Trębacz cesarski/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
Gorzkie chwile.

Lis przybył do sztabu naczelnego wodza w chwili zupełnie niestosownej.
Otrzymawszy rozkaz oddania listu do rąk własnych księcia Radziwiłła, porucznik przez dłuższy czas nie mógł dotrzeć do naczelnego wodza.
Upadł był właśnie plan, opracowany przez generalnego kwatermistrza Prądzyńskiego, a zmierzający ku temu, aby przełamać główne siły Dybicza i przerwać łączność pomiędzy skrzydłami armji rosyjskiej.
Miało to ochronić wojska polskie od groźnego dla nich cofnięcia się na równinę pod Pragę. Niestety, zadanie nie zostało wykonane z winy nieoczekiwanie szybko opuszczającego swe stanowisko strategiczne gen. Skrzyneckiego.
Tymczasem Chłopicki po upadku tego planu, o innych zaczepnych działaniach już nie myślał, bo, jak twierdził generał Żymirski, „nie był to człowiek zdolny do napadu“.
Ostatnim wysiłkiem wstrzymywały polskie wojska armję rosyjską, spychającą je na błonia Pragi.
Doszło do bitwy pod Wawrem, gdy Rosjanie od strony Miłosnej w mroźny, pogodny dzień wyszli na równinę, prąc przed sobą znacznie słabsze siły dywizji Żymirskiego.
Jednak na rozkaz Chłopickiego, rzucono tu wojska Szembeka i kilka najlepszych bateryj podpułkownika Piętki.
Po huraganowym ogniu artylerji, Szembek poprowadził do ataku swoich strzelców. Moskale nie wytrzymali natarcia wojsk polskich i cofnęli się na całej linji w zupełnym nieładzie i popłochu.
Przerażony Dybicz wysłał szefa swego sztabu, generała Tolla, który wprowadził do bitwy nowe pułki, aby za wszelką cenę zepchnąć atakujących na bagniste pola Grochowskie.
Tego dnia jednak dowództwo polskie było na wysokości zadania.
Chłopicki natychmiast pchnął naprzód dywizję Żymirskiego, podtrzymując go pułkiem grenadjerów brygady Milberga. Wiara poszła znów na bagnety, zdobyła baterję, sztandar i przełamała linję rosyjską, gdzie szerzyło się już zamieszanie, ponieważ w bitwie padło kilku dzielnych generałów.
Na pomoc swoim pospieszył od lewego skrzydła generał Rosen, lecz Krukowiecki spotkał go ogniem swoich armat i nie pozwolił rozwinąć się należycie. Generał Małachowski pięknym kontratakiem odparł korpus litewskich strzelców. Na prawem skrzydle Toll zalewał coraz nowemi pułkami znużone bataljony generała Żymirskiego, lecz Chłopicki, wyjechawszy przed front, osobiście poprowadził grenadjerów do ataku na bagnety i osadził na miejscu szefa rosyjskiego sztabu.
Zwycięstwo stanowczo przechyliło się na stronę Polaków, już Dybicz rozmyślał nad odwrotem, gdy Chłopicki, wprowadziwszy do bitwy jazdę Łubieńskiego, niespodziewanie, bez żadnego powodu zaczął odciągać wojska.
Zdumiony, lecz uradowany tem Dybicz, zapominając o poniesionych stratach, postanowił jednym zamachem zdobyć panującą nad Grochowem pozycję — Olszynkę. Broniąca jej dywizja Skrzyneckiego odparła jednak szturm i utrzymała lasek w swoich rękach.
Nazajutrz Toll rzucił znowu do szturmu barona Rosena, lecz Bogusławski na czele 4-go pułku i pułkownik Michał Piętka swemi baterjami wstrzymali moskiewskich strzelców i szarżujących dragonów.
Dybicz, przerażony i zmieszany niebywałą odpornością wojsk polskich, bitwę przerwał, postanowiwszy oczekiwać na posiłki.
Armja polska przez całą noc z 18 na 19 lutego wychodziła na równinę pod Pragą, gdzie wszystkie drogi były zatłoczone wozami uciekających przed nieprzyjacielem ziemian i wieśniaków, bydłem, ambulansami, zwożącemi rannych, i taborami dywizyjnemi.
Przez całą tę noc fatalną Szembek osłaniał odwrót aż dopóki nie był zmuszony wycofać się na Grochów.
Nastąpiła pamiętna trzydniowa przerwa w działaniach wojennych, — przerwa tragiczna i niezrozumiała, gdy to dowództwo polskie biernie czekało na wzmocnienie się Dybicza i nie zaatakowało armji przeciwnika, zdemoralizowanego, wahającego się i upadającego na duchu.
