Trębacz cesarski/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI.
Krwawa Olszynka.

Wiele win ciążyło na rządzie polskim, jeszcze więcej oskarżeń i zarzutów spadło na Chłopickiego i Skrzyneckiego aż do pamiętnych dni 24 i 25 lutego r. 1831.
W wojsku i w Warszawie wiedziano, że nawet w pełne groźnego niebezpieczeństwa dni odwrotu na Pragę, dowództwo naczelne nie pomyślało o umocnieniu terenu przyszłej bitwy i w ten sposób niedostatecznie wykorzystało skądinąd dogodne pozycje grochowskie.
Dziwiło to jednych i do oburzenia doprowadzało, innych w rozpaczy pogrążało.
Nikt nie wiedział, że generał Chłopicki w duchu oddawna postanowił bitwy na równinie praskiej unikać, obawiając się przewagi sił armji rosyjskiej.
Zamierzał on i, jak się później okazało, zupełnie słusznie, przeprowadzić wojsko polskie przez Wisłę, obsadzić Warszawę i przez czas możliwie długi odpierać szturmy na szańce, wzniesione przed mostem.
Chłopicki niegdyś solennie przyrzekł rządowi walną bitwę pod Pragą i nie miał odwagi wyrzec się swych słów nawet w obliczu nieuniknionego niebezpieczeństwa, więc wkońcu uległ żądaniu sejmu, który spodziewał się pewnych korzyści politycznych i moralnych od bitwy przed Warszawą.
Radziwiłł, jak zwykle, tak i w tym wypadku swego zdania nie wypowiedział i żadnej stanowczości nie zdradził, wobec czego kierownikiem przyszłych wypadków pozostał jedynie Chłopicki, który pod naciskiem opinji publicznej, brał na siebie całą odpowiedzialność przed narodem polskim i historją.
Lis, służąc w tym okresie w adjutanturze korpusu Łubieńskiego, blisko się stykał z zarządzeniami i planami sztabu, a będąc ze sprawami wojennemi obeznany, rozumiał dobrze ogólną sytuację, nader groźną i ciężką.
Z dniem każdym, niemal z chwilą każdą, do serca młodzieńca zakradała się ostra trucizna goryczy, a nieraz napadała go rozpacz lub też namiętna żądza działania natychmiastowego, zuchwałego, które wymagałoby od niego postawienia wszystkiego na kartę, nie wyłączając własnego życia.
Długo się borykał sam ze sobą, aż wkońcu nie wytrzymał.
Dzielna, gorąca krew wojowniczych przodków, którzy znaleźli w sobie siły, aby przetrwać najstraszliwsze burze dziejowe, szalejące nad ojczyzną, zwalczyła wszystko i powołała do czynu.
Pewnego dnia Lis stanął przed pułkownikiem Ździechowskim i, patrząc mu w oczy wzrokiem twardym, niemal rozkazującym, rzekł:
— Panie pułkowniku! Proszę o przydział do pułku, bo chcę się bić, a nie włóczyć bez celu po sztabie!
— Nie bardzo się włóczysz, jak dotąd, poruczniku, — zauważył zdziwiony adjutant. — Zresztą widzi mi się, że w tej bitwie wszyscy w ogień pójdziemy, gdyż zanosi się zaiste na dzień sądny... Jednak rozumiem twe pragnienie i dopomogę ci...
Tegoż dnia jeszcze szef sztabu korpusu, pułkownik Zamojski, przyjął Władysława Lisa do 2-go pułku ułanów.
Nie rozproszyło to niepokoju i rozgoryczenia młodego oficera.
Stał się bowiem przypadkowym świadkiem rozmowy Łubieńskiego z dowódcą brygady jazdy, pułkownikiem Kickim i z Gawrońskim, twórcą pułku imienia Zamojskich.
Łubieński, objeżdżając pozycje, mówił:
— Nie dojdzie tu do starcia kawalerji i, z pewnością, Chłopicki nakaże nam odwrót na Modlin... Nie potrafi on posługiwać się jazdą!
Posłyszawszy to, gorzko zapłakał twardy, jak kamień młodzieniec i z rozpaczą spojrzał w niebo, szukając tam otuchy i sił.
Traf rozproszył ciężki nastrój oficera, dochodzącego już do kresu, poza którym mógł nastąpić wybuch nagły, graniczący z szaleństwem.
