest wąż, jak wieść zapewnia, królem wężów zwany;
„Grzebień mając na głowie, jest strasznéj długości,
„A barwy ma na sobie przecudnéj piękności.
„A lubi zesuwać się na doliny czasem,
„Którego głos sykliwy odgłos niesie lasem,
„I wszystkie z nor głębokich węże wywołuje
„Do obrony, gdy króla ich kto napastuje!....
Idąc percią niepewną na turnie wyniosłe,
Gdzie Gratu ponurego skały mchem porosłe,
Zadziwiają śniegami w głębokich szczelinach,
Jak skorupy lodowe w skalistych krainach;
Za niemi Ognikamień, pełny syenitu,
Wznosząc się wyprowadza na brzeg swego szczytu,
Od którego przedarłszy się przez mglistą chmurę,
Wychodzimy szczęśliwie na najwyższą górę: Witaj z morza-granitów wybiegła Łomnico!
Niepożyta więkami Królowo — dziewico!
Twój widok pieści oczy i umysł upaja,
Jak gdyby Góra — biała, albo Himalaja!
Poglądam rozczulony w pyszne lice twoje,
W twoje piersi spaniałe, w twych ramion rozwoje.
Ty zasiadłaś na tronie ze śniegów i lodów,
Z którego na przestrzenie dwóch dzielnych narodów
Poglądasz sobie dumnie i głosisz rozkazy,
Okropniéjsze nad wszystkich języków wyrazy!
Twoje sługi pioruny i chmury i burze!
Ślesz ożywcze powietrze roślinnéj naturze!
Z twéj woli wcześna wiosna, albo krótkość lata,
Albo też mroźna zima długo nas przygniata;
Czasami nieurodzaj, chorób różnych pory,
Zdajesz się sypać na nas, jak z puszki Pandory!
Ty urokiem poezyi przychodnia zachwycasz,
Ty wdzięki malownemi bosko się poszczyczasz!
Ty życiem granitowem oddechasz wymownie,
Z duszą natury ludzkiéj duch łącząc cudownie
Siłę, trwałość, potęgę mając w sobie razem,
Wiecznym się w myśli naszéj wyciskasz obrazem! Jakby przez kuszącego szatana wzniesieni
Na wierzchołek Łomnicy — widzimy zdumieni
Cała krainę Spiża tak zwaną od grodu
Stojącego na górze, jakby wśród ogrodu;
Gdzie mieszkali Zapolije, a potem Turzowie,
Waleczni, bogobojni zamożni panowie;
Byli — to niesplamieni życiem swem Polacy,
A po ich wygaśnieniu dostali go Csacy.
Widać miasto Lubownię ze zamkiem na górze,
O który rozbijają się niekiedy burze;
Położony na skale, od wieków warowny,
Pięknością i dziejami swojemi wymowny;
A strzelnice i baszty nieraz odpierały
Zastępy nieprzyjaciół, co go otaczały.
Pan Mateusz z Trenczyna tak go obwarował,
Że król Karol długi czas do niego szturmował;
A po niém tłum Husytów załogę wypłoszył,
A potem Giskranajec ten zamek spustoszył!
Tu WładyławWładysław Jagiełło mile się uśmiechał
Gdy z Cesarzem Zygmuntem umyślnie się zjechał,
Bo Niemcy wybierali się ze swéj krainy
Na odebranie Turkom świętéj Palestyny;
Więc potrzebując wiele na ten cel pieniędzy
Ażeby nie doznali i braku i nędzy;
Więc król wziął od Cesarza w zastaw ziemię Spiską[25]
Co granicząc z Węgrami była Polski blisko,
Za trzydzieści i siedem tysięcy kóp groszy,
Z upewnieniem, że owéj ziemi nie spustoszy;
Która ludem sławiańskim będąc zaludnioną,
Znów swobód używała pod polską koroną;
Potem Stefan Batory zagościł w Lubowni,
I Jan Kaźmiérz schronił się w téj saméj warowni.
Potem gród ten doczekał się pogorzeliska,
Przedstawiał smutny widok z daleka i z bliska;
Utraciwszy bogactwa, zasoby przeszłości
Chociaż stoi — nie przyszedł do piérwszéj świetności;
Potem zbrojny Dzierzyński, skutkiem swéj zasady
Oblegał go — i zdobył — lecz strzegł od zagłady!.... Daléj miasto Lewocza, Sobota i Biała,
Podgrodzie, Gniazdo, Wierzbów, Felka okazała,
Poprad, i Podoliniec z klasztorem Pijarów,
Tam zamek starożytny okalając parów
Niegdyś wodą zalany bronił przystąpienia —
Teraz ledwie ma ślady dawnego istnienia;
Lecz nie jednego męża gniazdem się wysławia. — I Keszmark malowniczo z daleka przemawia,
Obronny starym zamkiem z mocnemi basztami,
A przytem ma poważne świątnie z wieżami.
To miasto nad wodami Popradu bystrego,
Nadane swobodami od Beli czwartego,
Który wiele dobrodziejstw téj krainie nadał,
Ale zamek, co dawniéj król Maciéj posiadał
Darował Zapolijemu. Zapolija wieżami
Ozdobił go i obwiódł wodą i wałami;
Dachówkę dał i gzymsy oprowadził w koło,
A wnątrze sztukateryją ozdobił wesoło;
Rozciągnął malowania po ścianach wysokich,
A wino utrzymywał w piwnicach głębokich.
Nad niemi była wieża z bramą zamykaną,
Gdzie trzymano złoczyńców, a nawet ścinano!
Kaplica w tyle zamku upyszniona złotem
Z obrazem w swym ółtarzu, który jest klejnotem
Znakomitego mistrza. A wszystkie komnaty
Tak są nienaruszone, jak były przed laty;
W których Stefan Tekieli, gdy zakończył wojnę,
Przesiadując z rodziną, pędził dni spokojne. —
Kościół farny zgrabnemi rzeźby upiękniony,
I dłutem kamieniarskiém jest ubogacony;
Posiada malowania po ścianach kosztowne,
I obrazy rysunkiem i barwą wymowne! —
Chrzcielnica z kruszcu lana, znak starożytności,
Należy do najpiérwszych tu osobliwości. —
A ratusz w środku miasta ma wysmukłą wieżę,
Strzeże praw i spokoju i porządku strzeże;
A świątynia luterska wieżą ozdobiona,
Jest za czasów Maryi Teresy wzniesiona,
Powagi Keszmarkowi przydaje nie mało,
Które z dawna do polskiéj ziemi należało:
Aż król Bolesław trzeci, Krzywoustym zwany,
(Który z cnót swych i szabli zaszczytnie jest znany),
Wydając swą Judytę córkę, za Stefana
Królewicza, a syna króla Kolomana:
Nie pomnąc na swe imię, na swój kraj i plemię,
Dał w posagu z Keszmarkiem całą spizką ziemię;
Która długo pod berłem węgierskiém trzymana —
Aż przez króla Jagiełłę znowu odebrana,
Służyła naszéj ziemi swojemi płodami,
Dobrym ludem i swemi różnemi kruszcami,
Których wielka obfitość i dobroć prawdziwa
Weszła nawet w przysłowie — i tam się ukrywa
Nieprzebrane bogactwo płodów rozmaitych,
Zarosłemi lasami i ziemią pokrytych. — ... To były polskie Włochy! to Brazylija była,
Która do ostatniego rozbioru służyła
Swojemi dostatkami, podzielając szczérze
Różne losy Polaków w swéj cnocie i wierze!...[26] Tak dumając, usiadłszy na wiérzchu Łomnicy,
A góral pokazuje w dalszéj okolicy:
Fryczowiec, Miklosz, Hradek nad Wagi strumieniem,
Poturnią i Jamnika z piękném położeniem;
A nad rzeką Toryssą Szarosz rozburzony;
Zwaliska zaniku Zboro — i Szowar wsławiony
Warzelnią białéj soli — potém Kapuszany
Z rozwalinami zaniku — i Bardyjów znany
Ze swojéj kwaśnéj wody co dla wszystkich zdrowa,
I smukłe świątyń wieże pięknego Preszowa,
Który się po węgiersku Eperies nazywa,
A który się już we mgle przed okiem ukrywa;
To miasto przyozdabia Kalwaryja miła,
Wystawiona nakładem księcia Radziwiłła[27];
Z któréj widok na miasto jest zachwycający,
Podobnego daleko sobie nie mający:
Bo Preszów otoczony górami jak wieńcem,
Wydaje się dla oka poety, młodzieńcem;
Pełny w dziejach krajowych zasługi i sławy. — Daléj długim łańcuchem ciągną się Girawy,
Z których Kralowa-hola wybiegając z chmury,
Panuje nad dalszemi polami i góry....
Za niemi się dopiéro prawdziwie poczyna
Sławna z wina i ludu madżarska kraina,
Urodzajna, bogata i ciepła i zdrowa. — Zwróciwszy się na północ — świątynie Krakowa
Widzimy, jakby maszty w błękitnéj przestrzeni,
Połyskujące blaskiem słonecznych promieni!— Bliżéj — w pośród rozległych na płasczyznie łanów,
Przewodnik pokazuje, Żywiec i Jardanów,
Wiśnicz, Bochnię, Nowy-Sącz, Tymbark, Wadowice,
I we mgle znikające dalsze okolice;
A rzeki jakby węże, w różne strony płyną,
Tu jaśnieją i błyszczą, tam bledną i giną!....
A ty patrząc na wszystko okiem zadumaném
Zda ci się żeś wszystkiemu i gościem i panem!
Używając pysznego przed sobą przestworza,
Przebiegniesz bujną myślą od morza do morza;
Od Dniepru aż do Elby, od Odry do Dźwiny,
Podziwiając piękności rozległéj krainy! O! jakież tu uczucia, zapały i myśli,
Ta królowa gór naszych w duszy naszéj kryśli?
Jak podnosi nasz umysł, jak serce ożywia?
Rozwesela, ubawia i słodko zadziwia?! Łomnica nie pożyta przez tysiączne lata,
Wygląda taką samą jak z początku świata!
Patrzyła na sławiańskich ludów pokolenia,
I na ich bohaterskie, cnotliwe zdarzenia;
Zna Alana, Krakusa i Piasta jak żyli,
Jak bogom i boginiom ofiary palili;
Pamięta, że ich wiara tyle mocy miała:
Że miłością i zgodą wszystkich przenikała! Łomnica patrzy na nas z wielkiém podziwieniem,
I zdaje się przemawiać do nas swém milczeniem:
Ażebyśmy jak ona niezmiennymi byli,
I takie wiedli życie, jak przodkowie żyli! —
Wyszedłszy z dymiącego w Sławkowie szałasu
Wstępujemy ścieszkami do ciemnego lasu;
Uprzedzając wschód słońca o różannéj zorzy,
Nim zupełny dnia widok jasno się rozłoży;
A potém uderza nas długi i wysoki
Kolbach, który swém czołem rozdziera obłoki
I wypogadza niebo, lub słotę sprowadza,
A z łona swego bystre nurty wyprowadza,
Gdzie po rypach ogromnych bystra woda spływa,
I kroki zatrzymuje, i drogę przerywa,
I zmusza do spoczynku w rzeźwiącym zacieniu,
Nasuwając domysły o swojém istnieniu:
Z dzikiego to ustronia, skalistéj kotliny
Spadając wodospadem w głębokie cieśniny
Czyni pyszne igrzyska, któremi szalenie
Pędząc na dół, przedstawia brzegów spustoszenie:
Łamie drzewa i skały urywa i niesie,
I rozrzuca swawolnie po zdumiałym lesie!....
Ryjąc sobie koryto pomiędzy skał rzędem
Spieszy w pola dalekie niewstrzymanym pędem. Z polany na polanę wychodząc przez krzaki,
Musimy brnąć rozległe sapiska i młaki;
A niekiedy z korzenia pośliźniona noga,
Wpada w głębie trzęsawisk — a niekiedy trwoga
Ogarnie podróżnego, gdy śledzącém okiem
Spotka się z czyhającéj otchłani widokiem,
Która go otoczywszy, zwątpieniem zabija,
A w czarném swém źwierciadle smutny las odbija,
Z którego, zmordowani, wybrnąwszy szczęśliwie,
Stajemy zadziwieni w pięknej stuły niwie —
Tara skała Mała-holka z Czarną-górą blisko
Patrzą na spustoszenia srogie widowisko:
Że człowiek uzbrojony ostrém swém żelazem,
Obszar lasu pięknego mógł powalić płazem
I drzewo poprzecinać i w sągi poskładać,
I całemu ustroniu okropny typ nadać!
Gdzie za pomocą ognia przemyślni węglarze
Ciągnąc korzyść dla siebie — wytapiają maże. —
Jeżeli postępywać będzie to zniszczenie,
To lasy niezawodnie w wielkiéj będą cenie;
A gdy lasów zabraknie, nastąpi niedola,
Bo pożywną swą z lasów wilgoć stracą pola;
Wtenczas ludzie poznają swoją nieuwagę,
Gdy na kraj cały ściągną samowolnie — plagę
Rozmaitych słabości i nieurodzaju,
Gdy nie będzie żyzności, jaka była w kraju! Jesteśmy w Małéj-holce, Szałasz nas zajmuje,
Gdzie porządek i miła czystość się znajduje: —
Stawiany z okrąglaków — pokryty szczepkami,
Przyłożonemi z boków długiemi drągami
Spuszczonemi ku ziemi, aby dachu wiatry
Nie zerwały, kiedy się rozdąsają Tatry.
W szałasie dość widoku — ale gospodnicy
Podali nam gościnnie posilnéj żętycy
I séra do posiłku, a potém prosili
Abyśmy ich przysługi małéj nie płacili. —
Opuszczając te miejsca upałem znużeni,
Wchodzimy w gęste lasy chłodem ożywieni.
Uderza nas w około urok dziwnie miły:
Parowy i zarosty, kamienie i bryły;
Tu łąka z pod drzew ciemnych wabi niedaleka,
Tani w głębokiéj przepaści ziająca paszczeka
Przeraża i wstrzymuje śmiałe nasze kroki. —
Tu zalewają drogę mruczące potoki,
Które trzeba po głazach stronami przechodzić,
I uważać by w gąszczy oka nie uszkodzić;
A potém dumna Kotła swemi ramionami
Wystaje i przeraża tam rozpadlinami;
Gdzie mruczą zimne wody, śniegi połyskają,
A promienie słoneczne tam nie zaglądają!
Jest-to góra ogromna, sąsiadka Krzywonia[28],
Przy któréj niedostępne znajdujesz ustronia;
Ta góra od południa i zachodu słońca
Otoczona lasami jak gdyby bez końca;
W których morzu-zieloném smukłych drzew sklepienia,
Niedopuszczają nawet księżyca promienia;
Gdzie nieprzerwanym mrokiem posępne obłogi,
Balsamicznych wyziewów pełne, woni drogiéj
Szczodrobliwa w około przyroda rozléwa,
A podróżny szczęśliwy — chętnie tam spoczywa.
Tam bluszcze, kopytniki, goryczki i wrzosy,
Połyskują kroplami życio-dawczéj rosy;
Gdzie jodły od starości gałęźmi suchemi,
Zjierzają się spłowiałe od wiérzchu do ziemi;
A na każdéj gałęzi wiszą mchów ciężary,
I żywice ściekają jak płaczące mary!
Aż drzewa osłabione z czasem upadają
I strawione wilgocią — w proch się obracają.
Ani wiatr téj krainy nigdy nie zagłusza —
Smutno, dziko, posępno — jakby jedna dusza
Tyle różnych przedmiotów razem ożywiała,
I grobową cichością siebie otaczała!...
W tych miejscach na około trawami posępnych,
Błotami i wodami zewsząd niedostępnych,
Chłodzą się dzikie-wieprze czarno połyskliwe,
Mające łby ogromne, a oczy straszliwe,
Uszy duże, ryj duży, a kły wystające,
Do zębów słonia białość podobną mające,
Po obu stronach nosa mocno zaostrzone,
Stanowiące jedyną w napaści obronę;
Nozdrza głośno pryskają — a z paszczeki piana
Tak burzliwa i gęsta jak gdyby śmietana.
Dziki u nas zaiste wyżéj zwierząt stoją,
Bo się nawet niedźwiedzi i wilków nie boją;
Tak są niebezpiecznymi w swéj srogiéj dzikości:
Iż gniew ich wyrównywa szalonéj wściekłości!....
Ruszone z legowiska myśliwych widokiem,
Uciekają w gęstwiny swym sążnistym krokiem,
Przemykając się zwinnie pomiędzy drzewami,
Gałęzie na przeszkodzie odcinają kłami
I do norów ukrytych przed myśliwcem wchodzą,
Tam leżą i tam tyją i młode wywodzą;
Z któremi w nocy idąc na pola, ogrody,
Okolicznym mieszkańcom znaczne czynią szkody.
Nadaremnie są na nich zastawione paście
I daremnie dni kilka albo kilkanaście
Czatuje na nich strzelec — bo owe bestyje
Tak czujne, że z nich rzadko którego ubije.
A jeźli dzik zostanie tylko postrzelony,
Natychmiast się na strzelca rzuci rozjuszony,
I okropnie poszarpie swego przeciwnika,
A sam farbując ziemię — w głębi lasu znika! Na przyległéj polanie pomiędzy skałami,
Leży Szczerbskie-jezioro z czarnemi wodami,
Które niegdyś górale gdy przekopać chcieli,
Niemiłe z jego głębi głosy usłyszeli:
„Jeżeli na polanie te spokojne wody
„Upuścicie na młyny — okropne zawody
„Spotkają was, a w skutek i życia utrata,
„Bo woda rozgniewana zaleje pół świata!”
To jezioro na kraju góry położone
Niskiemi jest brzegami w koło otoczone,
Jak gdyby było szybą wązko oprawioną
Na wieczne podziwieniu ludziom zostawioną. — W Minguszowskiéj dolinie[29] słychać szelest wody,
Ukryty niedaleko wśród dzikiéj przyrody:
Która percią prowadząc smutnym lasu cieniem,
Podrzeźnia się odgłosem niby wieczném pieniem.
Ale tam przybliżyć się trudno przez gęszczawę
Gałęzi i korzeni i przez bujną trawę;
Przez paprocie i wrzosy i gęste jedliny,
Przez łopuchy, miodunki, mlecze, borowiny,
Przez pokłady drzew zgniłych, starością zwalonych
Lub burzą z kamieniami w nieładzie rzuconych;
Miejscami jeszcze twarde nagich drzew szkielety,
Zabraniają przechodu ostremi bagnety;
A po nich bluszcz się wije — który chociaż oku
Miły jest, rażącego nie zmienia widoku.
A niekiedy uwieść się, lub upaść przypadnie,
Przez ukryte pod mchami śliskie skały zdradnie!
A szelest coraz więcéj staje się głośniejszy,
A tém więcéj zajmuje; im więcéj groźniejszy;
Im bliżéj, tém okropniéj nogi zapadają
I w ratunku tym większéj przeszkody doznają;
Czego się uchwicimy, zostaje nam w dłoni,
Wyrywa się — wpadamy ledwie nie do toni?
A gdy ręce znużone chłodna rosa ziębi,
Usiłując wyjść na wiérzch, zapadamy głębiéj!
I brnąc taką dziczyzną z wielkiem wysileniem,
Jesteśmy zagrożeni życia utraceniem!
Choć przeraża nas łoskot spadającéj wody,
Zwieszamy się po skałach zdradliwéj przyrody;
Która pamięta jeszcze piérwsze swoje czasy,
I przypomina owe w Brazylii lasy;
Gdzie nigdy lazur nieba słońcu promieniami
Nie zaglądnie, i księżyc nie przejdzie z gwiazdami;
Gdzie tylko cień ma ducha i otwarte oczy,
W których mieści się widok dziki i uroczy!
Jakże mocno szumiący wodospad przed nami!
Woda po kilku progach spada bałwanami
I niewstrzymanym pędem gniewna w głazy bije,
Nie mogąc się rozszérzyć — otchłań sobie ryje;
A wstrząsając posadą, przepychu się zrzeka,
Wyrywa się z niewoli i spiesznie ucieka
I niesie oderwane swoją mocą skały,
I drzewa, które wiatrem zwalone zostały,
Tłukąc niemi bez przerwy, z ramienia na ramię
Przerzuca do otchłani i w otchłani łamie!
A tocząc zapieniona swój żywioł zuchwały,
Chce potłuc w środku łoża wystające skały,
Na których mchy zielone z trawą wyrastają,
I większego powabypowabu téj scenie dodają!.... Szczęśliwy! kto w naturze oglądał te wdzięki,
Jak wodospad po skałach rozrzuca swe jęki;
Jak szaloną wściekłością grzmi i kipi razem,
Jak staje się okropnym i ślicznym obrazem;
A patrzącpatrzając z urwiska okiem zachwyconém,
Posłuchać mógł téj rzeki właściwym jéj tonem.
Witaj piękne jezioro Popradem nazwane!