Lis, mimo natarczywe nalegania swoje, nie mógł dotrzeć do księcia Radziwiłła.
Dowiedziawszy się, że porucznik przywiózł list poufny i personalny do naczelnego wodza, adjutanci niemal w oczy śmiali się z niego, mówiąc:
— A to rychło wczas pan Dwernicki się wybrał listami prywatnemi obarczać księcia Michała! Zresztą nic on postanowić nie może bez gen. Chłopickiego i Prądzyńskiego, a ci walną bitwę pod Warszawą śpiesznie planują! Rozumiesz, poruczniku?
Lis zrozumiał i z przerażeniem posłyszał te dwa straszliwe słowa — „śpiesznie planują“...
Tymczasem rozglądał się w sytuacji i przez kilka dni wertował mapy sztabowe, gdzie oznaczano stanowiska armji nieprzyjacielskiej i polskiej.
W sztabie dowiedział się, że tego dnia Dybicz stanął z głównemi siłami przed Olszynką grochowską.
Nie było wątpliwości, że naczelne dowództwo polskie znalazło się wobec faktu rozstrzygającego.
Obowiązek nakazywał wytężyć wszystkie siły, aby bitwę na błoniach Pragi wygrać. Prawda, że przewaga liczebna była całkowicie po stronie Rosjan, jednak, ujęciem w swe ręce inicjatywy, dowództwo polskie mogło stan rzeczy naprawić; na wypadek przegranej — sztab byłby zmuszony po jedynym moście na Wiśle przerzucić całe wojsko do Warszawy i tu postawić na kartę losy powstania.
Gdy tak rozważano w sztabie, do sali powolnym, ociężałym krokiem wszedł znużony, blady, o zgasłych oczach nominalny wódz naczelny, Michał książe Radziwiłł.
Przyjrzawszy mu się i odtworzywszy w pamięci odważną, pełną werwy twarz generała Dwernickiego, jego niezachwianą wiarę w żołnierza i w zwycięstwo, Lis, zapominając o subordynacji wojskowej, podbiegł do księcia i, składając ręce, zawołał:
— Jaśnie oświecony książe, oddaj buławę generałowi Dwernickiemu! On uratuje ojczyznę!
Porucznik wyciągnął z zanadrza i podał naczelnemu wodzowi list generała, błagalnemi oczyma patrząc na księcia.
Radziwiłł zatrzymał się i mruknął zmieszany:
— Oszalałeś, oficerze, czy co?
Jednak list wziął i czytać począł.
W tej samej chwili do sztabu przybył gen. Skrzynecki.
— Patrz! — zawołał książę, zwracając się do niego. — Już rebelję podnoszą nasi dywizjonerzy, o karności zapominając!
Skrzynecki szybko przebiegł oczyma list Dwernickiego i syknął pogardliwie:
— Birbant! Awanturnik!... Laurów wielkiego wodza, sławy zbawcy ojczyzny mu się zachciewa!...
Pochylił się do ucha księcia i coś szeptał długo i natarczywie.
Radziwiłł kiwał głową.
Wreszcie spojrzał gniewnie na stojącego przed nim porucznika i, tupnąwszy nogą, krzyknął piskliwie:
— Generał w swoim czasie otrzyma odpowiedź stosowną! Tymczasem o ciebie chodzi, poruczniku! Bierzesz przykład ze swego dowódcy, wtrącasz się w nieswoje rzeczy i łazisz luzem po sztabowych kancelarjach w takim momencie przełomowym?
— Szukałem oddawna sposobności zameldowania się... — zaczął Lis.
— Milczeć, poruczniku! Łazisz luzem, powiadam, a tymczasem oficerów nam brak przed walną bitwą. Hej, tam który!
Podbiegł oficer kwatermistrzostwa.
— Wypisać temu porucznikowi przydział do jazdy w korpusie jenerała Łubieńskiego. Po bitwie dopiero wrócisz do swego pułku, kawalerze! Bajać głośno i ponad miarę zuchwale umiecie, a teraz bić się, bić należy, nie gębą szczekać!...
Lis poczuł się w takiem położeniu, w jakiem był niegdyś nieszczęśliwy, poniżony Głotow przed groźnym carem Mikołajem.
Nie był on jednak Głotowym, niewolnikiem bezmyślnym i milczącym aż do śmierci.