Pułkownik Zamojski, który o Lisie słyszał już od Ździechowskiego, przyglądał mu się bacznie i badał, zadając różne pytania. Wywnioskował prędko, że ma przed sobą oficera sprawnego i bystrego, więc rzekł do niego:
— Słuchajno, poruczniku! Wiem, że dla nikogo nie jest tajemnicą, iż w nieładzie zarządzenia swoje czyni dowództwo. Z tego wynika potrzeba, aby każda dywizja wiedziała, co się dzieje na całym froncie, i sama, o tem myśląc, swój własny plan miała na wszelki przypadek w pogotowiu, bo... o przypadek, dalibóg, nie trudno z panem Radziwiłłem...
— Tak też sam myślę i frasuję się bardzo, panie pułkowniku! — z westchnieniem odparł ułan.
— Zamierzam posłać cię z twoim szwadronem do 1-szej dywizji kawalerji, bo pułkownik Jankowski, przyjaciel mój, pisze, że coś tam knuje Dybicz... Ponoć od Zegrza ma się wyłonić korpus grenadjerów księcia Szachowskoja, na którego Dybicz i, do starej wiedźmy, my też czekamy bezczynnie!
Lis, mając zlecenie zbadać sytuację, wyruszył na czele swego szwadronu do Grodziska, lecz już nie znalazł tam Jankowskiego; kwatermistrzostwo zaś kazało Lisowi wrócić do Białołęki i, uradowane z niespodziewanych posiłków, — czekać na dalsze rozkazy.
Wkrótce zjawiła się tu dywizja Jankowskiego, potężnie parta przez korpus barona Osten-Sakena.
Generał Małachowski, broniący tego odcinka frontu, nie mając rozkazu, postanowił utrzymać Białołękę i rozpoczął bitwę, która dopiero nazajutrz skończyła się porażką wojsk Sakena i odwrotem księcia Szachowskoja. To spotkanie zmieniło cały plan bitwy ułożony przez Dybicza, i stało się jednocześnie hasłem do rozpoczęcia bitwy grochowskiej.
Lis ujrzał pod Białołęką pułki Mazurów i Kurpiów.
Najlepsze, wprawione na Bałkanach, pułki grenadjerów rosyjskich nie mogły wytrzymać uderzenia młodej polskiej piechoty, zaciętej, pełnej bohaterstwa i zrozumienia celu bitwy.
— Z takiemi kompanjami można cudów dokazać! — myślał w zachwycie Lis, i gdy huzarzy rosyjscy ruszyli do ataku, oderwał się samorzutnie od grupy Jankowskiego i wsparł piechotę, uderzając Moskalom z boku.
Jankowski nakazał mu powrót i zgromił go surowo, grożąc sądem.
O tem jednak zapomniał wkrótce, bo przed nim samym stanęło widmo surowego sądu...
W czasie bowiem najkrwawszego starcia zbyt pochopnie i nieoględnie wykonał on rozkaz sztabu i jazdę swoją cofnął, odsłaniając prawe skrzydło dywizji Małachowskiego, którą wkrótce wyparto ze wsi.
Dopiero nazajutrz Polacy rozpoczęli ponownie bitwę o Białołękę, lecz stała się ona już jednym z licznych epizodów walnej bitwy na polach grochowskich, tuż pod Warszawą.
Losy tej wielkiej bitwy ujął w swe ręce Chłopicki.
Najwyższy Sędzia chciał, aby człowiek ten — dziwny i tajemniczy — krwią żołnierza zmył winy wodza, nad którym zawisła czarna, ciężka chmura oskarżeń i nienawiści.
25 lutego Chłopicki nagle odrzucił od siebie wahania i całą odpowiedzialność wziął na swoje barki.
Postawiwszy naczelnego wodza, ks. Radziwiłła, w centrum terenu, koło „słupa żelaznego“, Chłopicki przyjął bitwę.
Rozpoczął ją Dybicz.
Stary wódz, słysząc kanonadę pod Białołęką, obawiał się, że Chłopicki rzucił wielkie siły na korpus Szachowskoja i, żeby ratować go, uderzył na Olszynkę, stanowiącą klucz pozycyj polskich. Najpierw starły się z Moskalami pułki Rolanda i Skrzyneckiego, a następnie — dywizja Żymirskiego.