W Minguszowskiéj dolinie obszernie rozlane,
Połyskujące ciemno-niebieskawą wodą,
Otoczone wspaniałą do koła przyrodą,
Która się w tém zwierciadle malownie odbija,
I za sobą las świerków odwiecznych rozwija,
A tych grube korzenie wrosły w twardą ścianę,
Utrzymując na sobie pnie burzą zerwane
Opuściwszy gałęzie. A skały w około
Ciemną kozodrzewiną ustroiwszy czoło
Wystają rozmaicie, a ich rozpadliny
Zamieszkał śnieg wieczysty, a mchy i krzewiny
Pokornie u stóp głazów kąpiąc się we wodzie,
Przypatrują się swojéj majowéj urodzie;
Widać skały i niebo i chmure jak płynie
Po czarującéj sobą Popradu głębinie;
A do tylu piękności wodospad spaniały
Przyczynia się nie mało szumiący ze skały,
Którego bystry odpływ rozbija się nisko,
Czyniąc oku i myśli miłe widowisko,
Któremu napatrzyć się nie można do woli;
Tak sobie malowniczo w swém łożu swawoli....
I nie dba czy mu letnia, czy zimowa pora,
Od zamarzłego w górze uchodzi jeziora
Rzuciwszy ciemne więzy, przy dziennéj światłości
Używa w pełnéj sile rozkosznéj wolności. Nie można się nadziwić téj wielkiéj świątyni,
Bożego świata, który urok na nas czyni!...
Od poranku do zmiérzchu, od zmroku do świtu,
Oko wznosząc od ziemi do nieba błękitu,
Nigdy człek nie ma dosyć, bo z tysiącznych cudów,
Tysiące się pojawia czarów i ułudów,
Któremi nieprzerwanie człowiek zachwycony,
Czuje się być szczęśliwy, lecz nie nasycony;
A poznając ich wieczny byt, czerstwość i ducha,
Mownego ich milczenia uczuciem posłucha. — O! którym czysty umysł czysty zapał nieci,
Schodźcie się tu szlachetni malarze, poeci!
Tu macie wielkie skarby, widoki, kolory,
Tu czerpając natchnienie, bierzcie pyszne wybory;
A mając wraz z pożytkiem cudowną zabawę,
Roznoście na pół świata téj ustroni sławę;
Niech przesąd i ciemnota ostrym swoim zębem
Nie szarpie nas — zwijając się gadziny kłębem,
Niech zginie sama w sobie!... a Tatry spaniałe,
Wkrótce przez was zyskają utrwaloną chwałę!
Opuściwszy urocze jezioro Popradu,
Minguszowską doliną w pośród skał nieładu
Obok Baszty wyniosłéj schrońmy się do skały,
Uchodząc grożącego powietrza nawały;
Przypatrzywszy się pierwéj juhasom uważnie,
Jak mléko wydajają na strądze[30] poważnie
Do geletów[31] a potém owce w szałasisko[32]
Zapędzają, gdzie białe psy strzegą ich blisko:
Potém baca w szałasie ogień rozniecając
Pod kotłem zawieszonym, gdzie mléko zlewając
Przewarza go, a potém gdy klogu[33] dodaje,
W jednéj chwili z czystego mléka sér się staje
Pływający w serwatce w żętycę zmienioną,
Skuteczną na suchoty — dla smaku lubioną;
Którą każdy czerpakiem[34] nabierając, pije,
I nic więcéj nie jada a syty i tyje.
A baca wycisnąwszy sér dobrze przez Satę[35],
Ma za wszystkie swe trudy jedyną zapłatę.
Szczęśliwy, gdy najwięcéj sera przysposobi,
Z którego bryndzę smaczną i oszczepki[36] robi. Paszenie owiec nie jest juhasom bez pracy,
Zostają w posłuszeństwie pod zarządem bacy,
Mając go między sobą jak ojca i brata
Wybranego ze siebie na cały ciąg lata;
Który znając rośliny, zbiera je w traw tłumie,
Strzyże wełnę, a czasem i zażegnać umié
Jeżeli tego trzeba, nożem albo ręką,
Gdy kozy, lub żywina[37] dotknięta jest męką. — Już pasterze w jaskini ogień rozniecili,
Już pokotem, malownie sobie rozłożyli,
Gdzie i dla nas jest miejsce posłane wygodnie,
Gdzie chwile krótkiéj nocy spędzimy swobodnie.
Już chmury czarną burzą zakrywają hole[38],
Już błyskawice szybkie migotne swawole
Poczynają w powietrzu, już strasznie zagrzmiało,
Jak gdyby całe niebo załamać się miało!!
Dészcz jak gdyby potopem puszcza się i leje,
Wiater świszczy i burza w powietrzu szaleje,
A pioruny okropnie w turnie uderzają,
I z trzaskiem przeraźliwym skały odrywają,
Które niepowstrzymanie spadając w niziny,
Rozbijają kamienie i gniotą krzewiny!
A w tak strasznym zamęcie zwaśnionéj natury,
Drżą na swojéj posadzie najmocniejsze góry!
Tylko człowiek przy ogniu, w bezpieczném ukryciu
Chociaż go myśl zatrważa — nie wątpi o życiu;
I na grę dzikiéj walki zimném patrząc okiem,
Bohaterską swą duszę napawa urokiem!... Ci synowie przyrody, dorodni górale,
Skromne życie prowadzą a myślą spaniale;
Nie znając miast dalekich, ani dalszych włości,
Żyją sobie spokojnie w lubéj samotności;
Tylko do nich natura tajemnie przemawia,
Umysł wzmacnia i serce uczuciem zaprawia:
Że pełni silnéj wiary i dobrych przymiotów,
Każdyby za drugiego poświęcić się gotów,
Każdy pełnipełny szczérości, dowcipu i chęci,
Cierpliwości, wytrwania, rozwagi, pamięci.
Chociaż w brudnych okryciach z długiemi włosami,
Wydają się być więcéj tych gór bandytami;
Dochowują nam wiernie w swéj prostoduszności
Z dawnych czasów przykłady patryalchalności.
„Witajcie dobrzy ludzie! tych gór Faunowie,
„Niesplamionéj przyrody wierni kochankowie!
„Nie zrażajcie się sukni naszéj odmiennością,
„Serce pod nią oddécha równą wam miłością;
„Rozmawiajcie więc z nami otwarcie i śmiele,
„Jakbyśmy sobie byli dawni przyjaciele;
„Nauczcie nas poczciwi swoim obyczajem,
„Juk życie wieść należy, jak kochać się wzajem?
„Jak przestawać na małém, jak się ograniczyć,
„By nawet w niedostatku znośne chwile liczyć?
„Jak w największém nieszczęściu czoła nie zasępić,
„Jak w dobrém powodzeniu, drugich nie potępić?
„Jak bez praw i oręża na łonie przyrody
„Nie znać złego, a słynąć węzłem wspólnéj zgody?!” Co praca i staranność tych ludzi wśród lasu
Potrafiła zgromadzić do swego szałasu,
Częstują nas z serdeczną uprzéjmością swoją,
Oszczepkami i bryndzą — owczém mlekiém poją;
Radzi nam z całéj duszy — odgadują myśli,
I cieszą się z nawiedzin, żeśmy do nich przyszli;
Ale potém, na dołach[39] co słychać, pytają
I nieznane im suknie nasze podziwiają;
Stopiwszy w naszém oku swe żywe wejrzenie,
Dymią fajki, przy fajkach nastaje milczenie:
A powietrze szalejąc tak jest niespokojne,
Jak gdyby w niém złe duchy prowadziły wojnę;
A świst, szum, hałas, wrzawa, łoskot i huczenie,
Wydaje się jak gdyby bolesne jęczenie;
Jakby duchy upadłe wśród zapaśnych ruchów,
Stękały, dobijane przez zwycięzkich duchów!
A burza pędząc burzę, na burzy szaleje,
Wzmaga się wiatr silniejszy, i dészcz silniéj leje;
Nasuwając wspomnienie niegdyś owéj pory:
Gdy potop zalewając miasta, pola, bory,
Wszystkie włości i wszystkie zatopiwszy góry,
Lał i lał dni czterdzieści z ociężałéj chmury,
Przyćmiwszy mgłą posępną dnia bladego zorze,
Nad całą Palestyną rozlał zgubne morze!...
My o takie nieszczęście nie miéjmy obawy,
Mając Bożą porękę i wolę poprawy.
Niech umysł, ociążony tak smutném marzeniem,
Pociesza się w spoczynku jutrzejszym promieniem. —
Jesteśmy w nieprzejrzanym oceanie głazów,
W przestworzu najstraszniejszych, najdzikszych obrazów,
Gdzie się wielkim nieładem wokoło zasłały,
Granitowe odłamy jak ściany i wały;
Pokazując się oku ciekawemu z bliska,
Jakby świątyń ostatki, lub zamków zwaliska;
Jak miasto wyludnianewyludnione od srogiego ciosu,
Jak wieże i pomniki wśród zniszczeń chaosu!
Chociaż chmury nad nami turnie zakrywają,
Nieprzejrzaną powłoką choć nas otaczają
Zwieszone niebezpiecznie nad naszemi głowy,
Zaciemniając wokoło świat pusto-jałowy:
Przewodnik zachęca nas postępować daléj,
A wysoko za mgłami nowe cuda chwali —
I natura, jakgdyby sprzyjając wyprawie,
Rozwidniać się poczyna przed nami łaskawie,
Podnosząc swą zasłonę w wyższe hale skoro,
Przywodzi nasze kroki nad Żabie-jezioro,
Przy którem nędznych roślin ledwie żyją płody,
Tylko skały zwalone jak odwieczne kłody —
Które niegdyś oderwał rozgniewany Stryło[40]
Rozbiwszy je na drobne swą nad ziemską siłą!...
Leżą najrozmaiciéj z mchów nawet odarte,
Świadcząc jak często walki ponoszą uparte!
A mech chociaż ponosi zbyteczne cierpienia,
Nędzne życie na nowo wywodzi z korzenia;
A jezioro wzruszane falami swéj szyby,
Zwodzi oko, jakgdyby rzucały się ryby...
Pusto — dziko — okropnie w téj zimnéj ustroni!...
A przewodnik powiada: że z téj wodnéj toni
„Pokazuje się czasem groźno i obrzydło,
„Kobieta Dziwożona[41], Podhalan[42] straszydło,
„Jako mara okropna Djaskom[43] poślubiona,
„Od wieków mieszkająca w głębi tego łona;
„Ona nocą wybiega na cieplejsze hale,
„I żywi się Słodyczką[44], a czasem zuchwale
„Spuszcza się aż do dziedzin[45], do chałup zaziera,
„I dziatki spiącym matkom od piersi zabiera.
„Włosy ma nieczesane, twarz podługowatą,
„Piersi nazbyt szerokie, niepokryte szatą...
„Na głowie jéj czapeczka niska czerwienieje,
„Czasem głową przekrzywia, a czasem się śmieje;
„Czasem mruczy, jakgdyby mówiła pacierze —
„A gdzie tylko się zjawi — aż strach od niéj bierze!”
Tu obaczysz nieznaczne nóry, jako znaki:
Że mieszkają w ich głębi tak zwane: Świstaki[46],
Które, choć wiatry zimne przeciągając, świszczą,
Wychodzą z swych legowisk na swój żér i piszczą;
A w jesieni korzonki do swych nor zbierają —
Niemi żyją — na zimę w nórach zamierają. —
Tu, gdy psota zaskoczy[47], lub śniég śniegi ściele,
Szukając miejsc cieplejszych, błądzą tu kierdele[48];
A potem gdy górale zginionych szukają,
I z manowca w manowiec pilnie przebiegają
Przez upłazy i grapy, rypy i obłogi
Patrząc na wszystkie strony swojéj straty drogiéj;
To wołają, to gwiżdżą głosy donośnemi,
A gdy wszystkie wycieczki widzą zawodnemi,
I trętwiejąc od zimna i od niewywczasów,
Powracają daremnie do swoich szałasów,
Przejęci ciężkim żalem za statku utratą,
Przy którém krótkotrwałe przepędzili lato;
Zabrawszy swoje séry — schodzą na doliny,
Gdzie ich w dobréj nadziei czekają rodziny;
Gdzie w objęciach serdecznych, na ojczystym progu,
Koją troski — a przyszłość polecają Bogu!....
Idąc na wyższe turnie percią niebezpiecznie,
Gdzie każdy krok uważać potrzeba koniecznie,
Gdzie kij w ręce trzymany okuty żelazem,
Wbity w skałę z wejrzeniem i myślami razem,
Podpiera nas i broni pośliźnienia zdradnie,
Gdzie nie jeden wzruszony głaz w przepaść upadnie.
My choć pełni zamętu, obawy i trwogi,
Wychodzimy powoli na wiérzch turni srogiéj
Do Zamarzłego stawu, którego kraina
Mroźne puszcze Syberyi groźnie przypomina.
Jezioro u stóp naszych lodem się pokryło,
Którego twardéj czaszki słońce nie stopiło!
Tylko wiater zachodni bezustannie wieje,
A podróżny od zimna ledwie nie kościeje!
Tu wszystko swojéj trupiéj nie utraca miny,
A nawet najnędzniejszéj nie widać rośliny!
A płachty brudnych śniegów często oberwane,
Nie jednę rozpękniętą zasypują ścianę,
Spadając na jezioro, powietrze zamącą,
A czasem kozę dziką w przelocie roztrącą!
Wszędzie twardo i ślisko i ostro i krucho,
Zdradliwie, niebezpiecznie, choć pod nogą sucho. Opuściwszy tę zimę jakgdyby wśród zrębu,
Spuszczamy się powoli do Grubego-Zębu;
Którego granitowa wydaje się gleba,
Jakby wojsko myślące o zdobyciu nieba!
A nie mogąc osięgnąć zuchwałego celu,
W obliczu wielu grapów i stronników wielu,
Pełny gniéwu, a hańbą wewnętrznie miotany,
Rzyga trzema strugami z niebotycznéj ściany
I zatrząsa posadą i strasznie przeraża
I urwaniem się skały pod nami zagraża!
A mając trudny przecisk w przepaści rozwlekłéj,
Kipi, pryska i głuszy, i znika jak wściekły...
I znowu ich w przepaści przydusza i tłumi! —
A żywioł choć spieniony, upływa i szumi,
Na dolinę Koprowy bałwanami wpada
I odgłosem wokoło swój gniew rozpowiada.
Ale góra Koprowa — którą słońce grzeje —
Z jego dumy i z jego szaleństwa się śmieje;
Ustrojona spaniałym zieloności ładem,
Podrzeżnia mu się ciągle pięknym wodospadem,
Na którego oblicze patrzają się mile
Smukłe świérki stojące w czerstwéj wieku sile;
Podróżny zaś bezstronnie patrząc na te spory,
Ocenia i Koprowy i Zębu wytwory;
Lecz gdy wyjdzie ciekawie na wyższą polanę,
A ujrzy trzy jeziora w kotlinach rozlane
I lasy w głębi dolin i zbiór paszy zdrowéj,
Przyzna głosem szczerości pierwszeństwo Koprowy;
Widząc też od tych jezior spadające wody
W niedojrzane przepaście, gdzie złamane kłody
Kryją fale spienione — a odgłos wśród lasu
Odbijając ich szelest o ściany szałasu:
Zachwyci się cudowną muzyką doliny,
Przenosząc jéj obrazy nad cudze krainy;
Zawoła ożywiony natury podnietą:
Że Koprowa każdego uczyni poetą! Téj wspaniałéj piękności niepożyte trwanie,
A z człowieka — niestety! i proszku nie stanie!
Żyje słaby, w rozrywkach wesołym się czuje —
Lecz tu! rozum i zapał gdy duszę przejmuje:
Obudza się i czyni z swą ciemnotą przedział —
I poznaje naturę o któréj nie wiedział;
Poznaje ją uczuciem, która się nie chwieje,
Wieki nosi na sobie i z wieków się śmieje;
Przed którą czas opuścił swoje skrzydła silne!...
A widząc przy niéj życie swe i czyny mylne,
Wydziwić się nie może i pojąc myśleniem,
Iż będąc z wszystkich stworzeń najmędrszém stworzeniem,
Zabłądził tak dalece, tak się nie pojmował:
Że marnościom ofiary palił i hołdował!
Spinając się po perci, nie szerszéj od piędzi,
Siadamy unużeni na twardéj krawędzi,
Co w chmury wybiegając, pięknie nam odsłania
Za dalszemi górami dumnego Krywania[49]
Ten z wszystkich stron iskrzy się ostremi zębami,
I zadziwia niższymi oko przegibami[50];
To wabi nas do siebie swym pysznym widokiem,
To zagraża postąpić się do niego krokiem,
To dąsa się chmurami, to z pod chmur wypływa,
To uśmiécha się w słońcu, to słońce zakrywa
I zaciera błękity powietrznym nieładem,
Draźniąc chmury brzemienne ulewą i gradem;
A chociaż nieprzystępny, przecie swém ramieniem
Dźwiga pomnik żelazny, wzniesiony z uczczeniem
Owych gór niebotycznych i króla saskiego,
Który wdzięcznie podziwiał świat ze szczotu[51] jego. Po milczeniu chwilowém przewodnik wskazuje
Turnie śnieżne, na które nikt nie występuje:
Rozdarte głębokimi z wieków parowami,
Gdzie wystają trzy wirchy[52] nazwane Mnichami:
„Tam złota leży pełno, ale po to złoto
„Nikt zbliżyć się nie może okryty niecnotą;
„Trzeba, mówiąc pacierze iść bez obejrzenia,
„Inaczéj złoto znika, jar się rozprzestrzenia!” —
W pietnastym wieku, w głębi olbrzyma owego,
Za Macieja Korwina króla węgierskiego
Wydobywano złoto, drogę tu zrobiono,
Ale potem dla wielkiéj pracy opuszczono...
A po wielu zawodach i po kosztach wielu
Zmuszony był odstąpić od swojego celu.
Późniéj znowu ciekawość tu złota szukała,
Lecz doznawszy zawodu pracować przestała.
Późniéj Staszic i inni uczeni tu byli,
Ale się poszukiwać kruszczu nie kusili,
Bo te góry sławiańskie, czy dla tego złota
Nie mają, aby naszych plemion kwitła cnota?
Aby wiara gorąca serca ich żywiła
A gościnność z prostotą niezatartą była?! Daléj Felka, jezioro z wyższym wodospadem
Pojawia się w kotlinie z kamieni nieładem,
Które jakby Cyklopy niegdyś poskładali,
Mury, wieże i wały tak uformowali:
Że zaledwie przeciska się odpływ szumiący
Z wyższych stawów od tego stawu spadający,
Którego źwierciadlaną postać nie wesołę,
Otaczają granity i puste i gołe.
Nie widać kozodrzewu, ani traw zielonych,
Ostrem zimnem z tych krain wiecznie wypędzonych;
Skały z mszystéj powłoki od wieków obdarte —
Stojąc jakby strażnice dumne i uparte,
Zadziwiają człowieka swoją posępnością,
Zaostrzonymi szczoty i prostopadłością,
Po któréj niebezpiecznie musimy przechodzić,
Ażeby swemu oku i sercu dogodzić!...
A patrząc od Krywania ku północnéj stronie,
Zawieszeni na turni niebezpieczném łonie,
Co kilka tysięcy stóp wystrzela wysoka —
Spostrzegamy Pięć-Stawów jednym rzutem oka!
Nad którymi wznoszą się skały niebotyczne,
Grapy, Rypy, Upłazy i Stroniki śliczne.
A stawy podziwienia występując krokiem
Poją nas, sobie tylko właściwym, urokiem!
Piérwszy leżąc najwyżéj lodem się zakrywa,
Drugi szaro-zieloną wodą połyskiwa;
Trzeciego wielka woda u stóp ciemnéj góry,
Przedstawia w głębi swojéj świat dziko-ponury.
Czwarty w podługowatéj rozlał się przestrzeni,
Odbija w sobie mnóstwo i światła i cieni,
I uchodzi z szelestem do niższego stawu,
Mając dosyć na brzegach dla żywin potrawu.
Ale piąte jezioro u stóp skał wyniosłych,
Ledwie kozodrzewiną miejscami porosłych,
Najniżéj położone; jednak na dolinie
Ledwie się pomieściło — a w jego głębinie
Czystéj jak łza niewinna, skały łudzą oko,
Zdają się być pod wiérzchem, choć leżą głęboko! —
A woda coraz daléj więcéj niebieskawa,
Potem coraz ciemniejsza aż czarna się zdawa. —
Odpływ tego jeziora skryty między skały,
Które wiatry gwałtowne z czasem pozwalały;
Przedstawia spad niewielki, ale przy tym spadzie
Rosną kozodrzewiny w przyjemnym nieładzie,
Od którego zdaleka w łanach ciemnéj łozy,
Przechowują się dzikie i kozły i kozy;
A jeżeli przezorne spostrzegą zdaleka
Życiogubném narzędziem zbrojnego człowieka,
Natychmiast uciekają błyskawicy lotem
W wyższe turnie, spłoszone przestrachu zawrotem,
A myśliywymyśliwy zaledwie ujrzawszy oczyma,
Składa się, chce wystrzelić — ale ich już niéma.
Chowają się w najskrytsze sobie legowiska,
Gdzie każda skała ostra, prostopadła, ślizka;
Gdzie trudno myśliwemu dostąpić tam nogą,
Gdzie wszystko najsmutniejszą przeraża go trwogą!
