<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Niedowiarek.

O dziesiątej wszyscy w zamku już spali, a przynajmniej byli w swoich pokojach.
Kilka razy w ciągu wieczoru Amelia zbliżała się do Rolanda, jakgdyby chciała mu coś powiedzieć, ale za każdym razem wyrazy zamierały jej na ustach.
Gdy się rozchodzono, Amelia wsparła się na ramieniu brata i odprowadziła go aż do drzwi jego pokoju.
Roland ucałował ją, zamknął drzwi, tłómacząc się zmęczeniem.
Tymczasem w rzeczywistości nie rozbierał się. Ze zbioru broni zdjął dwa prześliczne pistolety, ofiarowane jego ojcu przez Konwent, popróbował kurków, dmuchnął w lufę, aby przekonać się, czy nie są oddawna nabite.
Poczem ostrożnie otworzył drzwi na korytarz i, widząc, że nikogo niema, zastukał do drzwi sir Johna.
— Proszę! — zawołał Anglik.
Sir John również nie był jeszcze rozebrany.
— Domyślałem się, że masz mi coś do powiedzenia. Czekam na ciebie — rzekł Anglik.
— Tak jest — odparł Roland, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
— Kochany gospodarzu — mówił Anglik — zaczynam cię poznawać, to znaczy, że tak, jak twoi chłopi, zaczynam się bać, kiedy jesteś wesoły.
— Słyszałeś, co oni gadali?
— Opowiedzieli przecudną historyę o duchach. Mam w Anglii zamek, w którym również ukazują się duchy.
— Czyś je widział, milordzie?
— Tak, kiedym był jeszcze mały. Potem zniknęły, niestety.
— No, jak duchy — odparł wesoło Roland — przychodzą i odchodzą. Co za szczęście, żem wrócił właśnie w chwili, gdy się ukazują w klasztorze w Seillon.
— Bardzo szczęśliwie. Ale czy jesteś pewny, że są?
— Nie; ale pojutrze będę wiedział napewno.
— W jaki sposób?
— Chcę tam spędzić noc.
— Chcesz, to i ja pójdę z tobą — rzekł Anglik.
— Bardzobym rad, ale to niemożliwe.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Znasz przecież zwyczaje tych duchów — odparł Roland poważnie.
— Nie.
— Oto ukazują się tylko w określonych okolicznościach.
— Wytłómacz się.
— We Włoszech naprzykład, milordzie, i w Hiszpanii, w krajach najbardziej zabobonnych, niema duchów, a przynajmniej zjawiają się co dziesięć, dwadzieścia, co sto lat.
— A dlaczegóż tam niema duchów?
— Bo niema mgieł, milordzie.
— No!
— Niewątpliwie. Rozumiesz, milordzie: atmosfera duchów — to mgła. W Szkocyi, Danii, Anglii, w krajach mgły, roi się od duchów. Mieliśmy tam ducha Hamleta, ducha Banka, cienie ofiar Ryszarda III. We Włoszech był tylko jeden duch — duch Cezara, który się zjawił tylko Brutusowi, i to gdzie? w Tracyi, t. j. w tej Danii greckiej, w Szkocyi Wschodu, gdzie mgły smętkiem przejęły nawet Owidyasza. Vergiliusz dlatego ukazał ducha Anchizesa Eneaszowi, że pochodził z Mantui, kraju błot, mgieł z tego gniazda widm.
— Mów dalej.
— Widziałeś brzegi Renu?
— Tak.
— Oto jeszcze jeden kraj wróżek, ondyn, a więc widm wskutek mgły.
— Wszystko dobrze, ale dlaczego nie chcesz mnie brać ze sobą na tę wyprawę? — nalegał sir John.
— Poczekaj. Zaraz wyjaśnię, jakiego trzeba szczęśliwego zbiegu okoliczności, aby zobaczyć ducha.
— Mów, prędzej! — rzucił niecierpliwie sir John.
— Posłuchaj zatem. Dlaczego duchy się ukazują?
— Mnie się pytasz?
— Tak, ciebie.
— Przyznam się, że nie studyowałem duchów i nie umiem na to odpowiedzieć.
— Otóż duchy pokazują się po to, aby napędzić strachu temu, komu się ukazują.
— Tak, to prawda.
— Ja myślę! Jeśli nie zastraszą tego, komu się ukazują, to same się jego boją. Np. historya p. de Turenne z duchami, które, okazało się, były fałszerzami pieniędzy. Dlatego to duchy wybierają noce burzliwe, gdy biją pioruny, migoczą błyskawice i wyje wiatr.
— Muszę przyznać, że masz racyę.
— Poczekaj. Są chwile, w których człowiek najodważniejszy czuje strach. Gdym nie miał jeszcze anewryzmu, zdarzyło mi się to kilka razy, gdym widział nad głową błysk szabel i słyszał huk armat. Od czasu mej choroby, chociaż rzucani się w szał bitw bez strachu, udaje mi się jakoś. Ale duchy nie wiedzą o tem i myślą, że się boję... Ale powiedz, milordzie, czyś widział, aby duchy pokazały się kiedy dwu osobom naraz?