Korpus jazdy Łubieńskiego stał w odwodzie, tuż obok dywizji Szembeka, od lasku sosnowego aż do szańców Pragi, — ustawiony w szachownicę.
Poruczono mu zadanie mieć pilne oko nad Białołęką, skąd oczekiwano natarcia jazdy Szachowskoja.
Od strony Olszynki dobiegały już groźne, z chwilą każdą wzmagające się odgłosy burzy bojowej. Dymy armat i wybuchających pocisków przysłoniły lasek.
Lis widział, jak z Olszynki w godzinę później wycofały się szeregi piechoty polskiej, lecz wkrótce, błysnąwszy bagnetami, znowu ruszyły naprzód i zniknęły wśród drzew.
Przed ułanami Łubieńskiego od strony Olszynki przemknął konny ordynans.
Stanął w strzemionach i krzyknął:
— Tam piekło! Dwa szturmy odparto! Generał Chłopicki, Żymirski, Bogusławski, Roland, Skrzynecki, Czyżewski, Oborski, Staniszewski sami w ogniu prowadzą wiarę na bagnety! Żymirski dostał rozkaz, choćby miał zginąć, — Olszynkę utrzymać.
Oficer pomknął w stronę żelaznego słupa, gdzie bezczynny i zapomniany stał z trzema adjutantami „wódz naczelny“ — Michał książę Radziwiłł.
Nadbiegł drugi oficer i, zatrzymawszy konia przed Łubieńskim, meldował zdyszanym głosem:
— Generał Żymirski poległ... Rozkaz od wodza dla generała Łubieńskiego: dać trzy szwadrony do Olszyny na zluzowanie strat...
Lis razem z wysłanemi szwadronami dopadł Olszynki.
Jazda, pozostawiwszy konie, została natychmiast rzucona na prawą stronę lasku, gdzie obroną kierował sam Chłopicki.
Ułani biegli przez straszne pobojowisko, gdzie na skrwawionej ziemi co krok leżał zabity Polak lub Moskal, a każde drzewko nosiło ślady kartaczy, czerepów granatów lub kul karabinowych. Po śniegu czołgali się z jękiem ranni, warczały bębny i przecinały zgiełk bitewny trwożne dźwięki trąbek.
Szwadrony doszły do pierwszej linji w chwili, gdy Chłopicki ruszał do kontrataku na czele pułku grenadjerów.
W ciemno-szarym, cywilnym surducie bez żadnych oznak swej rangi i bez orderów, spokojny i wyniosły pchał konia ku grenadjerom, wbijając w każdą twarz oczy płomienne i władne.
Za nim jechali generał Prądzyński, adjutanci Kruszewski i Mycielski.
— Niech żyje Chłopicki! Niech żyje dyktator! — rozległ się grzmiący okrzyk grenadjerów.
— Do ataku, wiarusy, w imię Boże! Na zwycięstwo, zuchy! Marsz!
Zawarczały bębny, kolumna, najeżona szczeciną bagnetów, ruszyła. Przed grenadjerami, wystawiając się na pierwszy ogień, szedł pułkownik Milberg; dowódcy bataljonów, każdy na swojem miejscu, prowadzili żołnierzy, porwani niezłomnem postanowieniem nie szczędzić swego życia.
Opuszczone przez pułk stanowisko zajęły natychmiast barwne szeregi spieszonych ułanów.
Huk armat i trzask salw zagłuszał słowa komendy, krzyki i bębny idących do boju bataljonów i jęki rannych; dymy gęste, zjadliwe tamowały oddech i gryzły oczy ludziom.
Gwizdały kule i, jak grad, siekły po nagich, stężałych na mrozie pniach drzew.
Z wyciem i skowytem przelatywały kartacze i jękliwie pękały nad lasem, osypując kulami idące do ataku kolumny. Z sykiem padały na ziemię i, kręcąc się i dymiąc, obracały się granaty, wybuchając z jazgotem i hukiem brzękliwym.
Nad generałem rozerwał się kartacz i sypnął kulami.
Padł pod nim koń, ugodzony w głowę.
Generał stanął na nogi i wyprostował się, a wtedy jakieś nowe promienie rozjaśniły nagle tę twarz spokojną, jakgdyby z kamienia wykutą, oczy zapłonęły ogniem, tryskającym siłą niezłomną, zaraźliwą.