Te kozy tak są szybkie i tak bystro-okie,
Że łatwo przeskakują przerwy skał głębokie;
A czasem się za rogi nad przepaść zwieszają,
I patrzą w koło siebie, gdzie rzucić się mają
Ażeby skoczyć na mchy i stanąć na nogi
I znowu skakać daléj — by ujść mogły trwogi. O! tu każda istota rozsądna i tkliwa,
Przyznaje, że nie w miastach jest rozkosz prawdziwa,
Że zwodnicze pozory, jakiemi świat puszy,
Nie mogą zaspokoić i serca i duszy!
Bo natura niweczy wszelkie złe zachcenia,
A sprawiają to różne barwy i odcienia;
Różne światła, półcienie, i tak zwane tony,
Któremi bezprzestannie człowiek zachwycony,
Ubawia swoje oczy i westchnienia sieje,
A ona mu dopóty swoje czary leje:
Aż serce uzdrowiwszy z rozpustnych słabości,
Zaszczepia w nim prawdziwe ziarno szczęśliwości.
Zajęci ciekawością widzenia, gdzie płynie
Woda od pięciu stawów, co w zaroślach ginie:
Nad któremi kamienie ogromne wystają,
I dalszy widok oku sobą zasłaniają....
A kozodrzew széroko rozścieliwszy głogi,
Myli przejście i gubi i utrudza nogi.
Lecz przewodnik wiadomy wszystkiéj tu przyrody,
Zapewnia: iż przyjdziemy do Siklawéj-wody;
A wiodąc nas przez różne zakręty i złamy,
Zaprowadza w okropne do przebycia tamy,
A zawsze coraz niżéj — aż po trudach wielu
Przychodzimy nieznacznie do głównego celu: Ogromna masa wody z wysoka się rzuca,
I spokojność ustroni grzmotami zakłuca;
I wściekłemi bałwany toruje łożysko,
I w miejscu swego spadu kłębuje się nisko;
I dąsa się, i pryska wysoko pianami,
I rozbija się w skałach i trzęsie skałami!
I przeciwko granitom — zbytnie popędliwa,
Na pomoc swoją czasu siły przywoływa;
A woda chociaż miękka, a czas za leniwy,
Przecież pryska i niknie granit uporczywy;
Jest-to nieustająca walka téj natury,
Nad którą zadumały się Roztoki-góry,
I przegibami swemi, jakich wiele mają,
Nic innego nie głoszą — tyłku powtarzają
Odgłosy pełne gniéwu, trwogi, okropności,
I pełne na przemianę miłéj ciekawości:
Już jesteśmy po wielu trudach brzegu blisko —
I spaniałe i straszne razem widowisko!? Witaj pyszny Siklawie! tych opok ozdobo!
Pozwól nam przypatrzyć się i nacieszyć tobą!
Twojéj wzniosłéj piękności nie można zaprzeczyć,
Lecz gniéwasz się! jakbyś chciał tę skałę zniweczyć!?
Czyliż i nas ze sobą chcesz zabrać koniecznie,
I w swojéj niezmierzonéj toni zgubić wiecznie?....
Ha! jeźli zgrzeszyliśmy przeciw swéj krainie,
Przeciw Bogu, ludzkości, niech każdy tu zginie!
A kto ma serce czyste, zdrożności nie broi,
Ten śmiało, bez przypadku na brzegu ostoi;
Ten pojmie tych żywiołów możną okazałość,
I wielką myśl natury i dobraną całość! —
O! ta wodna poezyja, te gwałtowne szumy,
Niweczą w sercu człeka wszelki zaród dumy...
I dają poznać wiecznie swą krzepką młodością,
Że człowiek jest żyjącą słabą nikczemnością,
Że życia tak drogiego nie długie ma trwanie,
Że powinien w naturze mieć zamiłowanie;
Naturę rozpoznawać, nią życie osładzać,
I cudnemi jéj wdzięki swéj duszy dogadzać. — O radości! możemy jawem téj przyrody,
Stanąć chlubnie pomiędzy obcemi narody;
I cieszyć się wzajemnie i wzajemnie słynąć,
Że łaskawa natura niechcąc nas pominąć:
Zostawiła nam w Tatrach pysznego Siklawa,
Co tak oko i duszę swym wdziękiem napawa!....
Jest igrzyskiem z żadnemi cudy nie zrównaném,
Przy którém tylko milczeć, hołd oddać kolanem;
Ślubować uroczyście, z granic swojéj ziemi
Nie jeździć w obce kraje — ale rodzinnemi
Pięknościami cieszyć się, i na swéj zagrodzie
Żyć szczęśliwie, spokojnie w miłości i zgodzie!
Bo cóż trzeba nam więcéj nad bogactwa owe,
Co zawsze piękne, wzniosłe i cudownie nowe;
Przy których nie ustaje zapał i wrażenie,
Zdrowie, humor — a czasem sprzyja i natchnienie!
Po grzebieniu Rostoki postępujmy daléj,
Gdzie nie słychać ni jęku, ni łoskotu fali;
Gdzie perć idzie do góry brzegiem wilgnych ścieków
Jakby z przedpotopowych pozostała wieków,
Kręta, wązka i ostra a miejscami ślizka,
Wiodąca w powalone, groźne widowiska:
Skały stoją wyniosłe, a między skałami
Dolina zawalona, sterczy kamieniami
Leżącymi w nieładzie jak największe domy,
Co utrudniają przejście swojemi rozłomy!
Napróżno tu rozwodzić żale, albo płakać,
Potrzeba z głazu na głaz nad przepaście skakać,
I mieć pilną uwagę ażeby gdzie bokiem
Nie pośliznąć się w otwór lub nie chybić krokiem!
A nie małéj-to pracy i nie krótkiéj chwili
Potrzeba, ażebyśmy te gruzy przebyli!
Potrzeba wiele razy stawać i spoczywać,
Patrzyć w koło i nowe przejście wynajdywać!
I nieraz nad przepaścią, trudną do przebycia,
Spinać się i obchodzić — strzedz głowy rozbicia
O obłazy[53], stroniki nad tobą wiszące
Ostrościami swojemi zdradliwie sterczące!....
A wystąpiwszy na wirch od północnéj strony,
Spostrzegamy Czarny-staw wysoko wzniesiony,
Szumiący odpływami swojego potoka,
Zapada o tysiąc stóp do Morskiego-oka!
Otoczony z wszystkich stron nagiemi ścianami
W rozmaitych postawach, pokrytych śniegami,
A staw smutném wejrzeniem pogląda spokojnie
I zdaje się oddychać jak gdyby po wojnie!
Upłazy téż i Grapy nad nim zadumane,
Posiniałe, pożółkłe, a nawet spłakane,
Że składając ze siebie obszerną kotlinę,
Muszą wiecznie na jego poglądać głębinę,
I kąpać się bez przerwy w jego zimnéj wodzie,
I dziwić się jezioru i swojéj urodzie;
A Czarny-staw jest pełny żałoby i cienia,
Jako wyraźny obraz smutku i zniszczenia!
Nic się tu nie uśmiecha postacią zieloną,
Jak gdyby Bóg przekleństwo rzucił w jego łono!
Tylko jeden mordownik[54] samotnie wystrzela,
Dumający nad losem swego przyjaciela!...
Woda czarnym źwierciadłem tak błyska miejscami,
Że podróżny się waha okiem i myślami!....
Ale w skale żelazny krzyż bezpiecznie stoi,
Chroni człeka od zguby — a widokiem poi.
Krzyż gruby i wysoki — w koło tam poziera
I poświadcza napisem, że ręką Cyglera
Biskupa tynieckiego wzniesiony starownie,
Bez wytwornéj ozdoby — a przecież kosztownie:
Uroczyste na sobie trzyma poświęcenie
I nadaje jezioru poważne znaczenie;
A mimo okropności, jaką staw przejmuje,
Podróżny u stóp krzyża bezpiecznym się czuje. —
Dumając u stóp krzyża co stoi w granicie,
Wyraźnie poznajemy osobliwe życie
Owych skał prostopadłych, które w swoim wątku
Chowają tajemnicę o świata początku.
A gdy podróżny okiem-duszy i natchnienia
Umié zajrzyć w ich łono, w ich twarze milczenia,
Posłucha zadziwiony jak opoka blada,
Niższéj sąsiadce swojéj tak rzecz opowiada:
„Nigdy się daléj moja nie pomknęła noga,
„Więc stoję i pamiętam tworzącego Boga,
„Który Sam w sobie Światłem a nie miał promienia,
„Sam jest życiem i bytem bez ciała, bez cienia!
„Na jego cudotworne, wszechmogące tchnienie,
„Ziemia tężeć poczęła, a ze mgły strumienie
„Oddzieliły się — potém światło zajaśniało,
„I powietrze ożywcze nad wszystkiém zawiało;
„Sformowały się potém błękit i obłoki,
„I wyszły jak dziewice ze ziemi, opoki:
„Słońce z powietrza wstając, tworzyło dzień miły
„Odłączony od nocy — a w nocy świéciły
„Drżące gwiazdy z księżycem srebrnym a dwurogiem. —
„Więc powstał świat — a w kwiecie Bóg ukrył się Bogiem!”
Takie przy Czarnym-stawie snują się marzenia,
Chociaż niedocieczone, godne uwielbienia!....
My uchodząc powoli koło wodospadu,
Spuszczamy się ostrożnie z granitów nieładu,
Doznając w wielu razach zawrócenia głowy,
Przez obłazy, stroniki, grapy i parowy;
A za każdém spojrzeniem i za każdym krokiem,
Zdaje się nam spotykać ze śmierci widokiem;
Lecz konieczność przymusza, choć znika odwaga —
A ciekawość wciąż nowéj ofiary wymaga.
Niedaleko Świniarnia-granitowa skała,
Wznosząc się prostopadle, groźna i zuchwała,
Utrudza do swych szczytów wędrownego kroki —
Lecz potém czarujące rozwija widoki:
Kolibaho wyniosły, daléj wielki Mały,
A jeszcze daléj Muroń stoi okazały,
Który Morskiego-oka jest pięknym sąsiadem,
Zadziwia i zatrważa swéj skały układem!
Witaj nam pożądane, śliczne Morskie-oko![55]
Położone w kotlinie skalistéj wysoko.
Zadziwiasz nas wielkością pysznego widoku,
Pojąc oko i serce słodyczą uroku!
Pojawiasz bytu swego spaniałość i dzielność,
Mogąż śmiertelni pojąć twoją nieśmiertelność?
Mogąż oddać te rysy, barwy i powaby,
Przy których człowiek widzi się nędzny i słaby?!
O! tu tylko czuć można i patrzyć w milczeniu,
I śnić ciałem i duszą w mocném zadziwieniu!
Nie ma słów, nie ma głosu przed obrazy tymi,
Nad myśli i pojęcie stokroć piękniejszymi!....
Choć w śród uczuć gorących słowa nam martwieją,
Spróbujmy odrysować wszystko za koleją. Jezioro czarno-szare, lśniące i głębokie,
A nad niém trzy tysiące stóp skały wysokie
Stoją dumnie, jak wierne jeziora strażnice,
Odbijające w wodzie granitowe lice;
Broniąc światłu przystępu swym ponurym cieniem,
Aż w południe, gdy słońce leje się promieniem,
I ciepło swoje miłym uśmiéchem rozwinie,
Natenczas wszystkie dziwy ujrzysz w téj krainie!
Ujrzysz w głębi jeziora jasne zieleniny,
Skały, domek na brzegu i kozodrzewiny.
Ujrzysz na lustrze wody chmur powolne ruchy,
Jak mary znikające, jak powietrzne duchy;
I nad tobą jest niebo, i pod twemi stopy
Jakbyś między powietrzne zawieszony stropy
Unosił się w przestworzu — nie pojąwszy siebie,
Był za jedném spojrzeniem na ziemi i w niebie!
Bo powierzchnia jeziora źwierciadłem rozlana,
Wydaje się podobnie jak Fata-morgana; Na lewo przy Wysokiéj, z wychylonéj ściany,
Przedziera się gwałtownie strumień rozgniewany;
A niemogąc wyniosłe pięćset łokci łoże
Zniszczyć, pieni się z gniéwu i ginie w jeziorze!
Daléj „Mury liptowskie” i „Rysy szczerbate”
Jak gdyby wykrojone, rozdarte, widłate;
Mieguszowska i Zamnich z dziwnymi kształtami,
A zdają się oddychać pełnemi piersiami! Idźmy po prawym brzegu téj wodnéj przestrzeni,
Gdzie mnóstwo kozodrzewiu i mchu się zieleni,
Gdzie paprocie, porosty zdobiąc skały latem,
Witają nas swym pięknym i liściem i kwiatem,
Pod którymi ukryta jama niedaleka —
Ale czarnym otworem przeraża człowieka;
Lecz komu sprzyja męztwo i wiara prawdziwa,
Wejść tam może pomału przy świetle łuczywa,
Ujrzy wiele światełek na środku pieczary,
I skarbów wielkie mnóstwo — jak gdyby ofiary —
„Ale duch niewidomy pocznie zaraz sykać,
„Aby się nie przybliżać i skarbów nie tykać,
„Tylko iść jeszcze głębiéj choć obawa bierze,
„Gdzie trzech mnichów odmawia nabożne pacierze;
„Tam pokłonić się trzeba z osobna każdemu —
„Dopiéro do klejnotów zbliżyć się samemu
„Można śmiało — i złota nabrać podług woli,
„I znowu się ukłonić, i odejść powoli;
„Lecz kogo-by targnęła nieszczęsna ochota,
„Urąbać więcéj razy leżącego złota:
„Rozgniewał-by tych starców, którzy-by go w chwili
„Za łakomstwo i kradzież pięściami zabili!”...
Tak zapewnia przewodnik — ale sam się boi
Wprowadzić nas do owych podziemnych pokoi;
Więc nie mogąc się sami w jaskinie zapuścić;
Musimy tam schowane bogactwa opuścić!... Daléj Mnich, przeraźliwie do nieba od ziemi
Wydźwignął się ponuro grapami brudnemi;
Jest-to skała szczególna, obszerna i tęga,
Zaledwie trzeciéj części wyższych skał dosięga;
Jest-to olbrzym dziwaczny, choć postawy mniszéj
Nie przybrał podobieństwa w świątobliwéj ciszy,
Stoi sobie — a przez swą szyję i ramiona
Zbliża się podobieństwem do słupów Memnona,
I grozi ci nad głową, a woda pod nogą
Ociąża myśl okropnéj wyobraźni trwogą:
Że smok albo krokodyl z głębiny wyskoczy,
I porwie cię w swą paszczę i na dnie zamroczy;
Więc choćbyś do podlotu posiadał dar ptaszy,
Myśl sama na tém miejscu ciężko cię zastraszy!... Daléj nęcą ku sobie niebotyczne dziwa,
Których głębokie szpary śniég z lodem pokrywa,
Z kąd strumienie przez grapów i żłabin zawady
Uchodząc między grapy, tworzą wodospady;
Gdzie za każdém stąpieniem, choć człek nieprzeczuwa,
Rumowisko pod nogą zdradnie się rozsuwa. Opuściła nas bojaźń, człek chętnie popłynie
Na mocno zbitéj pełci[56] po owéj głębinie;
Bo gdy człek do powierzchni piérwszy raz się zbliża,
Nie zdaje się rozległą — potém się rozszérza,
I rozwija się oku coraz obszerniejsza,
Coraz dłuższa, straszniejsza i coraz piękniejsza! —
Już powoli, poważnie pełcia nurty porze,
Któréj ruchy zaledwie oko dostrzedz może.
Pod nami otchłań straszna, czarna i ponura —
Nad nami z skał wychodzi lekka, siwa chmura,
I znowu się ukrywa w łonie swych piastunów,
Grożąca nawałnicą dészczu i piorunów!
Z wiérzchu owych upłazów można wejść do nieba,
Lecz pierwéj czystą dusze i serce mieć trzeba!
I trzeba starać się być człowiekiem-aniołem,
Aby niebu niewinném pokłonić się czołem!!... To wzniosłe przyrodzenie silnie się uwzięło,
Złożyć z tysiącznych cudów jedno wielkie dzieło;
Więc upajam się w duszy czarami téj niwy,
I życiem poezyjném oddycham szczęśliwy;
I poznaję dokładnie, będąc rozczulony,
Istny nieba ułamek w to miejsce rzucony! — Spoczywając nad wodą w bezpiecznym zakątku,
Góral nasz o jeziora powiada początku:
„Panosku! Przed wiekami gdzie stoją te skały,
„Rosły zboża na polu, łąki zieleniały,
„A te się na dwie części granicą dzieliły,
„Jedne były węgierskie, drugie polskie były.
„Na Węgrach młody książę dorodnego lica,
„Kochał się w pięknéj córce polskiego szlachcica,
„Poznawszy ją niechcący raz na polowaniu.
„Lecz ojciec był przeciwny książęcia żądaniu,
„Nie chciał o tém i słuchać. Wezwany na wojnę,
„Zamknął w bliskim klasztorze swe dziecko przystojne,
„Wybijając jéj z głowy węgrzyna przychylność,
„Odjechał. Lecz kochanka gorąca usilność
„Przez częste widywanie, rozmowy, chychotki,
„Złoto, perły, korale i różne błyskotki,
„Jakie młodéj dziewicy ustawnie słał w darze,
-(Łącząc do nich swą wierność i życie w ofiarze),
„Tak dalece jéj serce ująć potrafiła:
„Że w nocy młoda panna klasztór opuściła,
„Wyszedłszy po drabinie za mury tajemnie,
„Pałając uczuciami miłości wzajemnie:
„Bo pałac koralowy był jéj więcéj miły,
„W którym okna z brylantów a drzwi z pereł były;
„Gdzie dymiły się zawsze kosztowne wonności,
„Muzyka dodawała żywéj wesołości,
„A pod ciężarem potraw i różnych napojów
„Uginały się stoły na środku pokojów!
„Tam wszyscy młodą panią księżną nazywali,
„Pochlebiali, chwalili, i usługiwali,
„A pani z pod rzęs czarnych — ślicznemi oczami
„Rzucała na każdego jak dyjamentami,
„Najwięcéj się zaś czuła być zadowoloną:
„Że z Wielmożnéj, została Jaśnie Oświeconą!
„Więc z napływu roskoszy i w zabaw strumieniu,
„Zapomniała o ojca swego napomnieniu;
„Sadząc że już nie ujrzy więcéj jego skroni,
„Że poległ w polu bitwy, lub zginął w pogoni,
„Że klątwa jego była tylko dymu cieniem. —
„Aż nagle wraca szlachcic z wszystkich zadziwieniem!
„Wychodzi księżna pani by go w swe ramiona
„Przyjąć, stanęła w progu pysznie ustrojona;
„Szlachcic ujrzawszy pałac i bogate cugi,
„I błyszczące od złota liczne dworu sługi,
„I córkę w wyższym stanie — krzyż zrobił na sobie
„I okazał twarz swoją w największéj żałobie;
„Tupnął nogą i splunął — i wyrzekł wzburzony:
„Bógdaj te wszystkie blaski, domy, skarby, plony,
„Jako źródła występków, poszły na zniszczenie,
„A zakryły ich ślady skały i kamienie!”
Więc pałac się rozsypał, i wszystko zniknęło,
Błaganie smutnéj córki ojca nie ujęło,
Rzekł poruszony gniéwem i stałością swoją:
„„Już ja nie twym rodzicem! ty córką nie moją!
„„Bogdajeś się niegodna we łzach roztopiła,
„„Żeś znieważywszy ojca, ród jego przyćmiła!
„„Żeś przeniosła wyrodna nad rodzinne kraje,
„„Obcą ziemię i ludy i obce zwyczaje!
„„Precz występna! i dzieci twe zbrodnia twa splami,
„„Nie mogą zwać się odtąd Morskiego wnukami!
„„Ani ty z domu Morskich nie śmiesz się nazywać,
„„Ni nazwiska mojego, ni herbu używać!
„„Precz z mych oczu swawolna! niech ciebie nie widzę,
„„Kto brzydzi się krwią Ojców, tym się i ja brzydzę!!” — „Przeklęstwo się ziściło. Książe przelękniony
„Smutnym losem majątku i dzieci i żony —
„Przebrawszy się za mnicha, gdy bladł i rumieniał,
„Dognany klątwą teścia, tu mnichem skamieniał!
„A żona spoczywając — ciężko osłabiona,
„Przykremi wyrzutami sumienia dręczona,
„Wyzuta z blasku szczęścia i wysokiéj cześci,
„Poglądała na mnicha w największéj boleści;
„Z jéj oczy łzy strumieniem tak płynęły sporo:
„Że niedługo w kotlinie powstało jezioro!
„A widząc że jéj odtąd nie będzie inaczéj,
„Rzuciła się do wody z żalu i rozpaczy. —
„Lecz wróżki, od rodziców opuszczone dziatki
„Wzięły z sobą, szukając zagubionéj matki;
„Nie traciły nadziei a w trudach ochoty,
„Tuląc do swoich piersi niewinne sieroty,
„Szły i szły bez przestanku — nie wiedząc gdzie zajdą,
„I ciesząc biédne dzieci że matkę im znajdą;
„Lecz wysłuchawszy w głębiz głębi wychodzące jęki,
„Poznały że tam na dnie pani cierpi męki;
„Zasmuciły się ciężko co z dziatkami poczną,
„Gdy panią czary swemi i siłą uroczną
„Nie dostaną już więcéj?... siadły i zasnęły —
„A dziatki się rozbiegły i w skałach zginęły;
„Jedno tylko osłabłym zapadło tu krokiem,
„I odtąd to jezioro zowią Morskiém-okiem.” —
Spoczywając roskosznie na dolinie Tychy,
Podziwiamy jéj zakąt przyjemny i cichy:
Otoczona lasami nie zna nigdy burzy,
Choć czasem lazur nieba nad nią się zachmurzy.