Wyprostowany śmiało spojrzał na generałów i odparł równym, twardym głosem, tak, że wszyscy wokół słyszeli:
— Bić się umiemy, panie generale! Dwie bitwy, wygrane pod Stoczkiem i Nową Wsią, a ileż to drobnych potyczek, głębokich, ścisłych wywiadów! Przed nami to uciekali Gejsmar, Paszkow i Kreutz, panie generale!
Radziwił zaniemówił na chwilę, lecz wkońcu znowu tupnął nogą i wrzasnął:
— Natychmiast do Łubieńskiego! Rozkazuję ci to władzą moją!
Lis, już nie patrząc na naczelnego wodza, zawrócił się na piętach i podszedł do oficera sztabowego, mrucząc:
— Pisz, panie kapitanie, rozkaz! Nie mam tu już nic do roboty.
Oficer wprowadził go do swego pokoju i szczelnie zamknął drzwi.
Spoglądając z zachwytem i podziwem na ułana, szepnął:
— Nie bój się, poruczniku. Dam ci list do adjutanta generała Łubieńskiego. On cię życzliwie przyjmie!
Lis, wyprawiwszy list do Juljanny, szukał okazji, aby powiadomić generała Dwernickiego o zaszłych wypadkach.
Poszedł do głównej intendentury i tu, jak się spodziewał, spotkał oficera aprowizacyjnego ze sztabu gen. Klickiego. Poprosiwszy go o wręczenie swego raportu Dwernickiemu, wsiadł na koń i ruszył na Pragę.
Starszy adjutant Łubieńskiego, podpułkownik Ździechowski, przeczytawszy list przyjaciela z kwatermistrzostwa i spojrzawszy na oddany mu przez Lisa rozkaz sztabu, uśmiechnął się i szepnął:
— Dziw nad dziwy, że książę Radziwiłł nie oddał cię, poruczniku, pod sąd za uchybienie służbowe... ale... mimo wszystko, dobrze się stało! Niech wie, co o nim myślą oficerowie linjowi, bo nikt mu prawdy w oczy nie rznie... Pozostawię ciebie, poruczniku, przy naszym sztabie, jako oficera ordynansowego.
Lis podziękował mu i prosił, aby go jednak nie trzymano bez roboty.
— Skoroś taki ochoczy, to przejrzyj sobie uważnie tę mapę!
Porucznik zbadał mapę. Wszystko było w porządku, tylko w jednem miejscu naprzeciwko pozycyj polskich widniał wielki znak zapytania, nakreślony czerwonym ołówkiem.
Spostrzegłszy to, Lis zbliżył się do adjutanta i wskazał palcem to miejsce na mapie.
— Otóż to! — kiwnął głową Ździechowski. — Sztab nie posiada żadnych informacyj o siłach Moskali na tym odcinku. Mamy rozkaz zrobić tam głęboki wywiad. Weźno, poruczniku, pięciu ułanów ze szwadronu rezerwowego i ruszaj w podjazd!
— Rozkaz! — odparł Lis służbowo i szybko opuścił kancelarję.
Kazawszy ułanom konie kulbaczyć, poszedł raz jeszcze obejrzeć mapę, aby dobrze utrwalić sobie w pamięci ogólną sytuację.
Długo myślał nad tem, jak ma poprowadzić podjazd w miejscowości nieoświetlonej i niezbadanej dotąd przez wywiad.
— Nic innego tylko muszę się imać wybiegów wojennych...
Powziąwszy takie postanowienie, skoczył do najbliższego ambulansu, gdzie razem z Polakami leżeli też ranni Moskale. Wywoławszy dyżurnego lekarza, porozmawiał z nim na osobności i wkrótce otrzymał od niego płaszcz, mundur i czapkę rosyjskiego oficera, znalezionego na polu bitwy z ciężką raną w brzuchu.
Lis w obecności lekarza długo rozmawiał z jeńcem i wypytywał go o różne szczegóły.
— Życzę porucznikowi powrotu szczęśliwego z tak zuchwałej wyprawy! — szepnął lekarz, żegnając odjeżdżającego ułana.
— Postaram się sprawy nie pokpić! — odparł z uśmiechem Lis i powrócił do swoich ułanów.
Porucznik, wcisnąwszy do torby rosyjski płaszcz i czapkę, odjechał.
Podjazd jego szedł szybko i wkrótce jął obchodzić od skrzydła pozycje rosyjskie.
Stanąwszy przy jakiejś spalonej chałupie, Lis ukrył w niej swoich ułanów, a sam się przebrał i śmiało poszedł naprzód.
