Towarzysze Jehudy/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Klasztor Kartuzów w Seillon.

Prawdopodobnie ten, który otworzył wrota, tak samo jak i ten, który ukazał się na drodze, zajmował podrzędne stanowisko w konfraterni, gdyż przytrzymał konia, gdy jeździec nasz zsiadał, oddając mu przysługę zwykłego masztelarza.
Morgan odtroczył walizkę, wyjął pistolety z olster i zasadził je za pas, a zwracając się do mnicha tonem rozkazującym:
— Mam nadzieję — rzekł — że zastanę braci zebranych na naradzie.
— Tak jest; już się zebrali.
— Gdzie?
— W Correrie. Od kilku dni bowiem widzieliśmy podejrzane figury, włóczące się koło klasztoru, wobec czego wyższa hierarchia nakazała środki ostrożności.
Młody człowiek wzruszył ramionami, jakgdyby chciał dać do zrozumienia, iż uważa te środki za zbyteczne, i tym samym tonem rozkazującym powiedział:
— Odprowadzić konia do stajni, a mnie zaprowadzić na naradę.
Mnich zawołał innego braciszka, któremu rzucił cugle, zapalił pochodnię od lampki, palącej się w kaplicy, i ruszył przed nowoprzybyłym.
Przeszedł przez gmach klasztorny, kilka kroków zrobił w ogrodzie, otworzył drzwi, prowadzące do pewnego rodzaju studni, wprowadził tam Morgana, za którym starannie zamknął drzwi, odsunął nogą kamień, który, zdawało się, leżał tam przypadkowo. Pod kamieniem ukazało się kółko żelazne i płyta kamienna, która zamykała wejście do podziemi. Gdy braciszek podniósł płytę, Morgan dojrzał kilka schodów, idących w głąb. Schody te prowadziły do okrągłego sklepionego korytarza, który pomieścić mógł dwu ludzi rzędem.
Morgan i braciszek szli korytarzem tym przez jakie sześć minut, poczem zatrzymali się koło kraty. Mnich wyjął z pod habitu klucz i otworzył kratę, którą zamknął za sobą.
— Jak mam oznajmić pańskie przybycie? — zapytał.
— Brat Morgan.
— Poczeka pan tu; za pięć minut będę z powrotem.
Młodzieniec zrobił ruch głową, jakby mówił, że był oswojony z temi wszystkiemi ostrożnościami.
Siadł następnie na jakimś grobowcu — byli bowiem w podziemiach klasztoru — i czekał. W istocie, nie upłynęło pięciu minut, jak mnich już był z powrotem.
— Proszę za mną: bracia są uszczęśliwieni z pańskiego przybycia.
W kilka chwil potem Morgan znalazł się w sali obrad.
Dwunastu mnichów zakapturzonych oczekiwało nań. Gdy drzwi się zamknęły i Morgan zrzucił maskę, wszyscy zdjęli kaptury. Byli to wszyscy prawie młodzi ludzie; dwu czy trzech tylko wyglądało na lat czterdzieści.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do Morgana.
— Ach! doprawdy — rzekł jeden z obecnych — zdjąłeś nam kamień z serca; myśleliśmy, żeś zabity lub uwięziony.
— Zabity — zgoda! Ale uwięziony — nigdy, „obywatelu“ (jak to mówią niekiedy, ale jak, mam nadzieję, niedługo już mówić nie będą). Mogę powiedzieć, że wszystko poszło bardzo gładko. Konduktor, jak tylko nas dostrzegł, kazał stanąć i, zdaje mi się, powiedział: „Już wiem, o co chodzi“. A ja mu na to: „Skoro wiesz, o co chodzi, mój kochanku, to długo gadać nie będziemy“. — „Czy pieniędze rządowa?“ — zapytał. — „Właśnie, właśnie“ — odparłem. Ponieważ w karecie powstał popłoch, powiedziałem konduktorowi: — „Poczekaj, mój kochany. Najpierw złaź z kozia i powiedz tym panom a zwłaszcza paniom, że jesteśmy ludzie dobrze wychowani, że ich nie tkniemy, t. j. tych dam oczywiście, i nie będziem nawet na nie patrzyli, chyba że która wysunie głowę przez okno“. Jedna istotnie odważyła się. A ładna była... Posłałem jej całusa. Krzyknęła zlekka i wnet się schowała. Przez ten czas konduktor pośpiesznie wydobywał pieniądze rządowe, a z pośpiechu oddał wraz z nimi pieniądze, należące do jakiegoś biednego kupca z Bordeaux.
— Tam, do dyabła! — zawołał jeden z braci. — Wszak wiesz, że Dyrektoryat organizuje bandy opryszków, którzy działają pod naszą nazwą, aby wpoić w ogół przekonanie, że nastajemy na majątki prywatne, że słowem jesteśmy zwykłymi złodziejami.
— Poczekajcie. Otóż to właśnie spowodowało moje opóźnienie. Słyszałem już coś o tem w Lugdunie. Spostrzegłem błąd na pół drogi do Valence, po adresie na worku. Adres głosił: Jan Picot, kupiec win we Fronsac, pod Bordeaux.
— No, i odesłałeś mu pieniądze?