Tu ptasząt miłe śpiewy wpływają do ucha,
Tu roślinność żywego okazując ducha:
Uśmiecha się nadobnie, a w te dobre czasy,
Przypomina nam piękne brazylijskie lasy, Gdzie wiją się lijany, nasturcye kwitnące —
Tu bluszcze, macierzanki i mięty pachniące,
Większą wartość od tamtych mają dla nas w sobie,
Bo są nasze i służą zdrowiu i ozdobie!
Białka środkiem doliny błyszczy niegłęboka,
Odpływająca szumnie od Morskiego-oka,
Czyni piękne igrzyska, któremi wejrzenie
Upieszcza i w przyjemne wprawia zadumienie;
Tak ponętnie grymasi, tak sobie swawoli,
Że nie można się przy niéj nabawić do woli!...
To kraina roskoszy! bez żadnéj goryczy,
Szczęśliwą samotnością wieczne chwile liczy;
Przenika nas widokiem istot milionów —
I spaja myśli nasze w harmoniją tonów;
I rozrzewnia i cieszy i uczy okwicie:
Że z rąk jednego Stwórcy wszyscy mamy życie!
A myśl moja — nad którą jego duch się wznosi,
Nawet w swojem milczeniu jego imie głosi!...
O! tu wiary promieniem w uczucia natłoku,
Znajduję Raj stracony zachwytem uroku!
I poznaję dokładnie: że człowiek na ziemi
Zadowolnić się może potrzeby skromnemi,
I żyć na polu nauk spokojnie i mile,
Dochodząc lat sędziwych w czerstwéj zdrowia sile!
Lecz nieszczęścia naszego cała ta zasada:
Iż kto ciału dogadza, na duchu upada!!
O Tycho! tak wymowna, tak cicha dolino!
Jakże na twojém łonie słodkie chwile płyną?
Jak tu wszystko dostarcza uczucia obficie,
Jak miłém swojém życiem przedłuża mi życie!
Bo nabieram i siły i postanowienia
Nie sprzyjać poziomości wśród błędu i cienia!!
Z radości ściskam drzewa, całuję kwiateczki,
Poważam i uwielbiam najmniejsze traweczki;
I co tylko przed memi oczami rozpięte,
Jest moim współżyjątkiem, jest drogie i święte! — Postępując za drogą brzegiem szumnéj Białki,
Podziwiamy urwiska prostopadłéj Skałki;
Która wieków ciężarem, ni sobą niezłomna,
Stoi, jakby Orbelos lub Zambi, ogromna;
Wabiąc oko zdaleka uroczym widokiem,
A przeraża, chcąc do niéj przybliżyć się krokiem.
Jak gdyby na przechodnia wraz z rzéką zmówiona,
Czyhała, chcąc go zgubić wśród przepaści łona!
My nie tracąc odwagi, pewni o swe życie,
Odpoczniemy zwycięzko na samym jéj szczycie.
Daléj Siedm-granatów, daléj Opalony,
Daléj znowu Halica na bok przechylony,
A nad szumiącéj Białki obszernym łożyskiem,
Wielki-Opłaczka dziwi swojém widowiskiem,
Wystrzelając ku niebu ścianami swojemi,
Opłukuje swe stopy wodami bystremi. Daléj Czerwony-Skałka nad lasy wypływa,
Ogromem swoim dalsze kamienie zakrywa.
Widzimy Wołoszyna co żółto-czerwone
Wystawia piersi mchami lekko porośnione;
Poważny, jakgdyby był panem swego jaru,
Przy którym zdaje się mieć pół świata ciężaru! Po prawéj stronie Białki naprzeciw téj góry,
Sterczy Mały-Opłaczka brudny i ponury,
Co trzema wiérzchołkami nasrożając siebie,
Zdaje się: chciałby słońce zasłonić na niebie!... Gdy zajmuje nas przy nim puszcza lasów dzika,
Stajemy, uderzeni wieścią przewodnika:
„Że tu w kłodach spróchniałych od słoty i spieki,
„Mieszkają małe duchy tak zwane Leleki;
„Którzy złoto i srebro ciągle przekładają,
„A od świtu do zmroku bez przerwy śpiéwają, —
„Przeto każdy tu kamień, pniak spleśniały stary,
„Ma swe życie milczące i swe własne czary!” Te skały są świadkami przedwiecznego dziwu,
Nie objętego myślą wielkich wód rozlewu,
Który ziemię zakrywał głębokimi płyny.
Potem, gdy niższe sobie wymulił niziny:
Przelał swoje żywioły przemocą zuchwałą!...
Czy to straszne wzruszenie komety zdziałało?
Czy powietrze do ziemi przez otwory wbiegło,
I pod ciężarem świata coraz więcéj legło?
Że nie mogąc swą własną utrzymać się siłą,
Pękło i kulę ziemi z posady wzruszyło?!!
Trudne do odgadnienia tak wielkie zadanie,
Co natura uczyni, co potem się stanie,
Gdy tysiące lat minie, lub lat milijony,
Czyli znowu nie będzie ten kraj zatopiony!?...
Czy brzemienne potopem nie nadciągną chmury,
I burzliwym żywiołem nie zniszczą te góry??
Lub grzejąc ich ciężarem przez czasy wieczyste,
Nie wyrzucą z ich łona wyziewy ogniste???
Lub płynąc strasznym pędem w dalekie przestworza,
Nie zmienią koryt rzekom, nie przeleją morza!???[57]
Ominąwszy włość Białkę — drogą Bukowiny
Wychodzimy na górę, zkąd widok jedyny
Odkrywa się na Tatrów łańcuch nieprzerwany,
Pod nogami naszemi cudownie rozlany;
O, nie ma słów ile tam człek radości czuje! — Wstąpiwszy na leśnictwo — tam się zapisuje
Do księgi, na pamiątkę, kto długo, szeroko,
Chodził, a osobliwie poznał Morskie oko.
A doznawszy właściwéj góralom grzeczności,
I tak zalecającéj, miłéj gościnności;
Po noclegu wygodnym — unosi ze sobą
Wspomnienie chociaż miłe, przejęte żałobą;
Unosi pamięć ludzi, którzy swą prostotą
Droższemi się wydają nad perły i złoto! —
Więc opuściwszy owéj Bukowiny chatki,
I w pięknym Glejczarowie młyny, strugi, kładki;
Owsy, żyta, jęczmienie, kapusty z grulami,
Witamy Zakopane zasłonione mgłami;
Których blade powłoki pogoda przeciera,
I dziwa w całym blasku przed nami otwiera:
Pod Reglami kałuża Buńdowki nazwana,
Ma zapach jakby woda była w niéj siarczana,
Biały osad na ziemi widzieć się dający
Poświadcza, że pierwiastek tu się znajdujący
Górale za lekarstwo prostemi sposoby
Używają oddawna na różne choroby. — Na górach pną się czarną smugą gęste lasy,
A nad lasami hale, jak w Andach pampasy;
Po których miłe kozy i owce skakają,
A za niemi juchasy chodzą i śpiéwają.
Wyżéj znowu granitów zaostrzone brzegi,
Kryją w swoich żłabinach niestopniałe śniegi,
Których wiatr nie rozmiata, dészcz nigdy nie rosi,
A nad niemi w powietrzu orzeł się unosi.
A Nosal z lewéj strony wystając ponuro,
Na dolinę pogodną pluje czasem chmurą;
Nie mogąc znieść że wiele drzew przy nim wycięto,
A miejsce u stóp jego domami zajęto,
Z których dym na powietrzu rozciągnioném skrzydłem,
Draźni go bezustannie niemiłém kadzidłem;
Więc z Wirchem Jaworyny, Gewontem, Kacprową,
Strążyską, Kaletówką, nawet Goryczkową;
Usiłuje koniecznie — choć to myśl daleka,
Zniszczyć dzieło pomysłu i wygnać człowieka!
Tu masa opok zamkiem zakopańskim zwana,
Tak szczególnie i dziwnie z sobą powiązana:
Że z pewnych miejsc odległych łudząc twoje oko,
Zdaje się niezdobycie panować wysoko.
U stóp tego Nosala jaszczórówka ciemna,
Z powodu owych gadów płynie nieprzyjemna.
Są to długie źwierzątka z ogony długiemi,
Żółto połyskujące z plamami czarnemi,
Jakgdyby salamandry w ciepłéj wodzie żyją,
A w zimie z owéj wody gęste pary biją. Tu woda bystrym prądem z koł fabrycznych spada,
I do łoża Dunajca białego zapada,
Poruszając z hałasem tartaki i młyny,
I płynie zapieniona na niższe doliny;
Gdzie z wysokiego pieca dym wychudzi chmurą
I ciągnie się po ziemi czarno i ponuro.
Widzimy dom z kominem Rohus-Hütte zwany,
Potem Wilhelmi Hammer, ciekawie zwiedzany;
I wiele innych domów gdzie miech ciężko sapie;
Rozdyma wielki ogień zkąd żelazo kapie.
Lecz zbliżmy się do miejsca, gdzie ogromne młoty
Przytłumiają rozmowę grzmiącymi łoskoty.
Lub gdzie formy gliniane różne rzeczy leją,
Toczą albo walcują. — Wszędzie za koleją
Widać miły porządek — wszędzie ruch i życie,
A żużli wyrzuconych widzimy obficie.
Ale przy tak mozolnéj w około robocie,
Rzemieślnik wciąż wygląda i brudno i w pocie.
Wyżéj nad wszystkie gmachy ładnie postawiony
Dwór właściciela, strojnym kląbem otoczony;
Gdzie kwiatów rozmaitych wymowne dobory,
Bawią oko przechodnia wśród pogodnéj pory;
A murawy i z darni robione siedzenia,
Przeznaczone dla gości miłego spocznienia;
Wśród których połyskliwy wodotrysk szeleści,
Igra sobie w powietrzu i patrzących pieści;
Gdzie gościnność otwiera drzwi pańskiego domu,
Dla podróżnych — nie dając pominąć nikomu. Wychodząc z téj doliny, opuszczajmy mury,
Gdzie przemysł zimną prozą dotyka ponury,
Gdzie pieniądz wiąże myśli, żądze w sercach nieci —
Czy mogą w takiém miejscu zabawiać poeci?
Którzy rosy niebieskiéj zbierając strumienie,
Żyją w Bogu i z Boga biorą swe natchnienie!
Niech będzie to ustronie dla innych przyjemne. —
My udając się drogą między lasy ciemne
Do góry Kaletówki — tam zstąpiwszy w knieje,
Stajemy zachwyceni widząc co się dzieje:
Witaj Biały-Dunajcu! gwałtowny strumieniu!
Wybuchający ze skał granitowych w cieniu
Drzew wyniosłych, co mają gałęzie zwieszone;
A ty — u stóp ich płynąc, swe wody spienione
Rozbijasz po kamieniach biegnąc na doliny,
Czynisz piękny wodospad a huczysz jak młyny;
To powoli, to śpiesznie toczysz swe bałwany
I zadziwiasz swawolą swoją rozdąsany;
Jakgdybyś usiłował rozerwać swe łoże
Lecz twa siła przemocy podołać nie może!
Jakgdyby mojżeszową laską wydobyty,
Czynisz widok spaniały i niepospolity!...
Jeżeli Uruguaj wśród palmowych lasów
Zdumiewa czarnych Indyjan w tłumie ananasów,
I przywabia do siebie podróżników tłumy,
Zachwycając urokiem swych czarów i dumy:
To Dunajec tym więcéj powinien zadziwiać,
Więcéj wabić i pieścić i więcéj roztkliwiać,
Którego sława z czasem za morza na wiatrach
Przeleci i rozgłosi cuda w naszych Tatrach;
I zadziwi Brazyliją, że nie tylko ona,
Hojną ręką natury jest ubogacona;
Lecz i na naszéj ziemi są osobliwości,
Godne równie jak tamte, znawców ciekawości!
A przywabiając w czasie pogodnego lata
Rozmaitych podróżnych z wszystkich części świata,
Postawi nas zaszczytnie w wysokiém znaczeniu,
Kładąc laur na skronie polskiemu plemieniu!!
My pełni rozczulenia — czerpając natchnienie,
Składamy temu miejscu cześć i pozdrowienie: „O naturo! jak wielką jesteś ty królową!
„Zawsze czystą, spaniałą i piękną i nową!
„Zawsze swemi wdziękami odrodzasz się mile!...
„A człowiek obok ciebie żyje tylko — chwilę!
„Jesteś wietrzna, urocza, niewinna i święta,
„Podziwiana z zapałem, ale niepojęta!....
Nie mogąc się nadziwić, cudom Zakopany,
Spoczywamy pod krzyżem, co stoi drewniany
Na wychyłku skalistym, z kąd i myśl i oko
Tonąc w morzu uroków — wznosi nas wysoko,
A kościołek ciemniejąc wśród rozległéj włości,
Pociąga nas do siebie wdziękiem swéj skromności;
Który stojąc niedawno, zupełnie drewniany,
Zgrabną ręką mieszkańców jest wybudowany,
Gdzie niełatwo oderwać oka od ółtarza
Wyrobionego ręką wiejskiego rzeźbiarza:
Lekkość, zgrabność, myśl prosta, ale czysta, miła,
Owemu góralowi sławę zapewniła. —
Opuściwszy plebaniją, znów widzimy skały,
Co nad lasy ciemnemi, tak powybiegały:
Że przedstawiają nowe postacie w około,
Zatrzymując nam kroki, witają wesoło;
A nad niemi panuje granitowa ściana,
Z drogi, po lewéj ręce przyjemnie widziana
Ogromnego Gewontu, co jak starzec siwy,
Bogaty w rozmaite właściwe swe dziwy;
Którego Gubałówka mchem zielonym stroi
A na niéj u stóp jego mnóstwo roślin stoi
I kwiatów rozmaitych, od górali znanych,
Troskliwie w pośród lata na korzyść zbieranych. —
Gewont siwy, odarty z majowéj powłoki
Zdaje się, że swém czołem przedziera obłoki;
Jest skazówką niemylną słoty i pogody. —
A częstokroć wśród lata zbóż i jarzyn płody
Dészcz ulewny wymoczy, albo śniég zawieje,
Niszcząc nielitościwie górali nadzieje! —
Powiadają: „Ten Giewont dla tego ponury,
„Że go djaski rozdarły wilczémi pazury;
„Ażeby pokonany na potomne czasy,
„Przestał rosnąć i trwożyć swym wywrotem lasy;”
A przewodnik zapewnia: „że przy tym kamieniu,
„Rosną zioła zaklęte w wilgoci i cieniu,
„Które skrzętne góralki tajemnie zbierają,
„I twarze oszpecone ludziom upiękniają:
„I starość przyciśniona licznemi latami,
„Zamienia się na wiosnę lilii z różami.
„Lecz tylko te kobiéty tak czarować mogą,
„Które wody święconéj unikają z trwogą!
„To umieją odebrać lub powrócić spanie,
„I potrafią rozrzarzyć oziębłe kochanie;
„Léczyć gośćce, gryzienia, febry, niestrawności,
„A nawet zestawiają przełamane kości!
„Te zioła do Krakowa przynosząc płachtami,
„Bywają tam płacone znacznemi summami.” Zwiédźmy blisko Gewontu Strążyską jaskinię,
Do któréj chęć nas wiedzie i myśl nasza płynie:
A przeszedłszy po jarkach[58] ciągnących się w laski,
Wchodzimy w bór wysoki na zwiry i piaski,
Coraz wyżéj i wyżéj brzegami strumyka,
Który z nami się bawiąc, tu błyśnie, tam znika;
Aż nakoniec zupełnie kryjąc się w gęstwinie,
W grubych rypach ucisza swój szelest — i ginie.
Spinamy się po skałach gęstym idąc cieniem —
Aż wstrzymani nieznacznie mocném zadziwieniem:
Widzimy jak się otwór przed nami odkrywa,
Nad którém przewrócone drzewo odpoczywa
Złamane wiekiem czasu — tu ognite leży,
Przegięte — wkrótce swoim ciężarem uderzy
Na dno czarnéj przestrzeni! Więc choć taka zdrada,
I kamień tam wrzucony bez końca zapada:
Oparłszy się o kłodę nad przepaścią czarną,
Nasycając ciekawość śmiałością bezkarną;
Zaglądnijmy ostrożnie — aby razem z kłodą
Nie zapaść się tam wiecznie, nie rozstać z przyrodą?!
Jakiż widok okropny! W milczącéj cichości
Ciemność straszna wychodzi z głębin swéj czarności;
A ćmiąc nasze wejrzenie, myśl i głowę mąci!...
Uchodźmy!... bo nieszczęście w przepaść nas potrąci!...
Nie mając ztąd korzyści, ni zadowolenia,
Zejdźmy na dół powoli — gdzie się rozprzestrzenia
Zarost lasu, a góra spada pochylisto,
Zasłoniona od spodu posadą skalistą.
Jesteśmy u stóp skały ogromnie wyniosłéj,
Siwo-nagiéj, po wiérzchu niedbale porosłéj;
Gdzie kamień odłamany przystęp trudny czyni —
Wchodzimy w mały otwór do ciemnéj jaskini:
Gdzie głos mowy lub krzyku odgłosem wtórzony,
Rozbija się powoli w rozmaite strony. Jakaż przestrzeń w około uderza széroka,
Ciemna, wilgna, spokojna, zimna i wysoka?!
Do któréj małą szparą blade dnia promienie
Wkradają się i słabe czynią oświetlenie...
A szczérby i wklęśnienia z załamki różnemi,
Wydają się jak gdyby łuskami lśniącemi.
Choć kijem uzbrojeni i kagankiem w dłoni,
Nie możemy rozpoznać granic téj ustroni.
Śniég chrupie pod nogami na gruzach krzemienia,
A kapie ci na głowę woda ze sklepienia!
Ciężary skał ogromnych nad tobą zwieszone,
Pod tobą znów przepaście ziają otworzone!
Chociaż trwoga nas cofa, ciekawość zaciekła
Zmusza głębiéj — idziemy... jak gdyby do piekła!!
Kaganek zbladł zupełnie w ciemności pomroce,
Choć tłuszczem zasilony, ledwo-co migoce,
Przy nas tylko jest widno — daléj światło ginie —
Wkoło ciemno i straszno i straszna myśl płynie,
Aż drzewem rozpalone zapłonie ognisko,
Dopiéro niesłychane ujrzysz widowisko:
Ściany blaskiem płomieni silnie oświetlone,
Wychodzą jedne z drugich różnie pochylone;
Po których mokre boki spłakane kroplami,
Wydają się szklistemi być dyjamentami;
A czerwoność po skałach odblaskiem rozlana,
Wyobraża dokładną siedzibę Wulkana;
Ujrzysz kłody drzew grubych, co na świecie zgniły,
W przepaści się nad głębszą przepaścią zwiesiły....
Przerazi cię to czasu srogiego widziadło,
By z otworu podobne na ciebie nie spadło!...
Jednak pełny zachwytu wyobrazisz sobie:
Jak gdybyś po Kumejskim przechodził się grobie;
Lub w głębi Antiparos zwidzał stalaktyty,
Lub w podziemiach Mästrichtu widział się ukryty!
Lub w panieńskiéj-jaskini na francuzkiéj ziemi,
Zakrytéj w Pirenejach skały wysokiemi;
Lub pod Kapri we Włoszech — którą świat wychwala,
Albo chodził na Staffie po grocie Eingala!...
A jeźli tamte dziwa przez wieczne wyroki,
Ciekawych miłośników nagradzają kroki;
To i nasza jaskinia jest niepospolita,
Choć rzadko odwiédzana — głęboko ukryta. Spoczywając na głowie Gewontu wzniosłego,
Czerwony-wirch w postaci kopca wysokiego,
Pokazuje się dumnie i wabi do siebie,
Zachęcając, by z niego czołem utkwić w niebie;
Lecz bez niebezpieczeństwa przystąpić nie daje,
Ale kto go pokona — temu nowe kraje
Odkryje tam w około — a człowiek w zachwycie,
Błogosławić tam będzie przyrodzenia życie;
Przewodnik mu zaś powié każde tam nazwisko
Skał i gór odsłonionych daleko i blisko;
Pokaże Krzesanicę, potém Kondratową,
Potém na Małą-łąkę wprowadzi majową,
Grzbiety Wielkiéj-Koszystéj i Mały-Koszystéj
Co iskrzą się jak tarcze albo pancerz czysty:
Hruby-wirch śniéżystemi jak bieli płachtami
I Lodowata-turnia z groźnemi skałami;
Daléj stérczy Kościelec, Turnia Buczynowa,
Pośredni-Wirch, a Bieskid za inne się chowa;
Skrajna-turnia i przełęczPrzełęcz Lilijową zwana,
Pośrednia, Chłopki, Zakos i Czuba mniéj znana.