Po godzinie, gdy już wieczór zapadł, ujrzał pierwsze ognie biwaków nieprzyjacielskich.
Lis, nadsłuchując czujnie, zaczaił się wśród ośnieżonych wydm.
Cisza panowała dokoła i tylko zrzadka ucho jego przyłapywało daleki, napływający wraz z mroźnemi podmuchami wiatru pogwar obozu nieprzyjacielskiego.
Porucznik w swem ukryciu doczekał się nocy.
Gdzieś, znacznie bliżej, rozległy się głosy żołnierzy, szczęk ciężkich karabinów i — cisza znowu pochłonęła wszystkie dźwięki.
— Zmieniono warty... — mruknął do siebie Lis. — Czas na mnie!
Wyszedł i, nie kryjąc się wcale, kulejąc i jęcząc głośno, poszedł naprzód.
— Kto idzie? Stój, bo strzelę! — rozległ się wkrótce okrzyk rosyjski.
Lis jęknął jeszcze głośniej i słabym głosem odpowiedział:
— Nie strzelaj, bracie! Swój idzie... Oficer 8 pułku dragonów... Dostałem się do niewoli... Uciekłem od Polaków...
Do mówiącego podszedł wartownik. Trzymał karabin w pogotowiu i przyglądał się podejrzliwie, gotowy do napadu i obrony.
Ujrzawszy uniform rosyjski i do tego oficerski, uspokoił się i stanął nawet w pozycji służbowej.
— Chcę złożyć ważne zeznania — mówił słabym głosem Lis. — Odprowadź mnie do sztabu.
— Rozkaz! — rzekł wartownik i gwizdnął.
Natychmiast nadbiegł wachmistrz z drugim żołnierzem.
Porozumiawszy się z nieznajomym oficerem, poprowadzili go przez zaspy śnieżne w stronę biwaków.
Stawiono Lisa przed pułkownikiem Zorinym, szefem sztabu brygady.
Pułkownik wraz z kilkoma oficerami siedział nad mapami i rozkazami, przysłanemi z głównego dowództwa.
Moskale podejrzliwie badali jęczącego oficera, lecz wkrótce uspokoili się, bo nieznajomy dawał ścisłe i rzeczowe odpowiedzi. Przebiegły Lis wybrał uniform oficera z korpusu, stojącego na innym odcinku, a przed wyruszeniem wypytał o wszystko rannego jeńca.
Wiedział więc, jaką drogę przebył korpus i jakie stoczył potyczki, znał nazwiska i imiona dowódcy korpusu, dywizyj, brygad, a nawet pułków; „swoich“ zaś oficerów nazywał po imieniu, a nawet używał nadanych im przez kolegów przezwisk żartobliwych.
Po tem badaniu zaproszono Lisa do stołu, gdzie ordynans postawił przed nim jakieś jedzenie i szklankę wódki.
Jedząc i popijając, porucznik mówił:
— Uważałem za swój obowiązek donieść o tem, czegom się dowiedział, będąc w niewoli! Chcę to uczynić zanim udam się do ambulansu, bo jestem dotkliwie potłuczony przy upadku z konia... Zabił go granat, ja zaś, spadając, uderzyłem się głową o kamień i zemdlałem. Nieprzytomnego wzięto mnie do niewoli... Ludzką znalazłem u Polaków opiekę i pomoc... Gadać oni lubią dużo... To też dowiedziałem się, że nadciągnęły nowe posiłki do Chłopickiego, bo buntowniki potajemnie ogłosili pospolite ruszenie... Już przybyły oddziały z ziemi Kaliskiej i Piotrkowskiej, a także ośm tysięcy chłopów-kosynierów... Powiadali mi Polacy, że Francja i Anglja zamierzają podtrzymać powstanie, a i w Bawarji i Saksonji też sprzyjają Polakom...
Długo jeszcze „informował“ Moskali przebiegły Lis, a wszystko, co mówił, niepokojem Rosjan napawało.
— Polacy teraz są tak pewni wygranej, że nawet nie obawiają się naszego ataku... Czaty ich i patrole stoją tak rzadko, że, wymknąwszy się z ambulansu, z łatwością prześlizgnąłem się pomiędzy niemi! — zakończył Lis.
— Nie rozumiem, dlaczego, poruczniku, nie posłano was do Warszawy? — zauważył jeden z oficerów.
— Jutro jużbym tam był! — natychmiast odpowiedział porucznik. — Dziś wieczorem miał mnie indagować sam generał-kwatermistrz. Ale ja nie czekałem i przy pierwszej sposobności... udrał![1]
— Ważnych informacyj dostarczyliście — zauważył szef sztabu. — Jutro razem pojedziemy do generała Tolla, do głównego dowództwa.