Ordynans natychmiast podprowadził nowego wierzchowca. Chłopicki wsiadł i, ręką wskazując przed siebie, powtarzał stanowczym dźwięcznym, jak stal, głosem:
— Tam! Tam!
Grenadjerzy zderzyli się z piechurami rosyjskiego generała Neuharda.
Polak zwarł się z Moskalem i walczył na życie lub na śmierć. W chwili tej puszczono w ruch bagnety; śmigające nad głowami, zakręcane młyńcem kolby karabinów, wznoszące się i opadające pięści, błyskające w dymie i kurzawie pałasze.
Grenadjerzy, prowadzeni przez Chłopickiego, w którym obudził się i nad wszystkiem górował dawny żołnierz bohaterski i zwycięski, wypierali Moskali i krok po kroku odrzucali ich ku baterjom. Umilknąć musiały armaty, które już nie mogły ziać ogniem, aby swoich nie wybijać.
Neuhard rzucił w ogień nowe bataljony, lecz Chłopicki czuwał.
Do ułanów natychmiast przyskoczył adjutant Mycielski i zawołał:
— Ułani naprzód!
Wybiegli chłopcy malowani, rów przebyli i popędzili w wir bitwy.
Szalał Lis, porwany wielką radością boju i jeszcze jakąś inną, że oto wreszcie ujrzał przed sobą prawdziwego wodza, pierwszego żołnierza, najlepszego i najodważniejszego, który zmusił wojsko zapomnieć o śmierci, koszącej ludzi, a do serc rzucił wielkie ukojenie i żagiew zapału.
Porucznik na czele swego szwadronu podbijał pałaszem bagnety Moskali, płatał im głowy, odwalał ramiona z wzniesionemi do ciosu kolbami, obalał ludzi uderzeniem pięści, która, jak taran, druzgotała kości.
Jakiś pułkownik, o twarzy wymęczonej, bladej zmierzył do niego z pistoletu.
Wystrzelić jednak nie zdążył, bo Lis porwał go, podniósł wysoko i gruchnął głową o kamień.
— Tam! Tam! — przeszywał zgiełk bitwy stalowy głos Chłopickiego.
— Naprzód! Naprzód! — powtarzał rozkaz Prądzyński, błyskając szpadą.
Wiara, jak kosiarze wprawni, wcinała się coraz głębiej w gąszcz nieprzyjacielskich szeregów. Już rozpłatali Polacy na dwoje olbrzymi skotłowany kadłub moskiewskich bataljonów, już odpadać od niego zaczęły, niby drzazgi i szczapy, ogarnięte popłochem i przerażeniem kompanje i plutony, a ten głos metalowy, niby niepokojące, drażniące zawodzenie trąbki bojowej, grającej do ataku, rozkazywał:
— Tam! Tam! Naprzód!
Grenadjerzy i ułani odpowiadali mu pieśnią prawie wesołą do zuchwalstwa.
— Jeszcze Polska nie zginęła!...
— Zwyciężymy, dzieci! — wtórował im pewny siebie, uduchowiony głos wodza. — Naprzód!
Grenadjerzy wyrąbali szeroką lukę w ciżbie nieprzyjaciół i już parli na stojące za nimi baterje.
— Od skrzydła, od skrzydła, ułani! — rozległa się nowa komenda.
Lis odpowiedział na nią krzykiem przerażenia.
Ujrzał bowiem dzielnego rotmistrza Wieleżyńskiego, który ugodzony bagnetem, zatoczył się i padł.
Trwało to jedno mgnienie oka, bo wnet nad poległym zakotłowało się nanowo. Pałasze dzwoniły po lufach karabinów, darły się wściekłe, zdyszane gardziele, tupały nogi, grzęznące w topniejącym od gorącej krwi śniegu, rwały się słowa przekleństw, modlitwy, pieśni i jęki tratowanych ludzi.
— Trzeci szwadron! — ryknął Lis. — Zwrot na prawo! Do dział!
Ułani natarli z nową siłą, zmietli jakiś bataljon, usiłujący zastąpić im drogę, rozproszyli go i już uwijali się koło armat, zawracając je paszczami w stronę pozycyj moskiewskich i w pień wycinając kanonierów.
Nowe nadbiegły bataljony, rzucone przez Neuhardta i samego Dybicza, nowe salwy, huragan krzyków, nowa zwara bitewna.