A daléj za Królową, Kopy-jaworowe
A wszystkie niebotyczne, zdają się jak nowe,
Ciągnące się od Pyszny pasmem do Krywania
Których wiérzchołki często mgła ciemna osłania;
A między nimi Zawrat olbrzymi wystaje,
Jak gdyby był przerwanym wyraźnie się zdaje,
Zbrojny jest w milijony kamieni zerwanych
Od piorunów, na ostre zwiry połamanych,
Na których las nie rośnie, kozodrzew nie rośnie,
Tylko mech się tam pełza o spóźnionéj wiośnie. Wyszedłszy z Zakopanéj cudnego zacisza,
Jesteśmy na granicy dziedziny Dzianisza,
Gdzie słynni są mieszkańcy ze swojéj urody,
A szczególniéj dziewice jakby krople wody.
Widzimy Starą-bystrę, pola Ratułowa,
Miedzę, Skrzypną i chaty ładnego Witowa
Który swą malowniczą uderza sielanką —
A Dzianisz nam umila drogę macierzanką.
Daléj widać Chochołów porządny i czysty,
Co zajął kartę w dziejach wpływem organisty:
Tam Jan AudrusikiewiczAndrusikiewicz ludowi oddany,
Szérzył światło nauki, a z cnót swych był znany. — Jeśli jest piękny wieczór w dzień świętego Jana,
Sobótka[59] w tych dziedzinach bywa zapalana:
Jest-to zwyczaj odwieczny i przedchrześcijański,
Ten ogień upragniony, ogień świętojański:
Który po Europie czczą wszyscy Sławianie,
Nawet Persy, Araby, Turcy, Indyjanie!...
I nad brzegami Nilu ten zwyczaj istnieje,
Przetrwawszy liczne wieki i odmian koleje!! Z wystąpieniem księżyca i w gwiazd-oceanie,
Pojawią się płomienie w zamroczonym łanie,
Migające iskrami zapalonych snopków,
Noszonych od pastuszków i żwawych parobków,
Którzy po różnych miejscach biegają radośnie,
Że żniwa nastąpiły, że to już po wiośnie;
Że napełnią się wkrótce stodoły i brogi,
Że zniknął niedostatek a czas zakwitł błogi!
A te miotły słomiane na żerdziach zatknięte,
Wydają się jak dziwa święte lub nie święte;
Bałwanami swych iskier żywo migające,
Jakby duchy po ziemi w nocy plądrujące!
To czary nieszkodliwe — to jakby nie czary,
To święto — i nie święto — to mary, nie mary!
A gazdowie wysoki ogień rozpaliwszy,
I kobiéty przy sobie blisko posadziwszy,
Na drzewo jak się pali — uważnie patrzają,
A z tego dla zabawy przyszłość wyciągają...
I dziewczęta przy swoim ognisku wokoło
Rękami połączone — skakają wesoło:
Strojne w białe koszule i zapaski czyste,
W gorsety obciśnięte, zielono-barwiste.
Wesołość im dodaje życia i lekkości,
Młodość kwiatu na licach, a praca czerstwości,
Która tak się przebija z głębi piersi zdrowa:
Jak gdyby była mléczna albo poziomkowa!
Niewinne od natury mając wychowanie,
Widzą się być szczęśliwe w swoim wiejskim stanie.
A gdy zakończą tańce te sielskie kochanki,
Biegną nad brzegi wody i rzucają wianki,
Śledząc pomyślnéj wróżby o swojém zamęzciu,
O następnéj przyszłości — pożyciu i szczęściu:
„Gdy wianek płynie prosto, znaczy dobrą dolę,
„Jeżeli się zakręci... to wróży niedolę;
„A jeżeli utonie (jakto często bywa),
„Ta wstydząc się, zapaską twarz sobie zakrywa;
„Chociaż cieszy ją ojciec i matka lub ciotka,
„Rozwodzi żal że ciężkie nieszczęście ją spotka!” — O! ile z tąd obrazów, wrażeń i wspomnienia
Unosimy ze sobą pełni zadziwienia:
Że ubawiwszy siebie wśród tego zacisza,
Błogosławić musimy siedzibę Dzianisza. Tu w jesieni — jeżeli czas posłuży suchy,
Górale w sidła swoje łapią jemiołuchy,
Które jałowcowemi żyjąc jagodami,
Usiadają na niskich krzakach gromadami;
Sieć leży rozłożona, a na środku sieci,
Uwiązany na wabia ptak czasem podleci;
Odezwie się — a zaraz kilka z wolna siada,
A gdy już chmurą całą usiądzie gromada:
Góral za sznur pociągnie, i w jednym momencie,
Widzi pełny radości swoje przedsięwzięcie:
Mnóstwo ptaków w największym krzyku i swawoli,
Przemyślnym swym sposobem bierze do niewoli. „Panosku!” — rzekł przewodnik — „z waszéj uprzejmości
„Poznaję, żeście wielkiéj serca poczciwości;
„Że wszystko uważacie i opisujecie,
„A wszędzie się cieszycie, roskosz znajdujecie;
„Więc gdy nas tak cenicie i tak poważacie,
„Coście nie usłyszeli — teraz posłuchacie:
„Te Dudowe-kominy jakby ustawiane,
„Są przez duchy niedobre dawno zamieszkane —
„Niemające litości: Strzygi lub Strzygonie,
„Które gniéw i nienawiść noszą w swojém łonie,
„Które gdy się na kogo uwezmą koniecznie,
„To będzie nieszczęśliwy cierpiał bóle wiecznie!
„A najczęściej frairkom[60] poważném latami
„Dawają się we znaki swojemi figlami:
„Najwięcéj lubią kąsać — a te ukąszenia
„Są jakby jadowite — nie do wyleczenia!...
„Po Strzygach Wilkołaki są najokropniejsze,
„Tak ludziom jak i bydłu najniebezpieczniejsze.
„Są-to ludzie bezbożni, od cnót odszczepieni,
„Zaklęciami w okropnych wilków przemienieni;
„Którzy często z postaci wychodząc źwiérzęcia,
„Zamieniają się w postać małego dziécięcia;
„Czasem nie jeden staje się chłopem brodatym,
„A czasem pokazuje się cały kosmatym.
„Ten człowiek, gdy konieczność napadnie go taka,
„Wyłazi w lesie na wiérzch uciętego pniaka
„I z niego koziołkując, gdy okrzyk wydaje,
„Natychmiast wilkołakiem z człowieka się staje —
„I biegnie między ludzi, z ludźmi się mocuje,
„A bydło kiedy może dochwycić, morduje!
„Przeraża swym widokiem, niekiedy pod dachem
„Ukryty w dzień, a w nocy staje się postrachem —
„Jest wyraźnie szalony!... Takiego się trzeba
„Obawiać. Boże, chroń nas z wysokiego nieba!
„Anibyśmy się przed nim nigdy nie schowali,
„Ni strzelbą, ni ciupagą[61], obronić zdołali! —
„I Boginki w gęstwinach lubią przesiadywać,
„A czasem między ludźmi uciechy używać —
„To śmieszą żartobliwie — to z postaci młodéj
„Zamieniają się w stare — lecz ludziom bez szkody...
„A gdy dosyć nabawią swojemi figlami,
„Powracają do lasu młodemi pannami!...
„A i to wam opowiem, jak w jednym ogrodzie
„Dziwożonę napotkał gazda na swéj szkodzie:
„Nie mogąc ją utrzymać, zerwał czapkę z głowy,
„Chociaż mu odgrażała niemiłemi słowy,
„Nieuważał nic na to. Ona znów przybyła
„W nocy pod jego okno i tak zanuciła: „Chłopaczku! chłopaczku! wróć moją czapeczkę, „Nie będę już chodzić na twoją rzepeczkę!” —
„Gazda ujęty tkliwie przejmującym głosem,
„Oddał czapkę, wstrząsnąwszy swym na głowie włosem
„Na znak, ażeby więcéj szkody nie czyniła,
„Ani się do chałupy jego nie zbliżyła. —
„Tu są i Żmijoloki, kobiéty złośliwe
„Co pod boskiém przekleństwem, żyją nieszczęśliwe,
„Zmuszone przybrać postać żmii jadowitéj,
„Brzydką barwą i skórą wężową okrytéj,
„Co ludziom i bydlętom wyrządzają szkody,
„A nie boją się nawet i święconéj wody!
„Najpierwszą była Wikta, wsławiona złośnica,
„Bystrych oczu, gładkiego choć bladego lica,
„Co ukradkiem doiła swych sąsiadów krowy,
„A na koniu głębokie skakała parowy.
„A potém wiele kobiét, przez nieba wyroki
„Zmieniło się w obrzydłe gady żmijoloki,
„W których dusze człowiecze długie lata żyją, —
„Dla tego owych wężów górale nie biją!”
Gąsienicowe-stawy swemi zakrętami
Wiją się jak wężyki — a błyszczą wodami
Wązkie, długie, głębokie, a miejscami ciemne,
Lecz w ogromie całości są dziko-przyjemne;
Otoczone górami i brudnemi skały —
Wraz z drzewami co się tam jeszcze utrzymały. —
Witaj nam! położone w rozdarciu-skał nisko,
Ozdobo pięknych Tatrów cudne Kościelisko!!
Jak sennéj wyobraźni widziadło czarowne,
Niezrównaną pięknością szczególniéj wymowne!
Nie możemy się tobie napatrzyć do woli...
Witaj! a świat swój piękny roztocz nam powoli.
Bo w napływie uniesień nie możemy razem,
Wszystko pojąć i uczcić podziwu wyrazem!.... Przez most w bramie skalistéj nad wodą rzucony,
Wstępujemy na Kirę powłoki zielonéj,
Majową przyjemnością pyszną i bogatą,
Nie zmieniającą siebie przez wiosnę i lato.
Ta polana najpiérwéj bogactwa pojawia,
I nieznane nam dotąd zadziwienie sprawia.
Beczenie kóz po skałach, często się odzywa,
A głos miłéj fujarki do ucha nam wpływa. Widzimy nad lasami Skały-miętusowe,
Po lewéj stronie dumnie podnoszące głowę
Jakby słupy olbrzymie. Daléj Tomanowa
Malowniczo za inne opoki się chowa
Pokazując swe ciała jak gdyby kominy,
Niby duchy kamienne téj pysznéj krainy!
Daléj widać wysoko leżącą polanę
Maturkę — dla jéj rzadkich roślin odwidzanę. Mieszkanie leśniczego z ogrodem i sadem,
Nęci do wypocznienia gustownym układem;
Mając progi otwarte a izby gościnne,
I starania szczególniéj dla chorych uczynne.
Tam słaby z przekonaniem dni pociechy liczy,
Przez ciągłe używanie skutecznéj żentycy,
I wraca z czérstwem zdrowiem, wielbiąc to ustronie,
W którém nawet kamienie wydawają wonie[62]
Rozgrzane promieniami południowéj spieki,
A powilżone dészczem lub kroplami rzeki! Daléj sterczą Upłazy, a za niémi bliski
Pokazuje się wąwóz — gdzie jak obeliski,
Lub jak wieże najwyższe wznoszą się opoki,
Cudowne przedstawiając a liczne widoki;
W sławną Tempów dolinę myślą cię przenoszą,
Albo téż Lauterbrunu[63] poją cię rozkoszą!
A rzeka po skalistém burząc się łożysku,
Uchodzi z niemiłego przymusem uścisku;
W spokojnych tu zakrętach ciche swoje wody
Zamienia w przeźroczyste źwierciadło przyrody. —
Przy kupceKupce bystra woda ledwie się przeciska —
A droga zawieszona u boku urwiska
Palami i drzewami jest umocowana —
Bywa nawet pojazdem często ujeżdzana;
Wijąc się po pod skałę, gościowi zagraża —
Ale nigdzie wywrotem zdradnie nie przeraża!...
Ormak nagi, wysoki — podpiera niebiosy,
Na głowie tylko lasek ma jak gdyby włosy;
A zniżając się daléj pokryty lasami,
Stanowi niespodzianie swojemi piersiami
Granice dwóch narodów i krajów nie małych,
Hojnością przyrodzenia wzajemnie spaniałych!
Przewodnik zaś zapewnia: „że z téj dumnéj skały
„Wyłaził z długą szyją smok brzydki, nie mały,
„Dawał się okulbaczyć i jeździć na sobie;
„Więc jeździł na nim German w swéj czarnéj ozdobie,
„Z kapeluszem płaskatym z sprzączkami na nogach,
„W pończochach równie czarnych przy śrebrnych ostrogach;
„Ale gdy jeden z Baców zabił pod nim gada,
„Jeździec jak przepadł w świecie — tak dotąd przepada!”
Tu myśl stawia przed oczy przeszłości koleje,
O których zapewniają podania i dzieje:
„Gdy panował w Krakowie Bolesław Wstydliwy,
„Chmura krymskich tatarów wpadła w nasze niwy;
„I rozpuściwszy swoje szerokie zagony,
„Zalała swą powodzią wszystkie kraju strony!
„A Nogaj z Celebugą wszędzie przewodniczył,
„I palił i zabijał, rabował i liczył;
„Nie szanując ni wiary, ni płci, ni świętości,
„Działał w swoim przechodzie ciężkie okropności!
„Górale przestrzeżeni — uszli tu bezpiecznie,
„A Tatary chcąc dostać górali koniecznie:
„Wpadli na tę dolinę — lecz niespodziewanie
„Spotkało ich z zasadzki mściwe przywitanie:
„Kamienie jakby gradem lecąc z każdéj strony,
„Wygniotły najezdników!... a lud ocalony,
„Składał pełne radości niebu dziękczynienia,
„Że uszedł od nieszczęścia, wstydu i cierpienia!
„Lecz trupy najezdników długi czas leżały,
„Aż wilki ich zwietrzywszy, zgniłych ogryzały!...
„I odtąd ta dolina przybrała nazwisko,
„Od mnóstwa pozostałych kości: Kościelisko.” — Wychodząc z tych ustroni, postępujmy daléj,
Gdzie coraz jeszcze piękniéj, wymowniéj spanialéj!
Potém skały tak blisko zwieszone do siebie,
Że ledwie ujrzysz trochę lazuru na niebie;
A piersi mają nagie — a niższe ich ciała,
Gęstwina ciemnych świérków starannie zasłała. — Daléj góra nachyla się swoim ciężarem
Przy drodze wijącéj się nad głębokim jarem,
Sroży się swoim wzrostem jak wysoką wieżą,
A przy niéj wielkie rypy, rozrzucone leżą;
Świadczą jak z łona burzy niewstrzymane Stryły,
Bijąc w głowę téj góry, czoło jéj rozbiły!... Przewodnik nam powiada: „że laty dawnemi,
„Szli tędy dwaj zbójniki z piéniądzmi znacznemi;
„Każdy miał pełną torbę — stąpając z trudnością —
„Lecz miotani obawą i niespokojnością:
„Ażeby ich nie dotknął w ucieczce los srogi,
„Bo mieli do swych siedzib jeszcze kawał drogi:
„Spotkawszy gazdę — chcieli jego uszczęśliwić,
„Lecz gazda ich nie znając — począł się im dziwić;
„Nie chcę skarbów, powiedział, mniebyście wydali,
„I odszedł a uważał... zbójniki szli daléj,
„Aż wielkie skarby swoje ukryli w jaskini,
„I odeszli jakgdyby od zamkniętéj skrzyni;
„A gazda się powrócił by wziąść zdobycz miłą,
„Lecz jaskini i złota już więcéj nie było!” —
Na prawo Sowa wzniosła, swojém zasępieniem
Uderza nas — by na nią poglądać z milczeniem;
A wyglądając na kształt tego ptaka-nocy,
Stoi w dzień, jakby była bez życia i mocy....
„Tam niedaleko w turni jest duże koryto,
„Gdzie żywność i piéniądze starannie ukryto;
„Gdzie nie brak na odzieży i na dobrém winie,
„Gdzie tylko po rzemiennéj wchodzono drabinie;
„Gdzie wszystko bez zepsucia leży zachowane,
„Ale teraz zaklęte i zaczarowane;
„Nie można tam przystąpić wcale śmiałą nogą,
„Wszystko czeka na kogoś!.... nie wiedzieć na kogo.” — Przebądźmy most zdradliwy wśród opok ściéśnionych
I dziwacznie na różne strony pochylonych;
Popękanych i różnie na sobie leżących,
A wiele przeźroczystych rozpadlin mających;
Są-to najrozmaitsze granitowe ciała
Które tu ręka czasu rzuciła zuchwała
Niebezpiecznie, niepewnie do dalszego czasu,
A potém je rozwali z ich koroną-lasu;
Miedzy niemi wiatr silny cofa nasze kroki,
Jak gdyby usiłował zwalić te opoki!....
Lecz idziem podziwiając nieznane cieśniny,
I stajemy w dolinie pięknéj Skoruszyny
U stóp skały garbatéj „Czarną-turnią” zwanéj,
Podziwiając natury obraz niespodziany;
„Witaj Czarny-Dunajcu z trzema punikami!
Uchodzący z więzienia bystremi wodami!
Cieszysz się dnia widokiem i miłą wolnością,
Poczynając swe życie młodzieńczą żywością!....
Ani pędzel nie zdoła oddać twéj urody,
Twojéj przeźroczystości i połysku wody
Wychodzącéj z jaskini nieprzejrzanéj okiem!
Bawisz, pieścisz i dziwisz, nieznanym urokiem!....
Nad tobą dumna ściana szarego granitu,
Prostopadła i gładka do samego szczytu,
Co olbrzymim rozrostem wychodząc z piaskowcu,
Ustroiła swą głowę wieńcami jałowcu;
Sprawiając wysokością swoje chłodne cienie,
Których nie rozprószają słoneczne promienie;
Gdzie każdy oglądawszy rzadkie widowisko,
Na skale ryje swoje imie i nazwisko.
Idąc owym otworem wodą po kolana,
Uderzy cię dolina mało jeszcze znana;
Ciasna, pełna rozpadlin z suchemi wchodami,
Pokryta rzadką trawą i nędznemi mchami,
Do któréj nie dochodzą słoneczne promienie,
Ani śniéżne zamiecie, ni dészczu strumienie;
A źródło się zuchwale z ciasnych ścian przeciska,
Nie dopuszcza oglądać swego widowiska;
Bo jaskinia czém daléj, tém bardziéj zwężona
Od wieków sama sobie była zostawiona. Naprzeciwko Pisanéj Smytnia wystająca,
Od południowéj strony pieczarę mająca;
Do któréj się ponurym ledwie dojdzie lasem,
A siékierą zawady uprzątuje czasem;
Nim na grzbiet Upłazowy podróżny wyjść zdoła,
Musi i nogi znużyć i zapocić czoła;
Bo tam przystęp jest trudny — z północy jedyny,
A zakryty nieznacznie gęstwiną jedliny;
Z tamtąd widok otwarty na całą dolinę,
I na gór południowych obszerną dziedzinę;
Nie można się napieścić, nasycić dowoli!....
Lecz cudowny ten urok zagaśnie powoli,
Gdy przewodnik ci powié: „że ta ustroń dzika
„Była miejscem sławnego zbójcy Janosika!”....
Obraz ten chociaż pełny osobliwszéj krasy,
Obudzi ci myśl straszną.... w dawne cofnie czasy:
Że zdawać ci się będzie jakby w przewidzeniu
Patrzyć jak rozbójnicy przy wielkim płomieniu
Jedzą, piją, śmieją się, fajki sobie palą,
Wszyscy lekko pijani, z dzieł swoich się chwalą;
Na wszystkich maluje się jakaś wielka radość,
Pewnie musieli zbrodni swéj uczynić zadość;
I bogacić się żniwem niedawno nabytém. —
A zbójcą być, jest u nich największym zaszczytem;
Jest-to coś szlachetnego, jest szczęściem wybraném.
Podług ich przekonania od Boga nadaném!....
Ani ciężkie więzienie, ni okropność głodu,
Nie potrafi ich odwieść od tego zawodu;
A topór, pręgierz, koło, nawet szubienica
Podnieca ich zapały i chciwość podsyca!
Najokropniejsze męki ich nie zastraszają,
A śmierć za dobrodziejstwo sobie uważają!....
Widok takich opryszków stać będzie w twém oku,
W takich samych postaciach, gwarze i uroku! —
A ta pełna zajęcia malowniczo-dzika
Skała Upłaz, pamięta swego Janosika,
Który tu przesiadywał pamiętny swawolą,
Jak Rob-Roj, Rynaldyni i Fra-Djawolo;
Był silny za stu ludzi, przemyślny i żywy,
Lecz rzadko był okrutny, często litościwy;
On i wojsko rozbrajał niezrównaną siłą —
I nic przed jego okiem ujść nie potrafiło!....
A jego wielkomyślność czasem była znana,
Jak w Anglii Robin-Hooda, w Norwegii Hielana.