— Jeszcze lepiej. Sam mu oddałem.
— We Fronsac?
— Nie. W Awinionie. Przypuszczałem, że taki kupiec musiał się zatrzymać w pierwszem mieście, aby zasięgnąć wiadomości o swych dwustu ludwikach. I nie omyliłem się. Pytam w hotelu, czy nie znają obywatela Jana Picot. Mówią mi, że właśnie je obiad w hotelu. Wchodzę do sali. Domyślacie się, że rozmowa toczyła się o ograbieniu dyliżansu. Wyobraźcie sobie wrażenie zebranych, gdym stanął przed nimi. Pytam, który z obecnych jest Picot. Właściciel tego dźwięcznego i pięknego nazwiska wstaje; składam przed nim dwieście ludwików, przepraszając go za nieprzyjemność w imieniu stowarzyszenia Jehudy. Zamieniłem ukłony z Barjolsem i księdzem de Rians, ukłoniłem się całemu towarzystwu i wyszedłem. Bagatela wszystko razem, ale zajęło mi to piętnaście godzin czasu. Sądziłem, że lepiej będzie spóźnić się, niż pozostawiać opinię publiczną w mylnem o nas mniemaniu. Czym dobrze zrobił?
Zebrani odpowiedzieli oklaskami.
— Uważam jednak — rzekł jeden z zebranych — że było nierozsądnie oddawać samemu pieniądze Picotowi.
— Kochany pułkowniku — odparł młodzieniec — włoskie pzrysłowie powiada: „Kto chce, sam idzie, kto nie chce — ten posyła“. Otóż chciałem i poszedłem.
— Taki osobnik, zamiast być ci wdzięczny, pozna cię, jeśli wypadkiem wpadniesz mu w ręce, a spotkanie takie może się skończyć obcięciem głowy.
— O, nie radzę mu poznawać mnie.
— A któż mu w tem przeszkodzi?
— Czyż myślicie, że takie wyprawy urządzam z twarzą odkrytą? Przecież nie zdejmuję maski wśród obcych. Czyż nie jesteśmy w pełni karnawału? Dlaczegóż nie mam przebierać się za Abellina, lub Karola Moora, jeśli pp. Gohier, Sieyes, Roger Ducos, Moulin i Barras przebierają się za królów Francyi.
— I do miasta wjechałeś w masce?
— I do miasta, i pod hotel, i do sali. Prawda, że miałem odsłonięty pas. Ale widzicie, jak pięknie jest on udekorowany.
Przy tych słowach młodzieniec odrzucił płaszcz i ukazał pas, za którym tkwiły cztery pistolety i krótki nóż myśliwski.
A potem z wesołością, która cechowała, zdaje się, całe zgromadzenie, dodał:
— Musiałem mieć wygląd straszny, nieprawdaż? Musieli mnie wziąć za nieboszczyka Mandrina, wracającego z gór Sabaudyi. A propos. Oto sześćdziesiąt tysięcy franków Jego Wysokości Dyrektoryatu.
I młodzieniec potrącił pogardliwie nogą walizkę, która wydała dźwięk metaliczny złota.
Potem wmieszał się w grupę przyjaciół.
Jeden z mnichów podniósł walizkę.
— Gardź sobie złotem, Morganie, chociaż je zbierasz; lecz wiem, że są dobrzy ludzie, wyczekujący tych sześćdziesięciu tysięcy franków z taką samą niecierpliwością, jak karawana na pustyni czeka na kroplę wody, która ją uchroni od śmierci.
— Nasi przyjaciele w Wandei? — zapytał Morgan. — Niech im służy! Egoiści. Sami się biją. Sobie wybrali róże, a nam zostawili kolce! A cóż to, czy nic nie dostają z Anglii?
— A jakże — zamruczał jeden mnich — w Quiberon dostali kule i mitraliezy.
— Nie mówię od Anglików, lecz z Anglii.
— Ani grosza.
— Zdaje mi się jednak — powiedział jeden z obecnych, że nasi książęta mogliby posłać trochę złota tym, którzy przelewają swą krew za sprawę monarchii. Czyż nie boją się, że Wandeja prędzej czy później zniechęci się i zaniecha poświęcenia się, za które dotychczas nie dostała, o ile wiem, nawet podziękowania?
— Wandeja, przyjacielu, — odparł Morgan — jest to ziemia szlachetna i nie zniechęci się, bądź pewien. Zresztą, cóżby to była za zasługa wierności, gdyby nie miała do czynienia z niewdzięcznością? Z chwilą, gdy poświęcenie spotyka się z wdzięcznością — przestaje być poświęceniem, albowiem jest zamiana, skoro poświęcenie zostaje wynagrodzone. Bądźmy wierni zawsze, panowie, i oby niebo sprawiło, aby ci, dla których się poświęcamy, byli niewdzięczni. A będziem mieli, wierzajcie mi, piękną kartę w historyi naszych wojen domowych.
Zaledwie Morgan skończył ten rycerski aksyomat, gdy rozległy się trzy puknięcia masońskie.
— Panowie! — zawołał mnich, który przewodniczył naradzie. — Kaptury na głowy i maski na twarze. Nie wiemy, co nas czeka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.