Zginęło poczucie czasu, pierzchnął strach i myśl o niebezpieczeństwie, ludzie stali się maszynami, nie znającemi znużenia i litości. Jak rozpędzone, warczące koła zębate, ludzie porywali ludzi i ze zgrzytem i świstem kruszyli, łamali, w proch ścierali.
Nie zauważył Lis, a może i nikt inny w walczących szeregach polskich, iż Chłopicki już odjechał.
Nie wiedzieli grenadjerzy i ułani, że wódz zachęcał już do boju pułki Szembeka i do linji ognia sam je podprowadzał, że całym pędem konia dopadł wreszcie Radziwiłła, meldował o ogólnym stanie bitwy i jej planie, żądał natychmiastowego przybycia dywizji generała Krukowieckiego.
Popędził Chłopicki dalej, posłał adjutanta do Łubieńskiego z rozkazem, aby podciągnął do Olszyny i stał pod ręką na pierwsze zawołanie. Wódz na chwilę jedną zatrzymał się i wysłuchał raportu o tem, że Skrzynecki szamotał się już był z ostatniemi rezerwami Moskali, ścigając cofające się bataljony.
Lecz pilno było generałowi powrócić do swoich, których zostawił na prawym odcinku lasku olszynowego, aby nowe pułki grenadjerów oraz dwa pułki z rezerwy Żymirskiego w środek pomiędzy wojska Pahlena i Rosena klinem rzucić do ataku.
Stanął przed grenadjerami — wyniosły, mężny i spokojny, jak wódz zwycięski, i wśród okrzyków radosnych poprowadził, wołając donośnie:
— Widzicie tę baterję, co praży pomiędzy dwiema drogami. Musimy zdobyć ją, wtedy zwycięstwo przy nas! Naprzód!
Spiął konia ostrogami i poprowadził wiarę, porwaną jego słowami.
Generał przejeżdżał tuż od prawego boku znojnie pracujących ułanów. Lis widział wspaniałą, promienną twarz Chłopickiego, widział szary surdut jego, podziurawiony kulami, i szmat skóry, oddartej od cholewy buta.
Nagle ze skowytem i wyciem nadleciał granat, kreśląc smugą białego dymu jakieś magiczne, tajemnicze znaki w powietrzu, upadł, syknął, zakręcił się i rzygnął ogniem, żelazem, dymem i śmiercią.
Jak gromem rażony runął koń generała... Padło trzech grenadjerów...
A później już z ziemi, podnosząc się na łokciu, Lis, nagle osłabły i bezwładny, zobaczył, że adjutanci podtrzymują słaniającego się generała i krzyczą przeciągle, trwożnie:
— Generał ranny! Generał ranny! Nosze czemprędzej...
Lis jął powtarzać za nimi jękliwie:
— Generał ranny!
Z trudem podniósł się, utykając na lewą nogę. Spojrzał na nią w przelocie. Cała skrwawiona była, a z buta krew chlustała. Odłamek czerepu utkwił mu w udzie...
Jednak podbiegł do generała, którego już składano na noszach, z karabinów naprędce związanych.
Chłopicki, blady, lecz spokojny, mówił przez zęby.
— Ach, czemuż mnie ta kula nie zabiła?! Kto was teraz poprowadzi?!
Po chwili jednak ogarniał wzrokiem pole bitwy, która miała na wieczne czasy utrwalić zwycięstwo jego, uwieńczyć sławą.
— Na miły Bóg! — zawołał. — Niech jazda idzie w ogień! Posłać rozkaz do Łubieńskiego! Natychmiast! Natychmiast, bo każda chwila, jak życie, droga!...
Prądzyński, obejrzawszy się, spostrzegł Lisa i krzyknął do niego:
— Prowadź tu jazdę Łubieńskiego! Znajdziesz generała pomiędzy Olszyną a drogą bitą! Bierz mego konia i ruszaj, ile tchu starczy!
Lis, niepomny na ból w nodze i słabość, wskoczył na siodło i popędził poprzez Olszynę.
We wskazanem miejscu nie znalazł jednak generała Łubieńskiego.
Jazda, oddawszy niemal połowę swoich szwadronów na posiłki dywizjom, znajdującym się w ogniu, pozostała na dawnem miejscu.
Wysłuchawszy rozkazu Chłopickiego, Łubieński odparł niechętnym głosem:
— Pan Chłopicki jest dobrym generałem piechoty, lecz nie wie, kiedy należy używać jazdy. Jestem pod rozkazami księcia Radziwiłła...