O Janosiku wiele krąży opowieści,
Które podanie ludu w swéj pamięci mieści:
„Raz napotkał młodzieńca ze szkół idącego —
„Tak potrafił z nim mówić.... że przystał do niego;
„A złożywszy przysięgę w oczach zgromadzenia,
„Dostał ubiór oraz chrzest innego imienia;
„Już był z towarzyszami nabrał znajomości,
„Już dostąpił szczerością swoją ich ufności;
„Poznał góry i lasy i owo ukrycie,
„W którém rozpoczął z niemi nowe sobie życie;
„Ale potém zniknąwszy.... stanął przed zwierzchnością,
„Oświadczając, że wodza dostanie z łatwością
„Za pieniężną nagrodę. — Powrócił do lasu,
„I używszy do tego porannego czasu,
„Gdy Janosik modlił się spokojnie klęczący,
„Strzelił weń — lecz daremnie. Janosik modlący
„Ani się nie obejrzał — on znów się ośmielił,
„Złożył się, lecz daremnie drugi raz wystrzelił;
„A gdy za trzecim razem chybił — przelękniony
„Rzucił broń i uciekał w najgęściejsze strony;
„A Janosik skończywszy swą pobożną chwilę:
„— „Ha zdrajco! nie ujdziesz mi” — zawołał nie mile,
„I skoczył za nim śpiesznie, nie groził, nie wabił,
„Tylko rzucił o ziemię i natychmiast zabił!”
Długi czas okolicom wyrządzał przykrości,
Nim odebrał swój wyrok z rąk sprawiedliwości.
W miasteczku Mikołaszu gdy został schwytany,
Okuty i w urzędzie surowo badany:
„Gwizdnął na swą ciupagę — która wiele razy
„Ocalała go dzielnie bez najmniejszéj skazy;
„Aby i w tém nieszczęściu powietrznie, jak strzała,
„Na obronę swojego pana przyleciała.
„Ale go zasmuciła przykra niespodzianka,
„Bo ją dobrze zamknęła przezorna kochanka
„W dziewięciu mocnych skrzyniach. Tam chociaż się chciała
„Wyrąbać jak najprędzéj — lecz nie przerąbała
„Dziewiątego zamknięcia, bo téj było siły
„Iż się o twarde ściany jéj cięcia odbiły;
„Napróżno się po skrzyni tłukła jakby dzika,
„Już nie mogła się dostać w ręce Janosika;
„Któryby jéj błyszczącém a ostrém żelazem,
„Rozkuł więzy, a wszystkich wymordował razem!”
Więc Janosik przez swoję Marusię zdradzony,
Wnet za ziobro na haku został powieszony!
Obiecywał: gdyby mu życie darowano,
Stanąć w wojsku na wojnie nieprzełomną ścianą,
I bić nieprzyjaciela, jak się rzadko zdarza!...:
Lecz nim ta wieść dobiegła Józefa Cesarza —
I nim pismo z łaskawą nowiną wróciło,
Już Janosik żyć przestał, już zapóźno było!
Żył długo — patrzył — milczał, lulkę sobie palił,
Nie groził swéj zdrajczyni, ni na los się żalił,
Przez trzy dni krew się z boku strumieniami lała,
Aż kobiéta przechodząc — wody mu podała,
Napił się i odetchnął, podziękował mile,
Zwiesił głowę, osłabnął — i umarł za chwilę! — Jeżeli twa ciekawość w dalsze czasy sięga,
Dowiész się, że tu mieszkał Wolf i Bolisęga;
I zręczny Waligórski — który wypraw mnogich
Nie szczędził na bogatych, a wspiérał ubogich;
Który lubiał bawić się w kupca, w rzemieślnika,
W księdza, w pana, w żebraka, nawet w zakonnika;
Wszędzie umiał się znaleźć i wszędzie wykręcić,
Że Rząd wiele starania musiał dlań poświęcić! —
Przed nami rozłożona swym ogromem całym,
Góra Smytnia, zajmując widokiem spaniałym;
Chociaż dumna z pozoru i naga i blada,
Do kamiennych swych piersi przycisnąć nas rada. - Daléj Ornak malownie wybiega w obłoki,
Jak Kielen lub Kościuszko[64] dumny i wysoki;
Co swojemi ramiony daleko zachodzi,
Nowy zapał w nas budzi, nowe myśli rodzi. — Daléj tak zwana „Pyszna” zamyka dolinę,
Pokazując nam mile pysznych barw krainę;
Gdzie świérki rozrzucone pomiędzy kamienie,
A między nimi mruczą spienione strumienie —
I oko tu nie syte tak pięknym obrazem,
I myśl nie może siebie tłomaczyć wyrazem;
Ni uczucie wystąpić pieśnią należycie
O tych cudach i czarach, rozlanych obficie!
Bo wszystko malownicze wieczorem czy rano:
Jedno strojne szafirem, a drugie rumiano
Uśmiécha się — to siwe — żółte lub zielone —
A tak zgodnie ze sobą razem połączone:
Że wydaje się pysznie. Więc Pyszna wysoka
Jest skarbem nieprzebranym dla duszy i oka;
Któréj bory głębokie, prawie nieprzebyte,
Dają w wilgotnych cieniach grzyby rozmaite:
A te czasem roztrąca niedźwiedź przechodzący,
Pożywienia dla siebie czujnie szukający...
A jeżeli nie może wynaleźć zmorzony
Miodu, jagód, korzonków, sapi rozzłoszczony,
I głód swój zaspakaja mchami i grzybami,
I powraca do gniazda pomiędzy skałami;
Lub spoczywa pod pniakiem w jamie niespodzianie,
I patrzy na daremne obławą szukanie;
Strzelcy znaleźć nie mogąc jego miejsca znaku,
Przechodzą koło pniaka lub siedzą na pniaku;
A on cicho słuchając — oddech w sobie tłumi —
I najlepszych myśliwych w pole wywieść umié! —
W zimie leżąc, od głodu liże się po łapie,
To mruczy jakby gwizdał — i tak mocno chrapie,
Że wieśniacy słysząc go, z pniaka wystraszają,
I długimi drągami łatwo zabijają.
Ale gdy niedźwiedź chłopa dopadnie — ze złości
Pazurami zedrze mu ciało aż do kości!....
I od palca zacząwszy, będzie go obgryzał,
Tłustość z członków wysysał i krew jego lizał!
A gdy najé się dosyć — resztę schowa sobie
I powróci do pniaka i uśnie jak w grobie. — Daléj łysy Saturnus spaniale wystrzela
Po lewéj stronie drogi, dziwnie rozwesela
Podobieństwem do zamku, gdzie u stóp polana
Z majowéj zieloności najprzyjemniéj znana.
Daléj miejsce wśród opok Krakowem nazwane
Gdzie wyschłego potoku łożysko zwidzane:
Jest-to kręta dolinka, jakby rozpadlina,
Nad którą wiszą świérki, ciemni się krzewina.
Daléj tkwią Babie-nogi w wysokim błękicie,
Z których urok i czary leją się obficie....
Szczególnego w to miejsce trzebaby malarza,
Aby oddał te cuda — jakiemi obdarza
Przy stopach góry Pysznéj na końcu doliny
Połyskliwy staw Smerczyn z kępami drzewiny;
Którego ciche wody taką władzę mają:
„Że nikomu swych brzegów naruszyć nie dają;
„Bo gdy pewnego razu z rydlem przystąpiono,
„By przez spuszczenie wody, łąkę rozszerzono,
„Dał słyszeć się głos z wody: — „Gdy ten staw spuścicie,
„ — „Wszystkie wsie aż do morza wkrótce zatopicie!
„ — „Zginą ludy i sami wyginiecie marnie....
„ — „I będziecie ciérpieli podwodne męczarnie!” —
„Górale nie chcąc szkodzić sobie i nikomu,
„Wzięli rydle, i z trwogą odoszli do domu.”
A staw został spokojnie na wieki rozlany,
I na wieki okropny — rzadko odwidzany.
Tylko jeleń lub sarna ukryta w gęstwinie,
Przyjdzie napić się wody, i w ciemnéj głębinie
Pojrzy na swoją postać — i odbiegnie znowu
Do nieznanego ludziom w zaroślach parowu.
Z Kościeliska wąwozem wstępujemy w lasy,
A potem na równiny chlebodajnéj krasy,
Gdzie owies i jarzyny najwięcéj się rodzą,
A mieszkańcy ochotnie do pracy wychodzą,
W zimie przędą i płótna sami wyrabiają
I daleko rozwożą i dobrze sprzedają;
Okrywając się suknem z wełny wyrabianém,
Z doskonałości swojéj wszędzie prawie znaném.
Inni robią starannie naczynia bednarskie,
A inni znowu rzeczy ozdobne, tokarskie;
Zbywając je po miastach jako upominki. —
A przy pracy śpiewają przed świtem godzinki;
Aby się im pomyślnie cały dzień darzyło.
A tak czas i robota upływa im miło. —
My idąc przez Beniki, Borowę, Chlebnicę,
Przez Mokragi i Bziny miłe okolice,
Do Zakala, Jelsawy, Knicza, Międzybrodu,
Nie doznawając nigdzie pragnienia i głodu;
Przebywamy i pola i Arwy strumienie,[65]
Do wsi tegoż nazwiska — gdzie dumne kamienie
Wystawają pod niebo, groźne ogromami,
Przerwane okropnemi na dół przepaściami,
Nad któremi gdzieniegdzie czarna jodła stoi,
Do któréj tylko orzeł zbliżyć się nie boi.
A na wiérzchu tych opok zamek zasiadł mężnie,
Od początku swojego trzyma się potężnie;
Trzy razy na około murem otoczony,
A każdy mur jest mocną bramą opatrzony;
I jeden nad drugiego tak dobrze wystaje,
Że wyraźnie zdaleka spostrzegać się daje.
Niżéj przy boku skały w ciasném położeniu
Leży druga część zamku na skał pochyleniu,
Umocniona podobnie jak piérwsza, murami,
Bramami i kutemi w kamieniu schodami.
Jest to podziw natury i sztuki człowieka!
Lecz starożytność zamku ważna i daleka;
Który powstał w tych czasach, kiedy jeszcze hordy
Zamącały nam pokój i czyniły mordy;
Gdy ludzie bezpieczeństwa przed niemi szukali,
Na najwyższych opokach zamki zakładali...
I tu brateczni nasi poczciwi Sławianie,
Zmuszeni byli staczać walki nieprzerwanie:
Bronili się przeciwko napadom tureckim,
Tatarskim i węgierskim, ruskim i niemieckim;
Więc w łonie tego zamku Polacy mieszkali,
Którzy imie zaszczytne w dziejach pozyskali;
Którzy mieli w swym czasie dostatków obficie,
A wiedli bogobojne i rycerskie życie. —
Podług kronik węgierskich, ten gród wybudował
Jérzy Turżo, gdy w Węgrzech król Ludwik panował;
A piérwszym Kasztelanem w całéj okolicy
Był w tym zamku Hippolit, pan, hrabia z Kremnicy;
A pod królem Karolem ten gmach okazały,
Dosięgnął najwyższego znaczeniu i chwały;
Późniéj bracia: Władysław i Jaśko Kazzowie,
Byli owego zamku dziedziczni panowie. —
Tu przesiadywał książe Władysław z Opola,
Co wstawił się gdy grzmiała tatarska swawola;
Byłto ducha dobrego w swych ziomkach wskrzesiciel.
Po nim Mikołaj z Gary był zamku właściciel.
Gdy Husyci w krainie czeskiéj zawiązani,
Szaleni swoim w te strony zostali zagnani:
Wszelakie ich zabiegi i natarczywości,
Rozbijał ten gród siłą swojéj wytrwałości,
Jak łódka, co na morzu wzburzoném miotana,
Walczy z falami wody, a nie jest zalana...
I trzyma się w całości chociaż już nie nowa!...
Późniéj mieszkał tu Palocz i Piotr z Komorowa.
Tu i Jędrzéj Baluski długo przemieszkiwał,
Lecz przyjaźni ogniwa wśród sąsiadów zrywał;
Aż król Maciéj nie mogąc dłużéj tych zawiści
Wytrzymać dla swojego berła niekorzyści:
Wmieszał się do téj sprawy — ale te niezgody
Spostrzegł sułtan Bajazet, i pobiegł w zawody:
Ciągnąc za sobą chmurę wojsk nieprzeliczonych,
Z całéj Turcyi i dalszych krain sprowadzonych,
Podżeganych łakomstwem i dziką chciwością,
I nieutamowanym gniewem i mściwością;
Wkrótce przez Bessarabiją wpadłszy do Mołdawy,
Królowi Maciejowi narobił niesławy:
Zdobywał jego miasta i zamki otwierał,
Łupił, palił, a ludzi w niewolę zabierał;
Póty mieczem i ogniem szerzył swe zdobycia,
Dopóki król w zmartwieniu nie zakończył życia!
A pan Piotr z Komorowa wtym zamku się schronił,
Życie swe i bogactwa szczęśliwie obronił,
I dał wyryć na zamku miotany tęsknotą:
„Że ten zamek był i jest i będzie sierotą!” —
Późniéj Franciszek Turzo — Biskup osobliwy,
Na powaby niewieście oględny i tkliwy,
Ujrzawszy córkę Kostki Barbarą nazwaną,
Dla szczególnéj piękności swojéj, ubóstwianą:
Na luterskie wyznanie swą wiarę przemienił,
I bez przeszkody z ową panną się ożenił,
I w posagu ten zamek odebrał dziedzicznie,
I życie swe z małżonką wiódł tu poetycznie. —
Późniéj znowu Jan Turzo ten zamek dziedziczył,
I nadworném swém wojskiem tak się ograniczył:
Że kłótnie i zatargi wstępu tam nie miały,
A podstępy i zdrady zdobydź go nie śmiały!
A Turzo tyle działał i tyle się srożył,
Aż przemocą swą koniec bezprawiom położył:
Bo jednych wiechrzycieli zakuwszy w więzieniach,
Drugich w głębokiéj Arwy potopił strumieniach!
Tym sposobem utrwalił pokój pożądany, —
Za co godłem hrabiego od króla nadany:
Jaśniał nad innych panów za dzielność swéj pracy,
I pokazał zaszczytnie czém byli Polacy! —
Późniéj Emeryk Turzo równie z dzieł swych sławny,
Na szlachetnéj prostocie swych przodków zaprawny,
Przyczyniał się nie mało dla dobra ludzkości —
W kaplicy tego zamku leżą jego kości.
Na nim wygasł szczep męzki téj sławnéj rodziny,
A zamek i przyległe do zamku dziedziny,
Do których rozmaici ludzie należeli,
Dzierzył młody pan hrabia Emeryk Tekieli.
Potem Jérzy Rakoczy ten zamek otworzył,
W nim zapasy żywności i pieniądze złożył,
Które po okolicznych narabował panach,
Gdy wojskiem z Siedmiogrodu tłukł się po ich łanach!
Bezpiecznie w owym zamku rządził i panował,
I mięko wśród muzyki i śpiewów ucztował. —
Późniéj ten zamek hrabia Zichi ponaprawiał,
W którym nie jeden Cesarz i Król się zabawiał;
A dziwiąc się budowie mocnéj i sędziwéj,
Szczycił się że ją posiadł, i żył w niéj szczęśliwy!...
A przy tylu wspomnieniach z ubiegłéj przeszłości,
Zamek ten w granitowéj swojéj wytrwałości,
Z okien swych najpiękniejszych dostarcza obrazów
I uniesień, dla których braknie ci wyrazów!
Zadumasz się i patrzyć będziesz zachwycony,
Szczęśliwy! ale w szczęściu swém nienasycony!!
A dzwonek rozlewając głos po okolicy,
Wzywając do modlitwy na zamku w kaplicy,
Przyczyni się nie mało do twego wrażenia,
Że wymkną się z twych piersi pobożne westchnienia...
A skalista posada tak jest okazała,
Że jéj żadna nie może wyrównać pochwała.
Kamienie na kamieniach prostopadle stoją,
Groźne swoje oblicze w czystéj Arwie poją!
A ty widząc to wszystko w największym zachwycie,
Zda ci się iż radością przedłużasz swe życie,
Że taką starożytność z swém uszanowaniem
Miałeś zaszczyt oglądać i uczcić dumaniem. — Przewodnik ci zaś dalsze pokazując góry,
Powiada: „Tam, Panosku! Grabinowe-dziury,
„Co pół mili szérokie i długie pół mili,
„Gdzie często coś kwiliło, teraz nic nie kwili;
„Tam tylko po drabinie z trudnością się wchodzi,
„Gdzie smok z okiem ognistém z długą szyją chodzi —
„Więc okropnie zaglądać do onéj pieczary,
„Bo niktby już nie uszedł i męki i kary!
„A nad temi dziurami góra jest okryta
„Lasem, a jéj wierzchołek zwie się Osobita,
„Przy którym jest Zbujecka-Kuchnia niedaleko,
„Także pod tego Smoka zostaje opieką,
„Bo tam czasem Janosik ze swymi przebywał!...
„Lecz gdy potem to miejsce nie jeden widywał,
„Ażeby nie bywało często odwidzane,
„Szatan w postaci smoka pilnuje tę ścianę!” Daléj góra Bielancko stronikami ładna,
A za nią malownicza Styrba, ale zdradna
Swojemi obłogami, gdzie nie bez urazy
Twojéj nogi — bo cię tam utrudzą obłazy! Daléj Kubka, Michulce, Siwa i Jarząca,
Trzydniówka najérzona, lasu nie mająca;
Daléj Stara-robota, gdzie srebro kopano,
Lecz dla niewydatności pracować przestano;
Tylko głazy pustymi głazami zostały —
Ale widok postaci swych mają spaniały!...
To miejsce tak dalece przyjemne i miłe,
Że mając tajemniczą w swojém łonie siłę,
Wstrzymuje cię, czarując świeżości widokiem!
A ty patrząc i patrząc... nie możesz się okiem,
Ani duszą nasycić! ani się nachwalić,
Ani się od takiego obrazu oddalić! —
Wstępując w Poronina zagrody szerokie,
Widzimy strojne chaty, a dachy wysokie,
Ogródki ożerdzione albo oplecione,
A w nich ruta, nogiętki, bylice sadzone,
Bożedrzewko, szałwija, lubczyk ciemno lśniący,
Wielkie-ziele[66] i powój ładnie się wijący —
Uśmiécha się wiosenna zieloność do koła.
A Tatry w odległości podniosłszy swe czoła,
Jakgdyby dyjamenty, szafiry, rubiny,
Zupełnie zmienną postać swéj cudnéj krainy
Przedstawiają spaniale — i na tle swych cudów,
Wystawiają uroczo mieszkania tych ludów,
Gdzie izby duże, czyste, ściany często myte
I świętemi obrazy do koła okryte.
Przy piecach są kominki, w kominkach ogniska,
A dym nimi wychodząc, w izbę się nie wciska!...
Łóżka czyste, a skrzynie malowane w kwiaty,
Przechowują bieliznę i świąteczne szaty...
I studnia na podwórzu ma swoją osłonę,
A podwórze starannie bywa zamiecione.
Wszędzie myśl i porządek zaświadcza o pracy,
A mowa i gościnność... że to są Polacy;
Którzy zapobiegliwi, rządni, wstrzemięźliwi,
Oszczędni i przemyślni — a przezto szczęśliwi.
Nie wiele oni pragną a pracują wiele,
A każdy tu na książce modli się w kościele. —
A w święto, gdy do karczmy wszyscy się zgromadzą,
Bez opilstwa i krzyku bawią się i radzą.
Chętnie dawnym zwyczajem zbierają tu składki,
I wspólnie do przyjaźnéj należą biesiadki,
Którą wszyscy zarówno częstują się wkoło,
A każdy ma pogodne i wesołe czoło!
A jeźli gra muzyka, to młodsi skakają
I właściwe swym krajom piosenki śpiéwają;
A w pieśniach przebija się ich usposobienie,
Ich stan duszy, świat myśli, a w myślach — natchnienie:
Nie śpiéwaj ptaseczku na kozodrzewinie,
Zaśpiéwaj se tamuj, kaj se las rozwinie.
Nie płacz frajereczko, o cobyś płakała,
Ja się nie ożenił, tyś się nie wydała.
Nie śpiéwaj ptaseczku — bo ci to śpiéwanie
Na dobre nie wyjdzie, jak moje kochanie!
Czem daléj do lasa, zieleńsa buczyna,
Czem daléj do ludzi, szumniejsza[67] dziewczyna!
Po za las dróżeczka, po pod las chodniczek,
Nie uważaj dziéwcze że ja pacholiczek.
Na wysokiéj jedli gołąbeczek siedział,
Jaby cię kochała, kieby nikt nie wiedział!
Zapłać mi Karczmarko co ci karczmę zdobię,
Całem gardłem śpiéwam, a nogami drobię.[68]
Jaby powiedziała kogo rada widzę,
Ale ci nie powiem, bo się ludzi wstydzę.
Chłopiec ci ja chłopiec swojego chowania,
Nie dała mi matka żadnego śniadania.
Dolina — doliną między dolinami,
Miły mocny Boże, co tu będzie z nami?
Chocia ja chudobna, mój wianeczek złoty,
Cóż mi za niewola robić na siéroty!?
Cicho ptaszku, cicho, boby cię zabili,
Na zamku orawskim siéci zastawili!...
Dajże mnie matusiu czym najdaléj możesz,
Bo mnie blisko ciebie nigdy nie wspomożesz!
Słoneczko zachodzi, miesiączek wychodzi,
Tobie się frajerko zalecać nie godzi!
