<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Zamek des Noires-Fontaines.

Zamek des Noires-Fontaines znajdował się w najładniejszem miejscu doliny, w której rozłożyło się miasto Bourg.
Park zamku otaczał z trzech stron mur, w którym od strony zajazdu była piękna kuta krata, z czwartej zaś płynęła rzeka de la Reyssouse, biorąca początek w Jaurnaud i płynąca z południa na północ. Rzeka ta wpada do Saony pod mostem Fleurville, naprzeciw Pont-de-Vaux, miasta rodzinnego Jouberta, który na miesiąc przed opisywanemi zdarzeniami zginął w bitwie pod Novi.
Za rzeką i na jej brzegach rozsiadły się na prawo i na lewo od zamku wsie: Montagnat, Saint-Just i Ceyzeriat.
Poza tem ostatniem miasteczkiem zarysowują się sylwetki wzgórz Jury, nad któremi widnieje niebieskawy szczyt Bugey.
Na ten cudny widok spojrzał sir John, gdy się obudził zrana.
I gdy stał zapatrzony na góry, rozległo się pukanie we drzwi: Roland, gospodarz, przyszedł dowiedzieć się, jak spędził jego gość tę noc.
Znalazł go wesołego i rozpromienionego.
— Winszuję, sir Johnie. Sądziłem, że zastanę pana smutnego, jak ci Kartuzi w białych szatach, których się tak bałem w dzieciństwie, chociaż wogóle nie byłem bojaźliwy; a tymczasem widzę, żeś uśmiechnięty, jak poranek majowy, chociaż to połowa smutnego, jak zwykle u nas, października.
— Kochany Rolandzie! — odparł sir John. — Jestem sierota. Matka moja zmarła, gdym przyszedł na świat; ojciec — gdym miał lat dwanaście. W wieku szkolnym posiadałem już majątek, którymi dawał około miliona dochodu. Lecz byłem sam, nikogo nie miałem, kogobym mógł kochać, i nikt mię nie kochał. Nie znam zupełnie radości życia rodzinnego. Od roku dwunastego do osiemnastego studyowałem w Cambridge. W roku osiemnastym zacząłem podróżować. Błądziłem, jak widmo już zmarłe pośród cieni żyjących, zwanych ludźmi, nie mając gdzie się zatrzymać, ramienia, na którem mógłbym się wesprzeć, i nikogo, przed kim mógłbym otworzyć me serce. Lecz oto wczoraj wieczór, kochany Rolandzie, w jednem oka mgnieniu, ta pustka mego życia zniknęła. Żyłem przez was. Widziałem radość, którą przeżywaliście. Patrząc na waszą matkę, powiedziałem sobie: „Taką być musiała moja matka“. Patrząc na twą siostrę, westchnąłem w duchu: „Gdybym miał mieć siostrę, chciałbym mieć taką“. Całując brata twego, pomyślałem, że przecież i ja mógłbym mieć dziecko w tym wieku i zostawić coś po sobie. Wiem jednak, że umrę, jak żyłem, smutny, ponury dla innych, nieznośny dla samego siebie. Tyś szczęśliwy, Rolandzie. Masz rodzinę, sławę, młodość i nawet — co nie zawadza i mężczyźnie — urodę. Nic ci nie brakuje do szczęścia.
Powtarzam: jesteś szczęśliwy, bardzo szczęśliwy.
— No, dobrze — odparł Roland — zapominasz jednak, milordzie, o moim anewryzmie.
Sir John popatrzał na młodzieńca wzrokiem niedowierzającym. Istotnie bowiem Roland wyglądał na zupełnie zdrowego.
— Oddaj mi swój anewryzm za milion dochodu, Rolandzie — odrzekł z głębokim smutkiem lord Tanlay. — Ale daj mi wrazi z anewryzmem tę matkę, która płakała z radości, żeś powrócił, tę siostrę, która zasłabła ze szczęścia na twój widok, to dziecko, które rzuca ci się na szyję, ten zamek, tę rzekę, ładne wioski. Daj mi swój anewryzm, Rolandzie, śmierć za trzy, dwa lata, za rok, za pół roku, ale daj mi sześć miesięcy swego życia tak bogatego i tak urozmaiconego, tak słodkiego i tak sławnego, a będę się miał wówczas za człowieka szczęśliwego.
Roland wybuchnął właściwym sobie śmiechem nerwowym.
— Oho! Oto turysta, Żyd wieczny tułacz, wiecznie błądzący, który nigdzie się nie zatrzymuje, nic nie ocenia i nie pogłębia, sądzi rzeczy na zasadzie wrażeń, nie otwierając drzwi tych klatek, gdzie są zamknięci waryaci, zwani ludźmi, powiada: Za tym murem są szczęśliwi! Otóż mój drogi, ta rzeka, te łąki, te piękne wioski, ten Eden!... Zaludniają je ludzie, którzy mordują się wzajemnie. W dżunglach Kalkuty, w puszczach Bengalu niema dzikszych i bardziej krwiożerczych tygrysów i panter, niż w tych pięknych wioskach i na tych błoniach, które widzisz na brzegach tej rzeczki.
I podniesionym głosem począł Roland wyliczać okrucieństwa, popełnione przez rewolucyę.