— Skoczę po rozkaz naczelnego wodza! — krzyknął Lis, blednąc jeszcze bardziej. — Tam za olszyną szaleje piekło, przez które zwycięsko idziemy... Posiłków, posiłków potrzeba, na mękę Chrystusa, panie generale!
— Do szeregów, do szeregów, poruczniku! — huknął Łubieński. — Nie twoja głowa rządzi w tej bitwie... Niech wódz naczelny ściągnie posiłki od Krukowieckiego, który stoi bezczynnie... Do szeregów!
Podpułkownik Ździechowski trącił Lisa koniem i szepnął:
— Milcz i jedź do swego pułku...
Lis — blady i zrozpaczony — obejrzał się błędnym wzrokiem.
— Panie generale! — rzekł urywanym, złowrogim głosem. — Zostałem ranny tuż przy generale Chłopickim... Na tę krew moją, błagam!...
— Do szeregu! — powtórzył Łubieński i mocniej zacisnął szpicrutę w ręku.
— Na świadków biorę panów! — zawołał Lis. — Na świadków, żem rozkaz wodza generałowi Łubieńskiemu powtórzył...
Lis ruszył konia i odjechał ponury, pochylony nad kulbaką.
Wszyscy widzieli, że za nim w ślad biegł długi, szkarłatny różaniec, którego każde ziarnko było kroplą gorącej krwi, kapiącej na śnieg...
Oficerowie, patrząc na Lisa, zdumieli się.
Młody porucznik jechał powoli z opuszczoną głową.
Minął w milczeniu wszystkie pułki jazdy Łubieńskiego i konia zwrócił w stronę słupa żelaznego, gdzie stał naczelny wódz z adjutantami.
Lis zatrzymał się przed księciem Radziwiłłem i wyprostowany na siodle składał raport.
Po krótkiej rozmowie zakręcił koniem, podjechał do grupy pułkownika Kickiego i znowu meldował.
Wkrótce zniknął z oczu, zamieszawszy się w szeregach ułanów brygady ochotniczej.
— Pułkownik Zamojski po bitwie sporządzi raport o oddanie tego zuchwalca pod sąd! — warknął Łubieński.
— Pod sąd? — spytał Zamojski, podnosząc ramiona.
Spojrzał na generała i, wzdrygnąwszy się cały, odpowiedział cicho:
— Rozkaz, — jeżeli...
Nie skończył, bo przed sztabem stanął adjutant Chłopickiego, rotmistrz Kruszewski.
— Generał z powodu ciężkich ran odjechał do Warszawy! Komendę w bitwie przekazał generałowi Skrzyneckiemu!... Tymczasem bitwa się rozprzęgła... Potworzyły się luki pomiędzy generałem Skrzyneckim a Szembekiem i jazdą Umińskiego. Luki niebezpieczne!!... Wojsk Krukowieckiego nie widać, mimo trzech rozkazów, posłanych mu przez ks. Radziwiłła. Luk tych zapełnić nie możemy z powodu strat i znużenia wojska... Przybyły przednie straże korpusu Szachowskoja i już się angażują do bitwy! Należy oczekiwać uderzenia jazdy. Rozkaz od ks. Radziwiłła dla pana generała, aby był w pogotowiu szarżę rozpocząć!
Spiął konia i popędził dalej.
Od siedmiu godzin trwała już bitwa, gdy na froncie Skrzyneckiego i Szembeka ze zdwojoną siłą zagrały działa i dojrzeć można było ruchy wielkich mas wojska nieprzyjacielskiego.
Niezawodnie Szachowskoj wprowadził do bitwy swoje świeże pułki.
Godziny nie minęło, gdy do Łubieńskiego nadbiegł adjutant Radziwiłła.
— Panie generale, przyjmiesz na siebie szarżę jazdy moskiewskiej! — krzyknął.
Ludzie sami bez komendy mocniej usadowili się w siodłach i westchnęli głębiej.
Istotnie dywizja rosyjskich kirasjerów, prowadzona przez generała Kabłukowa, rozpoczynała szarżę, która miała niby sztychem przebić armję polską i dojść aż do wałów Pragi, odcinając Polaków od Wisły.