Odprowadziłbym ją — ale wilki wyją,
Moja karczmareczko przenocujże mi ją....
Szaflary wieś, pięknymi wita nas domami,
Słynna szkołą, targami, nawet jarmarkami;
Ma kościół murowany, ołtarze ozdobne,
Jak wszystkie w góralszczyznie, do siebie podobne;
Trochę rzeźby i złota około obrazów
Dosyć pięknych, choć nie są mistrzowskich wyrazów. —
Tu istniał przed latami zamek murowany,
Przez Teodora Cedro Cystersom oddany.
Zamek na rozkaz króla Ludwika, koniecznie,
Sędziwój ze Szubina odebrał walecznie.
Więc Szaflary słyniące swoją rozległością,
Stały się królów polskich wieczystą własnością;
Aż Władysław Jagiełło nagradzając męztwo,
Za otrzymane chlubnie nad wrogiem zwycięztwo:
Darował z Nowym-Targiem tę wieś Ratułdowi,
Który za córką oddał w posag Pieniążkowi.
Potem inni koleją te dobra dzierzyli,
A dla swoich poddanych wylanymi byli. — Opuściwszy Szaflarów i Zaskala łany,
Pojawia się Nowy-Targ z daleka widziany;
Którego na tle Tatrów farnéj wieży głowa
Unosi się — jakgdyby w koronie królowa
Panująca nad miastem, czerstwém stojąc zdrowiem,
U któréj liczne domy rozsypane mrowiem. To miasto za Kaźmierza Wielkiego powstało,
Długo swą zamożnością i szczęściem jaśniało,
Mając swoją kopalnię i srebra i miedzi.
Lecz upadło! gdy Polskę najechali Szwedzi,
Którzy wszystko orężem i ogniom niszczyli —
I tu zemstę wywarli w swéj przechodu chwili:
Rabując domy mieszczan i święte kościoły,
Zostawiali krew, jęki, gruzy i popioły!!
Mieszczanie żyją cicho — aż w czasie jarmarku
Nabiéra ruchu, wrzawy w każdym zakamarku;
Mnóstwo koni i bydła, liczne zboża wozy,
A między nimi stojąc, beczą owce, kozy.
Leżą płótna, i sukna są porozwijane,
Kury, kaczki i gęsi leżą powiązane,
Pełno naczyń glinianych i drewnianych pełno,
Stoją wory szerokie, napełnione wełną;
Kapelusze na żerdziach i pasy wiszące,
I żelaza do góry przy wozach stojące;
Widać kosy, łopaty, owoce, mięsiwa —
Pełno ludzi a w każdém oku dusza żywa,
Serce szczére, myśl czysta, pogoda na czole
Tak przyjemna, jak miłe ich turnie i hole;
A wszędzie brzmi rozmowa, śmiéchy albo skargi,
I wszędzie dobijane dłonią o dłoń trargi. — Kiedy ci się dokoła taki widok ściele,
Ujrzysz z nową radością wieśniaków wesele,
Przychodzące do miasta o pogodnéj porze,
Ustrojone powabnie w świątecznym ubiorze.
Prowadzone od skrzypków na przodzie grających,
I druchnów z kobietami rzewnie śpiéwających;
Których widok przyjemny uczucie podwaja,
A śpiewy i muzyka z twą duszą się spaja.
A górale rzucając do góry czapkami,
Ubawiają zręcznymi swymi wyskokami,
A napływ ich uczucia i uciech zarody,
Pokażą ci obfitość wewnętrznéj swobody,
Która czyli wśród miasta, czy w karczmy zacieniu,
Sprzyja im w każdym ruchu i w każdém spojrzeniu!.... Lecz idźmy na pagórek przy Dunajcu-czarnym,
Gdzie kościołek przed laty był przybytkiem farnym;
Gdzie niegdyś rosły lasy — a zbójcy w obłędzie,
Rozszerzali rabunki i morderstwa wszędzie;
Aż wzruszeni ciężkiémi sumienia wyrzuty,
Na znak żalu, poprawy i szczeréj pokuty,
Krwawe swoje rzemiosło na zawsze rzucili....
I ku czci świętéj Anny kościół wystawili;
W którym skromne ołtarze i obrazy skromne,
Jeszcze będą istniały na czasy potomne! Z tąd oko niewstrzymane, aż na Tatry płynie,
Buja długo — i spocznie na długiéj równinie;
Która przed wielu laty nie była orana,
„Tylko morzem karpackiem głęboko zalana!
„A przez tę wielką wodę nikt łodzią nie pływał,
„Tylko orzeł w powietrzu czasem przelatywał;
„To morze miało kolor swéj powierzchni siny,
„A czystéj jak łza w oku — po góry Pieniny
„Rozlanéj bardzo pięknie!... lecz nie pożytecznie —
„Więc jakiś dawny polski król kazał koniecznie
„Przekopać pod Czorsztynem twadéj tamy łoże,
„I spuścić aż do Wisły to karpackie morze.
„Dolina osuszona, nabrała piękności,
A za dalszą uprawą i urodzajności!” —
Widzimy na około wsie i białe dwory,
I bagno groźne błotem, nazywane „Bory”,
Co wygląda jak owe w Holandyi Żuławy,
Albo jak Mar-Sargasso — tu morze mchu, trawy:
Które na Oceanie atlantyckim rosną,
Ożywione powietrza i barw ciągłą wiosną;
Tak i Bory gęstymi porosłe sitami,
Zdradzają ukrytemi pod sobą toniami;
Nie mające pożywnéj trawy ani krzaków,
Są warowną siedzibą rozmaitych ptaków.
Tu gdy widok tych Borów przed okiem się kréśli,
I w spokojnéj zadumie myśl wypływa z myśli:
Kościołek świętéj Anny z swymi nagrobkami,
I Nowy-Targ w dolinie z Dunajca wodami
Czerwieniejąc od blasku słońca na zachodzie,
Dodaje swych piękności prześlicznéj przyrodzie;
A śnieżne szczyty Tatrów przybrały rumieńce,
Jak przed obliczem dziewic spłonieni młodzieńce....
Więc zatrzymując kroki, rad spoglądam tkliwy,
Na światło konające, na ogniste dziwy;
Które mnie rozrzewnieniem nabożném przejmują,
I urok niepojęty czarów swoich snują....
A Krauszów, Pyszówka, Łazek, Klikoszowa,
Morawczyna, Odrowąż w pomroku się chowa....
I noc spada na ziemię — ledwie w oddaleniu
Widać chmury po zgasłym na niebie promieniu,
Muśnięte szkarłatnemi po brzegach, barwami,
Rozchodzące się lekko długiemi smugami. —
Chwila bieży za chwilą smutna i ponura,
Jak mogiły smętarza i cała natura;
Zdaje mi się że ciała w ziemi oddéchają,
I swe ciche oddechy z mém tchnieniem mieszają,
Więc my na „Anioł pański” ugiąwszy kolana,
Przenocujem na brogu, lub pod kopą siana. —
Jakby za podniesieniem czarodzieja ręki,
Pojawiają się znowu nieznajome wdzięki:
Na polach wsi Łopusznéj — Wyżnia niebotyczna,
Rozciąga się széroka, daleka i śliczna
Swą barwą szafirową; — a zajmując oko,
Mimowolnie w zadumę wprowadza głęboką.
Jest-to góra szczególna, przy któréj tak zwane
I Kiczora i Kluczki z ogromów swych znane
Rozłożyły się dumnie i korzą swe ciała
Przy Wyżni, co nad niemi panią pozostała;
A one, choć wysokie — z obu stron jak dziatki
Przytulają się kornie do niéj jak do matki —
Ale ona ich nie zna, albo znać nie rada,
Burzami tylko na ich proźby odpowiada;
A ten gniéw, tę nienawiść i włościanie czują,
Bo się ich strasznéj kłótni często przypatrują.
„Tam widmo w każdéj nocy po polu się błąka,
„A nigdy do nikogo słowa nie wyjąka;
„Jest-to głowa bez ciała, bez piersi i szyi,
„Podobna swą postacią do dzikiéj bestyi;
„A przecież-to twarz ludzka z nosem i oczami,
„Obrośniona z wszystkich stron długiemi włosami.
„Jest-to głowa nieżywa, jak gdyby odcięta,
„Jak gdyby upiorzyca wzgardzona, przeklęta!
„Nie była utopiona, ani zakopana —
„Nie gnije — nie próchnieje — a zawsze widziana!
„Nie boi się modlitwy — ognia i pałasza,
„Tu i tam się pojawia — a zawsze przestrasza;
„Ale znika natychmiast ten potwór szatański,
„Gdy odezwie się rano dzwon na: Anioł-pański!”
Bo niedaleko dworu miedzy jasionami,
Stoi dawny kościołek zdrowemi ścianami,
Z drzewa modrzewiowego zgrabnie wystawiony,
Skromnemi obrazami jest przyozdobiony.
A na polach téj włości osobno stercząca
Jest tak zwana „Kremnica” skała zajmująca. —
Daléj znowu „Cisowa” dumna swojém czołem
Na które można wstąpić — lecz z trudnym mozołem;
A wiérzch jéj jest spłaszczony, równy i obszerny —
Lecz widok z niéj rozwija się wkoło niezmierny:
Tam widać Nowéj-Biały i Grońkowa łany,
A Magóra, Turniska — i Centyrza ściany
Jako skały szczególne, zwiedzane od ludzi,
Których widok z daleka ciekawość w nas budzi!
Są-to góry zarosłe gęstemi lasami,
Jak gdyby żyjącemi natury siéciami,
Że trudno przeciskać się przez warownie owe,
Jak gdyby przedstawiały światy dla nas nowe.
Tam dla źwiérząt i ptaków schronienia bezpieczne,
Jak gdyby przedstawiały zarosty odwieczne.
U stóp tych skał jeziorka małe wynikają,
A z kamiennego łona strumyki tryskają,
Nagradzając podróżnych trudy swym widokiem,
Orzeźwiają i pieszczą przyjemnym urokiem,
Bo gdzież nie ma uroku w pośród kraju swego,
Dla oka i dla serca czysto rodzinnego!??
Ludzimierz znakomitych rzeczy nie posiada,
Tylko o swéj przeszłości smutnie opowiada
Że Tatary przed laty ludzi mordowali
I na polu, zabitych na kupę składali,
Mierząc trupów worami dla swéj ciekawości,
Zostawiając po sobie znaki okropności!!!
Dawniéj były tu lasy... więc Teodor z Ruszczy
Osadzając mieszkańców w pośród dzikiéj puszczy;
W trzynastym wieku klasztór Cystersom wystawił,
I uposażył hojnie — więc w dziejach się wsławił.
Lecz Mnichy przerażani zbójców napadami,
Do Szczérzyca przenieśli swą siedzibę sami.
A klasztór opuszczony, przez czasu koleje
Zniszczał, tylko dziś o nim wspominają dzieje. Posiliwszy w Harklowy unużone siły,
Wstrzymuje nas przy moście w Dębnie widok miły,
Gdzie Białka do Dunajca bystrym pędem wpływa,
Czarno-górę, Trybsz, Krempach i Frydman obléwa
I miota swoje fale w ogromne bałwany,
Lecz Dunajec, jak szermierz, jest niepokonany!....
Gdy król Jan Trzeci wracał z wiédeńskiéj wyprawy,
Pełny wawrzynów męztwa, wiekopomnéj sławy:
Spocząwszy we Frydmanie, wstąpił do kościoła,
I ukorzył pokornie rycerskiego czoła;
A oglądnąwszy pilnie tę świątynię starą,
Obdarzył ją spaniale swą hojną ofiarą. Po złożeniu czci winnéj świątyni w Maniowy,
Uderza nas powabem swoim widok nowy:
Dunajec blisko drogi szumiąc w swém łożysku,
Wstrzymuje nasze kroki jakby na urwisku:
Gdzie skały prostopadłe brzeg jego stanowią,
A ziemię dla rolnika zupełnie jałowią.
Daléj widać dwa zamki, a pomiędzy niemi
Owa rzéka wodami płynie burzliwemi.
Po lewéj stronie Czorsztyn, po prawéj Niedzica
Całością swoich murów jeszcze się zaszczyca:
Gdzie komnaty ozdobne jeszcze przechowują
Obrazy i pamiątki — co się tam znajdują
Po dawnych właścicielach z węgierskiéj rodziny,
Którzy byli wylani dla swojéj krainy.
Jestto zamek obszerny, dachówką pokryty,
A w piwnice i różne kryjówki obfity.
Od niepamiętnych czasów wznosi się na skale,
Widziany ze wszystkich stron dumnie i spaniale...
Na lewéj stronie Czorsztyn stoi rozwalony,
Ostremi opokami groźnie otoczony;
Rozwija cudny widok swojéj okolicy,
Że nie mają podobnéj Niemcy i Anglicy!
Bo chociaż przyrodzenie w swéj rozmaitości,
Ma dla wszystkich narodów właściwe piękności:
Ale dla Sławianina — szczególnie Polaka,
Jest do nieporównania okolica taka! Witaj stary Czorsztynie! zabytku przeszłości!
Świadku męztwa i cnoty, sławy i wielkości!
Stoisz smutny, dla tego widzieć ciebie smutno,
Wkoło piękna przyroda a tobie okrutno;
Czuję twoje cierpienia — widzę ciebie jeszcze,
I pięknym twym widokiem ciągle oczy pieszczę!
O zamku malowniczy swojém położeniem,
Pozwól siebie oglądać z czcią i uwielbieniem!
Niech mamy tę przyjemność w téj szczęśliwéj dobie,
Poznać ciebie dokładnie — i dumać o tobie.
W tym zamku przed pradziadów ubiegłemi laty,
Gdy w ciemném jeszcze byli pogaństwie Sarmaty;
Gdy Perkuna, Dziewannę, Lelum, Ładę czcili[69],
Kadzidła i ofiary na ich cześć palili!!!
Były adamaszkami komnaty wybite,
A posadzki drogimi dywany pokryte,
Znajdowały się rzeźby, obrazy wymowne....
I sprzęty po pokojach pyszne i kosztowne. —
Zdaje mi się że widzę zgromadzone szyki,
I owe świetne uczty, jakie wojowniki
Po wygraném zwycięztwie hucznie odprawiają....
I zdaje mi się słyszeć, jak wesoło grają!
Późniéj i ciebie widzę nasz Zawiszo dawny,
Na zamorskich potyczkach zaszczytnie zaprawny;
Żywy swoją krzepkością i czerstwy urodą,
A poważny wąsami i sędziwą brodą.
W błyskającym pancérzu — brzęczysz ostrogami...
I miecz twój odzywa się przy boku szczękami.
Twoja dusza jest czystą — szlachetne twe czyny! —
A my?... pełni miękkości, dziwactwa i winy,
Możemyż nasze oko w twojém topić oku
I stanąć bez zarzutu na prawdy widoku?... Kaźmierz Wielki gdy państwo swoje oględował,
Ten gród czyniąc groźniejszym, mocno obwarował;
Uczynił w swoim czasie niezdobytym grodem,
Trwożącym najezdników daremnym zawodem!.... Tu Władysław Jagiełło mieszkał z swym orszakiem,
Tu Jan Kazimierz, dotknięty ciężkiéj klęski znakiem
Uchodząc przed Szwedami ze swojéj krainy,
Smutne w swym odpoczynku odprawiał gościny!... Tu Napierski za radą wodza Chmielnickiego,
Zamek szturmem odebrał bez uszczerbku jego;
I zmusił właściciela przysięgą koniecznie,
Sprzyjać sprawie powstańców i trwać w niéj statecznie!
Sam nie szczędząc wszelkiego starania i trudu,
Czynił z zamku wycieczki dla ratunku ludu;
Nie ciérpiąc pańskiéj pychy — chciał braterską zgodę
Zaprowadzić i w kraju zaszczepić swobodę:
Ale Biskup Gębicki spiesząc dniem i nocą,
Obległ zamek swym hufem i zdobył przemocą;
Bo mając wielkie dobra — w bogactwa opływał,
Więc w Krakowie swym kosztem roty utrzymywał;
Które jego pałacu zawsze pilnowały,
A porządnie i czysto się utrzymywały! —
Więc wyniesiony w dumę powodzeniem doli,
Nieszczęśliwych mieszkańców zabrał do niewoli!
A Napierski ciężkiémi okuty kajdany,
Zbójcą i gwałcicielem praw był obwołany;
Smutny wyrok na niego wydali sądziowie,
I niedługo trzymany, dał gardło w Krakowie!! —
Postępując za śladem powieści i dziejów,
Mieszkała tu czas długi rodzina Firlejów.
Tu bywali Zęboccy — mając za herb strzemię,
Co walczyli w utarczkach krwawych za swą ziemię.
Tu Bojomir i Wanda natury piękności
Podziwiali, ujęci węzłem wzajemności. —
Tu i Stefan Czarniecki polski wybawiciel,
Pięciu srogich najezdźców dzielny pogromiciel,
Zaszczycił owe mury swoim odpocznieniem,
Uzbrojony najświętszém Maryi Imieniem.
Józef hrabia Potocki, dziedzic dóbr obszernych,
Pełny nauk, oświaty i bogactw niezmiernych,
Z okien zamku spaniałych widoków używał,
Na wschód i zachód słońca rzewnie się rozpływał;
I w nocy przy księżyca czarowném olśnieniu,
Dumał sobie spokojnie w słodkiem zachwyceniu;
Byłto pan na Kijowie, Wojewodą zwany,
Mając chlubne znaczenie pomiędzy hetmany;
Tu szukając wytchnienia zdrowy i przystojny,
Unikał był udziału wśród domowéj wojny:
Bo jedni chcieli Sasa mieć w polskiéj koronie;
Drudzy z pomiędzy siebie rodaka na tronie....
I przyszło aż do tego: że znęcone Szwedy,
Narobiły po kraju bardzo wiele biédy!....
A Potocki nie mogąc nakłonić do zgody,
Smucił się nad rodaków krwawymi zawody!!.... Zamek potém koleje swéj świetności przeżył,
Nakoniec w jego mury gdy piorun uderzył:
I swym żarem siarczystym w momencie zapalił,
Zniszczył dach i powały z murami powalił....
Stał długo opuszczony — aż ręka zuchwała
Poczęła go rozbierać, wreszcie rozebrała,
Szarpiąc chciwie co tylko dało się dobywać,
Co zburzyć można było, albo rozkopywać;
A co niedokończyła dłoń nielitościwa,
Czas wyręczając ludzi, smutnie dokonywa!
Piwnice zawalone, sklepienia zapadłe,
Ściany z powłok odarte — jak szkielety zbladłe;
Podwórze pełne gruzów porosłych trawami,
I okna poszarpane płaczą wyłomami!
A skały granitowe, czerwone, olbrzymie,
Wyrywając z paszczeki-czasu zamku imie:
Z boleścią niewymowną na tle wytrwałości,
Przechowują na przyszłość dalszéj potomności!
A Dunajec szumiący blisko, bez ustanku
Rozwodzi ciężkie skargi o swoim kochanku,
Nie przestając narzekać rzewliwemi głosy,
Nad zamku wspaniałemu niestałymi losy!
Wszystko duma i duma — a przecięż te dumki,
Te skargi, zawodzenia, te żale i szumki
Są przyjemne dla ucha — bo swoim urokiem,
Tak przejmują jak zamek swym pysznym widokiem! Tu powiedzą ci, „Gdy noc rozwinie swe skrzydła:
„Wychodzą z murów duchy i różne straszydła;
„Trwożąc bliskich mieszkańców swemi postaciami,
„Dopóki ich poranek słońca promieniami
„Nie spędzi z okolicy — i tak bez ustanku
„Biegają każdéj nocy od zmroku do ranku!” — Daléj wioska Drużbaki „Rauschenbach” zwana[70],
Dla wapiennych kąpieli często odwiédzana;
Są-to wody służące na wzmocnienie ciała,
Którém szczodra natura tę własność nadała:
„Że w miarę rozpuszczone zwykłemi wodami,
„Osłabionych czerstwemi wzmacniają siłami —
„A źródła, które ze skał mocno wytryskają,
„Zwierzęta i rośliny w kamień obracają!” —
Dla tego w zadziwieniu tutaj poglądamy,
Bo mnóstwo traw i kwiatów skamieniałych mamy;
Które stojąc po brzegach téj rzadkiéj ustroni,
Są wybladłe, nieżywe, bez barwy i woni!
Te wody są słodkawe i tak odrażają
Że świéżo z łona źródeł pić się ani dają;
Bo ich własność od dawna taki wpływ wywiera,
Że jednym życie daje, a drugim odbiéra!
Leżą one w Popradu bliskiéj okolicy. —
....A wracając przez Folwark, Lipnik do Szczawnicy,
Do Krościenka i Sącza.... czułem się szczęśliwy
Żem napełnił mą tekę bogatemi dziwy.
Rozstroiła się lira — więc śpiéwać przestaję,
Słowa były za słabe... tę prawdę pryznaję...
Lecz przysłowie powiada: grobla podług wody,
A trudno o urodę, gdy nie ma urody!...
Grałem nie jak artysta i śpiéwak uczony,
Lecz jak dziad pod figurą nad lirą schylony;
Więc nie jedno się może wydawało sucho,
I nie jedno zapewnie obraziło ucho.