Sir John milczał, ze zdziwieniem przysłuchując się wybuchom mizantropii Rolanda.
Potem młodzieniec skierował rozmowę na zdarzenie w hotelu z Morganem, a w końcu zawołał: „Przedewszystkiem chciałbym się zblizka przekonać, co to są za towarzysze Jehudy.
— Ach, rozumiem teraz. Nie zabił cię Barjols, chcesz więc, aby cię zabił pan Morgan.
— Albo kto inny — odpowiedział spokojnie Roland. — Oświadczam, że nie mam żadnej specyalnej pretensyi do pana Morgana. Przeciwnie; chociaż pierwszą myślą moją, gdy wszedł on do sali i wypowiedział „speech“ — wszak tak to nazywasz?
Sir John potwierdził ruchem głowy.
— Chociaż pierwszą myślą moją — ciągnął dalej Roland — było skoczyć mu do gardła i zerwać maskę.
— Rozumiem cię, kochany Rolandzie. Ale znając cię, dziwię się, dlaczegoś nie wykonał tego zamiaru?
— Nie moja wina! Chciałem, ale powstrzymał mię mój towarzysz.
— Ach, więc są ludzie, którzy cię mogą powstrzymać?
— Nie wielu, ale ten...
— Jednem słowem, żałujesz?
— Prawdę mówiąc, nie. Ten odważny grabieżca dyliżansów wykonał swą grę z odwagą, którą lubię. Instynktownie lubię ludzi odważnych. Gdybym nie zabił pana de Barjols, chciałbym być jego przyjacielem. Niestety jednak, nie zabiwszy go, nie mogłem przekonać się o jego odwadze. Lecz mówmy o czem innem. Po cóż tu przyszedłem? Po to, aby dowiedzieć się, co zamierzasz tu porabiać. Będę czynił wszystko, aby cię zabawić, ale dwie okoliczności utrudnią mi zadanie: okolica nie jest wesoła, i ciebie, jako Anglika, zabawić trudno.
— Jużem ci mówił — odparł lord Tanlay, wyciągając rękę do młodzieńca — że zamek Noires-Fontaines jest dla mnie rajem.
— Zgoda. Lecz boję się, że wkrótce ten raj znudzi cię, postaram się więc rozerwać cię, jak będę umiał. Może lubisz archeologię? Mamy cudny kościół w Brou; są o nim piękne legendy. Zobaczysz tam groby Małgorzaty Bourbon, Filipa Pięknego, Małgorzaty austryackiej. Rozwiążesz nam jej dewizę: „Fortune, infortune, fortune“, którą ja tłómaczę tak z łacińska: „Fortuna, infortuna, forti una“.
Jeśli lubisz łapać ryby, masz rzeczkę Reyssouse i całą kolekcyę wędek Edwardka oraz kolekcyę sieci Michała. Jeśli lubisz polowanie, masz las Seillon o sto kroków; ale polować można tylko ze strzelbą. Mówią, że dawne lasy Kartuzów roją się od dzików, kozłów, zajęcy i lisów. Nikt tam nie poluje, gdyż są to lasy rządowe, a rządu tymczasem niema żadnego. Uzupełnię tę lukę w charakterze adjutanta generała Bonapartego. Zobaczymy, czy kto mi weźmie za złe, jeśli po polowaniach na Austryaków nad Adygą i na Mameluków nad Nilem, zapoluję na jelenie, dziki, kozy, lisy i zające nad Beyssouse’ą. Jednego dnia archeologia, drugiego — wędka, trzeciego — polowanie, i już trzy dni zapełnione. Możemy więc być spokojni o te dwa tygodnie pobytu tutaj.
— Kochany Rolandzie — odezwał się sir John z głębokim smutkiem — czy powiesz mi wreszcie, jaka gorączka cię trawi, jakie zmartwienie gnębi?
— Daj pokój! Nigdy nie byłem tak wesół, jak dzisiejszego ranka. To ty cierpisz na spleen, milordzie, i wszystko widzisz w czarnych barwach.
— Kiedyś będę naprawdę twoim przyjacielem; wtedy zwierzysz mi się ze wszystkiem, a wówczas przejmę część twych trosk — rzekł sir John.
— I połowę mego anewryzmu... Czyś głodny, milordzie?
— Po co to pytanie?
— Bo słyszę na schodach kroki Edwarda, który idzie zawiadomić nas, że śniadanie gotowe.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i chłopak zawołał:
— Bracie Rolandzie. Matka i siostra Amelia proszą ciebie i milorda na śniadanie.
Potem wziąwszy za rękę Anglika, przyglądał się bacznie jego palcom.
— Dlaczego się tak patrzysz? — zapytał sir John.
— Patrzę, czy ma pan atrament na palcach.
— A bo co?
— Znaczyłoby to, żeś pan pisał do Anglii o moje pistolety i szablę.
— Nie, nie pisałem, ale napiszę dzisiaj.
— Słyszysz, Rolandzie? Za dwa tygodnie będę miał pistolety i szablę!
I chłopak z radości nadstawił swe policzki Anglikowi do pocałunku. Sir John ucałował go serdecznie.
Potem wszyscy trzej zeszli do sali jadalnej, gdzie oczekiwała ich Amelia i pani de Montrevel.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.