Kapitan Skalski, niedawno przybyły do Skrzyneckiego ze swemi rakietnikami, rzucił race pod nogi mknącej lawiny żelaznych jeźdźców, wszczął wśród nich popłoch i wstrzymał na miejscu, na które baterje polskie wnet miotać zaczęły powódź pocisków.
Tylko jeden pułk kirasjerów gwardji księcia Alberta pod dowództwem barona Meyendorfa wyrywa się naprzód i nic go wstrzymać nie zdoła, chyba tylko śmierć.
Z chrzęstem zbroi, z furkotem i łopotem proporczyków, z tupotem ciężkich, ogromnych koni i z grzmiącemi okrzykami „hurra“ pędzą kirasjerzy, mijają piechotę Skrzyneckiego, która już opuściła Olszynę, przebijają słabą drugą linję polską, gdzie tylko pułkownik Karski z resztkami swoich ludzi z odległości pięćdziesięciu kroków spotyka jazdę celnemi salwami.
Lecz mknąca nawałnica nie rozwiewa się i nie wstrzymuje.
Kirasjerzy mkną dalej, szerząc przerażenie i zmuszając do ucieczki baterje zapasowe, tabory, ambulanse, wozy z rannymi, drobne oddziały wojska, zdążające ku Pradze, gdzie wały jej już obsadzał bataljonami „dzieci Warszawy“ pułk. Czółczyński, a artylerja od mostu grać już zaczynała.
Rozpętana lawina jeźdźców rozproszyła, jak wicher rozwiewa kupę suchych liści, dwa szwadrony ułanów Łubieńskiego i toczyła się już koło żelaznego słupa, gdzie opuszczony zupełnie i niemal samotny pozostawał ks. Radziwiłł, nieszczęśliwy wódz naczelny.
Wtedy to zerwała się brygada ułanów Kickiego.
Pułkownik — piękny młodzian, postawy rycerskiej, oczyma wesołemi błysnął i, pałasza dobywszy, krzyknął:
— Ułani, baczność! Stępa naprzód! Ma-arsz!
Ludzie pochylili się w kulbakach i lance w pół-ucha końskiego zniżyli.
— Ułani, marsz! marsz! — zakomenderował Kicki i pałasz wysoko nad głową podniósł.
— Niech żyje Ojczyzna! — przebiegł okrzyk grzmiący.
Konie, nabierając rozpędu, chrapały i mknęły, czując bitwę.
Za ułanami ruszył pułkownik Gawroński, prowadząc szwadrony Zamojskich.
Jak dwie skały zderzyli się jeźdźcy.
Kurz na chwilę okrył walczących. Lecz widać, że odrazu na miejscu osadzili Polacy kirasjerów zuchwałych, bo oto chmura opadać zaczęła i odkryła wreszcie piękny, niezapomniany obraz.
Ułani, jak grot lancy, wbili się w zwarte szeregi okrytych zbroją jeźdźców i parli naprzód, siekąc pałaszami.
Od skrzydeł w znoju pracował młody pułk Gawrońskiego, w bitwie tej otrzymując chrzest bojowy.
Lis, ponury i zrozpaczony, postanowił zginąć, widząc klęskę Ojczyzny.
Wiedział, że dwóch generałów — Krukowiecki i Łubieński rozkazu wodza nie wykonali; rozumiał, że wojska z Olszyny już się wycofały i że nadzieja na zwycięstwo zgasła ostatecznie.
Porucznik bił się w szeregach Kickiego, jako ułan szeregowy.
Przed bitwą zdążył przeciągnąć rzemykiem ranną nogę, z której krew uchodziła, i teraz nie czuł już ani słabości, ani bólu.
Z oczami, pełnemi mrocznych ogni, z twarzą bladą, przepojoną rozpaczą i nienawiścią, rąbał na prawo i na lewo. Oczyścił przed sobą sporo miejsca i posuwał się zwolna naprzód, czekając aż kirasjerzy sami natrą na niego.
Ten i ów niebacznie konia ku niemu popchnął w zgiełku bitwy, lecz ani jeden nie powrócił.
Stalowe kirasy i hełmy nie mogły wstrzymać straszliwych ciosów ułana; w powietrze wylatywały, rozpryśnięte na kawałki długie pałasze rosyjskie; konie padały, uderzone pięścią Lisa pomiędzy uszy.
Moskale spostrzegli wreszcie ponurego, strasznego ułana i cofali się przed nim, zdzierając konie lub uchodząc na bok.