Lecz ja po prostu widząc, po prostu śpiéwałem,
A przecie téj prostoty jeszcze nie oddałem
Jak należy — bo w Tatrach jest natura miła,
Lecz jest także i straszna!... a tak wielka siła
Natchnienia, czyliż może być w prostym śpiewaku?...
O! nie bierz mi to za złe uczony rodaku,
Że Tobie nie sprawiłem wrażenia i cudu,
Bom ja gęślił umyśnie dla naszego ludu.
My mamy ksiąg tysiące i tysiące pieśni,
Ale temu ludowi o cudzém się nie śni!
My znamy Kordylijery, Alpy, Pireneje,
Różne miasta i ludy, powieści i dzieje;
A on życzyłby sobie nad swojém podumać,
Ożywić się przeszłością, z przyszłością pokumać!
On szanuje tę ziemię na któréj się rodził,
Na któréj jego ojciec, dziad i pradziad chodził,
Gorejąc dla niéj szczérym płomieniem miłości,
I w niéj drogie dla wnuków swoich składał kości!...
Kłos z łona ojczystego więcéj da korzyści,
Niźli uploty z obcych i kwiatów i liści. —
Więc proszę mi przebaczyć jeźli gdzie zbłądziłem,
Jeźlim uniósł się nadto, albo się zniżyłem,
Lecz chęci miałem dobre. Niech przynajmniéj one
Zapewnią dla śpiéwaka łaskawą obronę,
A ztąd niechaj Wasz wyrok nieco się złagodzi...
Dla wiejskiego śpiéwaka względnym się być godzi.
Baca,Gospodarz szałasu juhasów.
Bacówka,chatka pasterska w górach, czyli szałas, albo koliba.
Chodza lub czesta,znaczy droga czyli ścieszka wydeptana.
Djaski,djabły.
Dziedzina — wieś.
Fruhaniec,gościniec.
Fujawica,zamieć śniégowa.
Grapy,wierzchy ze sobą stykające się, czyli grzbiety skał.
Groń,wiérzch, gronik wierzchołek.
Grule,ziemniaki.
Gadzina,kury, gęsi, kaczki.
Hale,Skały łyse nad lasy wybiegające czyli właściwie Tatry. U dawnych Sarmatów góra zwała się także Ala. Więc naród Alanów wychodził z pod gór Kaukazkich. Jest więc jakieś powinowactwo miedzy wyrazem Alanin, a Pohalanin, czyli podgórzanin, albo mieszkaniec z pod Tatrów.
Jarzec,jęczmień.
Juhas,pasterz owiec.
Moskal,placek owsiany.
Młako lub młaka,znaczy bagnisko czyli moczar.
Obłazy,ubocze wzdłuż prostopadłe.
Przegiby,skały podobne do siodeł.
Podhale,kraj leżący u podnóża Tatrów. Więc Górale zowią się Podhalanami. [II]Polana,łąka wśród gór lub lasów do paszenia owiec, które górale nazywają Strzyżkami, owce jałowe, jarkami, a kozy jałówki, wetulami.
Polana,znaczy także miejsce trawą zarosłe przeznaczone do skoszenia na siano.
Psota,śniég z dészczem.
Rypy,ogromne rumowiska skał natrzaskanych.
Stroniki,ściany prostopadłe.
Statek gruby,bydło rogate.
Statek drobny,nierogacizna czyli świnie.
Stryło,piorun.
Sochacze,resztki gałęzi miętych, sterczących przy drzewie.
Turnia,Skała naga, prostopadła.
Upłazy — skały do tarasów podobne, mające między sobą równiny.
Żłabiny,wklęśnienia na wiérzchach gór czyli skał.
Żywina, krowy. — Żywina znaczy także bydło wszelkie.
niektórych gór i jezior nad powierzchnię morza wzniesionych.
wys. stóp
Biskid
6125
Babie nogi
6642
Biały-Dunajec (źródło)
3481
Czerwony wirch
6718
Czarny staw
4888
Czuba
6031
Dwór w Zakopanym
3032
Dziumbir
6170
Dolina pięciu Stawów
6120
Giewont
5746
Hemry w Zakopanym
3000
Kondratowa
6115
Krzesanica
6525
Kopa w Tatrach
5206
Krywań
7884
Kopalnie na krywaniu
4 do 5000
Lilijowe
5910
Leśnictwo w Kościelisku
2928
wys. stóp
Łomnica
9509
Magura (Kopa)
5206
Morskie Oko
4500
Mnich (nad pow. M. Oka)
300
Nosal
3584
Pieniny
3020
Pięć Stawów
6500
Pyszna
6943
Pośredni wirch
5661
Rostoka
4573
Smerczyński Staw
3892
Swinnica
7000
Skrajnia Turnia
6499
Upłaz w Kościélisku
6460
Zawrat
6500
Zamarzły (staw)
5388
Zakos
6000
Trojaczka
2986
↑Chełmiec wieś naprzeciwko miasta Nowego-Sącza na drugim brzegu Dunajca położona, sięga czasów odległych. Już w r. 1280 należała z innemi wsiami do klasztoru Zakonnic w Starym-Sączu, zapisana tamże przez króla Leszka Czarnego. Tę wieś zdobi kościołek drewniany, wystawiony r. 1686 jak potwierdza napis na belce w środku kościoła. Napis taki: „Ten kościoł nakładem Jéj Mości a Przewielebnéj Panny Heleny Marchockiéj na ten czasz Xiężnicy Starosądeckiéj zakonu ś. Klary, na cześć P. B. y wysłowienie ś. Patronki wystawiony r. 1686.” — Na cmętarzu grób murowany rodziny Wittyków, mieści w sobie zwłoki dwóch w kwiecie młodości zgasłych dziewic. Na końcu wioski pokazuje lud na stromym pagórku, miejsce potężnego niegdyś grodu.
↑Nazwisko Wajdelotów wywodzą od słowa Wajdin (wiedzy), zkąd niezawodnie piérwszego ich króla Wajdewuta nazwisko. Kapłani Wajdelotami zwani — byli ludzie rozumni, w rzeczach do czci bogów należących biegli. Pomiędzy Wajdelotami byli nie tylko kapłani, ale i kapłanki; wszyscy żyli w bezżeństwie, a kto był przekonany o popełnieniu sprosności, karano go śmiercią.
↑Jaksa rycerz polski, pochodzący z dawnych krolików Serbii, dowodząc hufcami ziemi sandeckiéj. Stoczył z wojskiem Sciborowem pod murami Starego-Sącza walkę morderczą. Zwycięztwo długo ważące się niepewne, przy schyłku dnia opuściło najezdników, a Jaksa zyskał wygraną roku 1411. Jaksa mieszkał w zamku tęgoborskim, z którego teraz stoją smutne ostatki nad brzegiem Dunajca.
↑Pieniny, góry skaliste od słowa: pień czyli pion, stromości prostopadłéj nazwane, leżą 2,000 stóp nad pow. morza.
↑Percie, ścieszki po bokach gór wyniosłych wydeptane przez owce i kozy.—
↑Turnia, skała bystra prostopadle do góry wybiegająca.
↑Juhasy, pastérze pilnujący owiec. Juhas pochodzi od słowa Juh, co oznacza owcę — ztąd Juhas owcarz.
↑Stara wieś, miasteczko na węgierskiéj stronie położone, na mapach stoi O’ Falu.
↑Tatry u starożytnych nazywane były górami Sarmackiemi czyli sławiańskiemi.
↑W każdym szałasie juhasy mają psa jako wiernego strażnika i przyjaciela. Rodzaj tych psów jest na równiach prawie nieznany, są białe z długiemi obwisłemi kudłami, pyskiem podłużnym. Oczy mają czarne, połyskujące, świadczą o ich sile i śmiałości. We dnie jeden albo dwa psy wychodzą z owcami i są tam bardzo użyteczne. Zmuszają owce trzymać się gromady, oddalające wracają.
↑Grapy, czyli turnie albo grzbiety skaliste razem ze sobą połączone.
↑Kozodrzew albo Kozodrzewina, rodzaj krzewistéj sosny nigdy w drzewo nie wyrastającéj, z przyczyny ostrego powietrza. Kozodrzewina rośnie po skałach na takiéj wysokości, gdzie już lasy nie rosną. Kozodrzewina widziana zdaleka wydaje się bujną trawą, a tymczasem są to krzaki 10 do 12 stóp wysokie, na sposób rozchodniku rozkładająca się, jest nadzwyczajnie giętka i smolna, a tak mocno powikłana, że człowiek nie jest w stanie z łatwością przechodzić. Gorale zapewniają że dostała swą nazwę od kóz i kozłów dzikich w niéj bezpiecznie ukrywających się.
↑Podkamionki czarno-głowe Saxicola rubicola, Rodzaj téj ptaszyny nie jest pospolity, przechowuje się w górach — Drozdy skalne, Turdus saxatilis, Pluszcze czyli kosy wodne, Cinglus aquacticus. — Swierg albo siwerniak, Anthus squaticus.
↑Baca, jest to gospodarz w szałasie, przełożony pod czas lata nad Juhasami, którego wszyscy słuchać muszą.
↑Nie cały komitet Spiski należał do Polski; wyjęte były miasta: Leutschau, Kesmark, Kirchdorf. Królowie obchodzili się bardzo łaskawie z tym krajem, zostawując mieszkańcom wszystkie przywileje.
↑Obacz Starożytna Polska Michała Balińskiego i Tymot. Lipińskiego.
↑Przed świątynią stoi krzyż a na nim pod stopami Chrystusa Pana jest napis „Christum nom Istum” — a na odwrotnéj stronie, znowu „Sed Christum Crede per Istum!”
↑Szałas, albo szałasisko, domek w którym Juhasy nocują i warzą żentycę.
↑Klog, żołądek cielęcy, którego Baca dodaje do mléka warzącego się na kotle wiszącym na łańcuchu, mléko natychmiast staje się sérem pływającym po serwatce nazywanéj żentycą.
↑Czerpak, kufel drewniany z uchem, którym Juhasi piją żentycę i podróżnych częstują.
↑Dziwożony, gmin wyobraża sobie za istoty nadprzyrodzone niekształtne, dzikie, ludziom nieprzyjaźne, karłowate, z włosami długiemi, rozpuszczonemi, piersi mają tak szerokie, że na nich piorą chusty; każda nosi na głowie czapeczkę czerwoną. Najulubieńszém pożywieniem dla nich jest ziele Słodyczka. Dziwożony najwięcéj dają się we znaki położnicom i dziewczętom.
↑Świstak, Swiszcz lub Bobak jest zwierzątkiem osobliwszém, wygląda jakby składało się z dwóch innych: głową podobne do myszy, resztą ciała do niedźwiedzia; pokryte włosem długim nieróżniącym się od szopów. Górale nazywają go świstakiem dla jego piszczenia — bo tego zwierzątka głosy pojedyńcze, tak są ściągnięte, że mają wielkie podobieństwo do świstu. Świstak robi sobie bardzo długie w holach nory, wyściełane trawą — i odprawia sen zimowy. Przy końcu lata znosi do jam znaczne zapasy korzonków a żywiąc się niemi dochodzi nadzwyczajnéj otyłości — zasypia w swojéj zimowéj siedzibie aż do wiosny; dopiero wpływem słonecznych promieni obudzony, wychodzi zupełnie wychudły.
↑Psota, deszcz ze śniegiem i mgła zapowiadająca prędko nastąpić mającą zimę.
↑Krywań, góra najwyższa po Łomnicy na południowéj stronie krainy Spiskiéj czyli dzisiejszych Węgier leżąca, wysoka 7500 stóp nap powierzchnią Bałtyckiego morza, dźwiga na swoim wiérzchu pomnik żelazny, na pamiątkę pobytu tam króla Saksonii Fryderyka Augusta dnia 4go sierpnia 1840 r. Krywań na mapach i w geografii położony, nazywają górale Krzywoniem.
↑Przegiby, skały mające niejakie podobieństwo siodeł.
↑Górale zamiast wyrazu szczyt (wiérzch) mówią: szczot.
↑Morskie-oko — powszechnie od górali i od pogranicznych Węgrów Rybiém-jeziorem zwane, jest podług pomiaru Józefa Zawadzkiego, 450 sążni długie, 300 szérokie i 37 sążni głębi mające; położone o 4,500 stóp nad powierzchnią morza, otoczone skałami siwego granitu, przeszło 3,000 stóp wysokiemi. Na brzegu tego jeziora rosną: Dianthus Alpinus, Ranunculus Alpinus, Gentianna, Glacialis, Gentianna Verna, G. Utriculosa, G. Punctata; Saxifraga Androsace, S. Sibirica, S. Ajugefolia; Viola Biflora; Doronicum Scarpioides czyli Kozikorzeń, o którym zapewniają górale, że pożywajacemu tę roślinę, broni od zawrotu głowy; Szwajcarskie nazywają go Gemsenwurzel. O tysiąc stóp wyżéj Morskiego-oka, tego El-dorada Galicyi, leży Czarny-staw, daleko mniejszy, ale więcéj głębszy, zupełnie ponury, pustemi otoczony skałami. Nad brzegiem tegoż stawu stoi duży krzyż żelazny, wystawiony przez księdza Zieglera, biskupa tynieckiego w r. 1826 na pamiątkę jego bytności, z napisem: „Hic non plus ultra, non supra „nisi in Cruce D. N. Jesu Christi 1826”. Drogę do Morskiego-oka z wsi Bukowiny, wyrobiono w r. 1811.
↑Pełć, znaczy tratew z grubych kloców razem ze sobą mocno powiązanych, opatrzona mocnemi poręczami.
↑Rzeczy, które chemicy nazwali ogniu bronnemi, i te które sądzą być niestopnistemi, z przyczyny że bez zamienienia się w szkło, wytrzymują ogień ich pieców, — mogą się w szkło zamienić w ogniu gwałtowniejszym. — Wszystkie więc ciała składające ziemię, przynajmniéj wszystkie te które znamy, szkło mają za grunt swojéj istoty i w najgwałtowniejszym ogniu ostatecznie mogą być znowu do pierwszego stanu wrócone. Wszelkie bowiem tego świata ciała, człowiek ostatecznie w szkło zamienia. Jeżeli jest rzecz jaka, któréj jeszcze w szkło obrócić nie potrafiono, tego przyczyną jest słabość ognia. Lecz za wynalezieniem sposobu powiększenia ognia, zapewne każde ciało do pierwszego stanu wrócić można. Czego nie dokazały nasze piece, to wykonały palące zwierciadła. Pan Marquer i Brisson z akademii umiejętności w Paryżu, zwierciadłem wynalezioném przez p. Trudajne obrócili w szkło: złoto, ołów, żelazo, cynę, cynk, kobalt, glinę, gips, spast ciężki, skałkę, ił, granat, asbest, lawę, saletrę, boraks, itd. Widzimy po wiérzchu całéj ziemi, ciała różnego rodzaju na poziemne warstwy ułożone, które tym porządkiem zachodzą aż do znacznéj głębi. Po nich następuje twarda skała; wszedłszy na najwyższe góry, znajdujemy ich szczyt jedną ciągle ulaną bryłą; którą prostopadłe rysy dzielą. Przypatrując się w powierzchnéj pracy natury, widzimy, że do najgłębszych i największych swoich dzieł używała dwa najmocniejsze narzędzia: wodę i ogień. Woda wszystko psuje i rozrywa, z jednego miejsca na drugie przenosi i zawsze na poziemne warstwy układa. Ona tym sposobem koryta rzek odmienia; jeden kraj zatapia a drugi wysypuje. Ogień znowu tak pierwsze jak i drugie ciało topi, w jednę bryłę zlewa i ostatecznie w szkło odmienia. Ostatecznie, gdyż w naszych najtęższych ogniach ciał w co inne odmienić nie potrafimy, tylko zawsze w szkło. Więc szkło musi być ostatnią a przeto i najpierwszą naturą bryły naszéj ziemi; więc z téj głębi, w któréj wody nic nie poruszyły, gdzie już nie znajduje się płonkowa ziemia, gdzie kończą się warstwy ciał wapiennych z zepsucia skorup morskich urobione, zaczynają się téj kuli grunt czyli bryła wszkłomienna, t. j. bryła tego samego rodzaju, którego są najwyższe gór wierzchołki. Równiny, góry podobnie jako i wnętrzności ziemi ukazują ciało przez ogień stopione, wszystkie wszkłomienne, wszystkie jednego rodzaju. Oderwijmy na krótki czas ziemię z wierzchnéj powłoki, podnieśmy te obszerne morza, odłożmy na stronę te wapienne pagórki i wszystkie poziome warstwy kamienia, krety dziarstwin, ziemi i gliny, słowem te wszystkie ciała, które przez wodę ułożone i ukształtowane były. Otóż sama tylko wypieczona leży ziemi powłoka. Wszkłomienna skała składa jéj wewnętrzną bryłę; ta się przepaściste i prostopadłe przerwy udzielały przez materyi twardnienie, przez wolne stygnienie powiększyły, wreszcie przez większe oziębienie jeszcze bardziéj rozszerzyły, tam różne kruszce i rudy w ogniu stopione, téj wewnętrznéj skały wyższych miejsc prostopadłe rysy napełniły; ówdzie nakoniec doły, zatoki i okropne pieczary udzielały się w téj skale, która z czasem wszystkich wodą podniesionych ciał została podporą i gruntem. Można zapewnić, że każda góra, którą układa skała lub inna jaka twarda i wszkłomienna materyja, swoje miejsce i swój początek żadną miarą od czego innego brać nie może, tylko od ognia i od stopniałych ciał twardnienia. Każdy przekonać się może, bo łatwe doświadczenie, że szkło i głazy w krótkim czasie w wodzie leżące, zamieniają się w glinę. — Zgadzając się na téj uwadze, glina nie jest czem innem, tylko piaskiem wszkłomiennym, nadpsutym i zgniłym; do tego temu zepsuciu piasku wszkłomiennego w wodzie, trzeba przyznać początek kwasów gdyż kwas w glinie znajdujący się, może być uważany za połączenie wszkłomiennej ziemi z ogniem, powietrzem i wodą. Ten zaś sam kwas pierwszą jest przyczyną ciągłości gliny i innych ciał nie wyjmumującwyjmując nawet klejów olejów i tłuszczów, które do tego są lipkie, i dla tego innym ciałom udzielają téj własności, że w sobie mają kwasy. Nasza ziemia przez 35.000 lat była rozpaloną bryłą, któréj żadna czuła istność dotknąć się nie mogła, przez 15 lub 20.000 lat jéj wiérzch oblewało powszechne morze; tak długo potrzeba było czasu do opadnienia wód i do ostygnienia ziemi. A dopiero przy końcu tego drugiego działu czasów, nasza ziemia odebrała swój kształt.
↑Jarki, małe łączki pomiędzy lasami, mające dobrą trawę dla owiec.
↑Uroczystość Sobótki ludów sławiańskich znaną była pod różnemi postaciami czyli nazwami. Sięga czasów najdawniejszych. Przypada dnia 24 Czerwca, to jest w dzień ś. Jana Chrzciciela. Były-to istne igrzyska ludowe lub święto ognia, odziane uroczystą tajemnicą religii i całym blaskiem poezyi. — Zdaje się, że sobótka w czasach przynajmniéj późniejszych, znaczyła to samo co dzisiaj wyraz obcy: Wilija albo Wigilija — a więc Sobótka była dniem poprzedzającym święto największe, jakim jest niedziela.
↑Frairka, Frajerka lub Frajereczka, kochanka, wyraz ten podobno zakradł się do górali od Niemców Fräulein, panienka.
↑Ciupaga, siékiera zamiast laski do ręki służąca, czasem wybijanemi gwoździami mosiężnemi i kołeczkami ozdobna, niekiedy zwana wstążką albo wachlarzem.
↑Woda Dunajcowa pryskając na leżące po brzegu kamienie rozgrzane jarkiemi słońca promieniami tak dalece działa na nich, że przybierają woń podobną do zapachu fijołków.
↑Tempe, sławna dolina w Grecyi. Lauterbrunn w Szwajcaryi.
↑Góra najwyższa w Australii, od p. Edm. Pawła Strzeleckiego, który ten kraj wymierzył, na cześć naszego ziomka Tadeusza Kościuszki nazwana.
↑Arwa, wyraz madziarski, znaczący sierotę. Niewiadomo czy Arwa zamek od strumienia tegoż nazwiska, czy rzeka od zamku nazwaną została.... Arwa po naszemu Orawa.
↑Nogami drobić, znaczy tańczyć. Taniec góralski jest zupełnie odmienny od mieszkańców równin, jestto sztuczne wyrabianie nogami, czyli jak oni mówią, drobienie.
↑Perkun, bożek ognia i piorunów. — Dziewanna, bogini wiosny, kwiatów, młodości. — Lelum, albo Lelum-Polelum, bóstwo dobroczynności, powolności i obfitości. — Łada, bogini wesela, małżeństwa, połogów.
↑Wieś Drużbaki, po niemiecku Rauschenbach, niekiedy Felso-Rusbach na mapach oznaczone, sławne z wód wapiennych, które wszystko obracają w kamień, i z otworów siarczanych, które czasem wybuchając szkodliwemi wyziewy, zabijają każde stworzenie; czasem te otwory wydają woń dosyć miłą.