— W istocie, nie słyszałem o tem nigdy.
— Otóż jest to proste. We dwu niema strachu. Strach jest to uczucie niezależne od nas, rozwijające się w odosobnieniu, w ciemnościach. Przecież chyba duch nie jest groźniejszy od kuli działowej. A jednak żołnierz, bojący się kuli działowej, przestaje się bać, gdy ma przy sobie towarzyszy, żołnierz albo zabija, albo ginie. Tego właśnie nie chcą duchy, dlatego nie pokazują się naraz dwu osobom. Oto dlaczego sam pójdę do klasztoru, Jeśli nic nie zobaczę, lub zobaczę coś godnego widzenia, to pójdziesz tam jutro. Czy zgoda?
— Doskonale! Ale dlaczego nie mam iść pierwszy?
— Najpierw dlatego, że pomysł jest mój; następnie dlatego, że znam okolicę i że, wobec tego, w razie konieczności będę mógł łatwiej salwować się ucieczką lub tropić ducha. Chyba mam racyę?
— Najzupełniej; ale jutro pójdę stanowczo.
— Jutro, pojutrze, chociażby codzień. Ja jednak pójdę pierwszy. Ale niech to pozostanie między nami — dorzucił Roland.
— Dobrze. Ale broń weźmiesz?
— Tak, wezmę pistolety.
— Może weźmiesz moje?
— Nie, dziękuję; chociaż są one doskonałe, ale obiecałem sobie, że nie będę ich używał... Przynoszą mi one nieszczęście... Dobranoc, milordzie.
Uścisnąwszy dłoń gościowi, Roland wyszedł i wrócił do swego pokoju.
Uderzyła go jedna okoliczność: znalazł drzwi od pokoju swego otwarte, chociaż był pewien, że je zamknął, wychodząc.
Zaledwie wszedł do pokoju, gdy obecność tam siostry wszystko mu wytłómaczyła.
— To ty? — zapytał nawpół niespokojnie, napół ze zdziwieniem.
— Tak, to ja — odparła dziewczyna, a zbliżywszy się do brata i pocałowawszy go w czoło, rzekła:
— Nie pójdziesz, tam, nieprawda?
— Dokąd? — zapytał Roland.
— Do klasztoru.
— Masz tobie! A któż ci powiedział, że się tam wybieram?
— Znając cię, nie trudno jest odgadnąć twój zamiar.
— A dlaczegóż nie chcesz, bym tam szedł?
— Boję się, żeby ci tam co się nie stało.
— Ach, tak! Więc wierzysz w duchy? — zapytał Roland, utkwiwszy wzrok w siostrę.
Amelia spuściła oczy.
— Posłuchaj, Amelio — rzekł Roland. — Ta, którą znałem, córka generała de Montrevel, siostra Rolanda, jest zbyt rozumna, aby ulegać strachom, właściwym ciemnemu ludowi. Nie możesz chyba wierzyć w te bajdy o duchach, widmach, płomieniach i łańcuchach.
— Gdybym w nie wierzyła, mój kochany, mniej bym się obawiała. Zresztą, dlaczegóż duchy, jeśli istnieją, miałyby na ciebie nastawać, na ciebie, któryś nikomu nie zrobił nic złego?
— Ach, zapominasz o tych, których zabiłem na wojnie lub w pojedynku.
Amelia potrząsnęła głową.
— Tych się nie boję.
— Czegóż więc się boisz?
Dziewczyna podniosła na Rolanda jak noc piękne oczy zapłakane i, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Nie wiem, ale trudno, boję się!
Brat podniósł opuszczoną głowę siostry i zapytał:
— Nie przypuszczasz chyba, że jutro pójdę walczyć ze strachami?
— Bracie! nie chodź do klasztoru — błagała wciąż Amelia.
— Czy to matka przysłała cię w tej sprawie? — Przyznaj.
— Ależ nie, bracie, nie! Matka nic mi nie mówiła. To ja sama domyśliłam się, że chcesz tam iść.
— Otóż wiedz, że pójdę tam.
— Nawet, gdybym cię błagała, abyś nie szedł? — zapytała Amelia, osuwając się na kolana.
— Oj, kobiety, istoty niezrozumiałe i tajemnicze, które proszą, drżą, płaczą, niewiadomo dla jakiego powodu!... Pójdę, Amelio, gdyż już tak postanowiłem... A teraz pocałuj mnie, nic się nie bój, a powiem ci sekret...
Amelia podniosła się, patrząc na brata z rozpaczą.
— Od roku mniej więcej doszedłem do wniosku — mówił młodzieniec, że prześladuje mnie nieszczęście: nie mogę umrzeć. Bądź więc spokojna.
Wyrazy te Roland wymówił z taką goryczą, że Amelia wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju.
Młody oficer zamknął za nią drzwi, szepcząc:
— Zobaczymy, kto ostatecznie zwycięży: ja, czy los.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.