Wreszcie wziął go na oko olbrzymi wachmistrz i, pałasz wzniósłszy do cięcia, popędził ku Lisowi.
Porucznik spostrzegł wroga i, zwaliwszy jakiegoś przebiegającego moskala, wyprężył rękę z wyciągniętym pałaszem, oczekując ciosu.
Stal kirasjera spadła na niewzruszoną przegrodę i prysnęła nagle, a złamana w przegubie dłoń zwisła mu bezwładnie.
Lis machnął szablą, a cięty przez ramię wachmistrz spadł z konia.
Ułan począł teraz szukać dowódcy kirasjerów. Dojrzał go był na początku szarży i postanowił wziąść do niewoli.
Przebijał się więc w zgiełku i wirze walki, potężnie parł naprzód, aż ujrzał moskiewskiego pułkownika, zachęcającego swoich ludzi do boju.
Był to wysoki, wiotki, o pięknej, szlachetnej twarzy oficer.
Lis odpłatał od niego dwóch kirasjerów i związał z nim swój pałasz.
Meyendorf bronił się walecznie i, posiadając sztukę szermierską, ciosami odpowiadał na ciosy ułana. Wreszcie Lis postanowił skończyć. Stanął więc w strzemionach i, odbiwszy stal przeciwnika, ciął go od głowy.
Z brzękiem odleciała złamana klinga kirasjera, lecz Meyendorf nie stracił przytomności umysłu i konia zwrócił do ucieczki.
W ślad za nim popędził, wyrywając się z ciżby walczących, sam pułkownik Kicki, a kirasjerzy osłaniać jęli swego dowódcę.
Lis wpadł na nich i znowu płatał hełmy wraz z głowami, odwalał ramiona ludziom i łby końskie. Nie trwało to długo, bo ujrzał wkrótce plecy zmykających moskali i rozwiane ogony rumaków.
Gonił więc uciekających, siekł i szablą bódł.
W sercu mu zajaśniała po raz drugi już dnia tego radość dumna, że zwycięstwo przechylić się ma na stronę Polski, broniącej wolności swej i honoru oręża.
Widział, jakgdyby przez mgłę, że czworoboki Skrzyneckiego i Szembeka w porządku cofały się, że grały osłaniające odwrót armaty Piątki, więc odrzucił teraz troskę i gnał w cwał, a każde uderzenie jego pałasza stawało się modlitwą dziękczynną...
O niczem już nie myślał i nic nie pamiętał.
Widział przed sobą cofających się wrogów i musiał uczynić tak, żeby nikt z nich nie powrócił z tego pola.
Chciał zajechać im z boku, więc skręcił na lewo i podniósł konia do skoku na skraju głębokiego rowu.
Nagle czarna chmura zasłoniła całe pole przed nim.
Jakoś dziwnie szybko znikły w niej szeregi połyskujących zbroją kirasjerów.
Umilkły ochocze okrzyki ułanów.
Coś go porwało, cisnęło w jakiś wir szalony, ogłuszyło, odjęło świadomość i zrzuciło z siodła w otchłań bezdenną...
Gdzieś daleko jękliwie wołały do odwrotu trąbki ułańskie.
Lis jednak nie wrócił.
Nikt nawet nie spostrzegł tego po bitwie. Całe wojsko cofało się przez jedyny most do Warszawy lub przeprawiało się przez niepewny, słaby lód. Obawiano się natychmiastowego szturmu Pragi i stolicy.
Oczekiwano z niepokojem i resztką nadziei mianowania przez rząd nowego wodza...
Któż w tych chwilach strasznych miał się troskać o los młodego porucznika?
Nikt nie pamiętał nazwiska jego w pułku ochotników Kickiego; do korpusu Łubieńskiego nie zdążył jeszcze być wpisany.
Nie umieszczono go więc w raporcie o poległych i rannych ani też na liście „zawieruszonych“.
Ochotnik, chodzący luzem, przybysz nikomu nieznany, dziwaczny ułan o pełnej błędów i słów rosyjskich mowie śmiesznej, porywczy bez miary, nieoględnie śmiały, surową prawdę ciskający w oczy możnym i wszechwładnym — ten człowiek przepadł nagle, jak zgubiona na polu sprzączka ładownicy.
Któżby jej szukał po bitwie? Któżby żałował?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.