— Może byłoby lepiej dziś jeszcze złożyć raport? — zapytał Lis. — Chciałbym tylko przedtem pójść do ambulansu, aby lekarze dali mi coś na ból w kościach, a potem mogę jechać.
— E-e, nie! — odparł pułkownik. — Teraz nie znajdziemy nietylko Tolla ale nawet naszego generała Pahlena... Mają oni teraz pracy wyżej głowy!
— Oj tak, tak! — zgodził się stary kapitan, udekorowany białym krzyżem św. Jerzego. — Stary Pahlen głowi się nad tem skąd wziąć uzupełnienie dla pułków, bo straty mieliśmy ciężkie. Przeklęte Polaki biły się dziś tak wściekle, że nasze młode pułki poszły w rozsypkę. „Swołocz[2] — to nie wojsko! Wszystkie należy odesłać na tyły i inne podciągnąć pułki...
— Bili się Polacy istotnie zdumiewająco! — zawołał inny oficer. — Czy wiecie, że oni najpierw wystrzelali wszystkich starszych oficerów? Zeszli z pola bitwy generałowie Suchozanet, Afrosimow, Własów i Czuchnin, a w bataljonach to chyba żadnego dowódcy nie zostało!...
Spasi Bog![3] — zawołał z przerażeniem w głosie Lis. — Tembardziej musimy jechać, bo jutro, z pewnością, zaczniemy atak, a sztab nic nie wie, że Polacy otrzymali świeże posiłki!
— Jutro nie zaczniemy ataku! — potrząsnął głową pułkownik Zorin. — Stary Dybicz ma niucha. Coś węszy, widać, bo postanowił czekać na przybycie korpusu grenadjerów księcia Szachowskoja. Nie ruszymy się z miejsca, bo nasz korpus stracił łączność z korpusem litewskim, a nawiązać jej nie możemy, aby nie uszczuplić całego frontu. Feldmarszałek obawia się napadu polskich wojsk na pułki litewskie, które tak dostały w skórę, że długo opierać się atakowi nie byłyby w stanie. Toll nawet doradzał cofnąć się na pewniejsze pozycje, lecz stary Dybicz boi się cara i uparł się, że tu będzie oczekiwał Szachowskoja.
— Do czarta! Książę wcale się nie spieszy! — mruczał stary kapitan. — Napotkał ponoć jakieś niespodziewane przeszkody na drogach z Łomży. Tym czasem w głównym sztabie mówiono mi, że za dwa dni zabraknie nam pożywienia dla ludzi i spiży dla koni. Wybraliśmy się na „przechadzkę wojenną“, a tu...
Zaklął ohydnie i splunął.
Lis pomyślał, że już dostatecznie ważnych rzeczy się dowiedział i że nie ma tu nic więcej do roboty.
Wstał więc i z wyrazem cierpienia na twarzy prosił, aby mu dano ordynansa.
— Pójdę do ambulansu, prześpię się i coś tam wezmę na moje dolegliwości. Głowa mi pęka z bólu, po kościach łamanie chodzi... Oj! Oj! Jutro wnet po „zorzy“ zamelduję się panu pułkownikowi...
— Doskonale! — zgodził się Zorin. — Pojedziemy z raportem do generała Pahlena, a stamtąd do feldmarszałka... Dobranoc!
Lis, konwojowany przez ordynansa, wyszedł z namiotu.
— Czy daleko do ambulansu? — spytał żołnierza.
— A kto go wie! — odparł zaspany żołnierz, wzruszając ramionami. — Podczas bitwy tak się to wszystko pomieszało, że kasza się zrobiła: parki artyleryjskie, tabory, ambulanse, — wszystko odciągano na tyły! Teraz szukać będziemy nie wiedzieć ile czasu...
Lis obejrzał się dookoła.
Wyszli wkrótce z pomiędzy namiotów. Przed nimi odłogiem leżała okryta śniegiem polana, gdzie stały uwiązane do pali konie. O dwieście kroków dalej paliły się ogniska na drugiej linji korpusu.
— Wiesz co, bratku? — rzekł Lis. — Powracaj! Szkoda mi ciebie, więc sam poszukam ambulansu.
Żołnierz podniósł oczy na mówiącego.
Przebiegłość, podejrzliwość i nagły domysł błysnęły mu w skośnych, czarnych źrenicach.
Lis przyłapał to spojrzenie chytre i nieufne i bez namysłu skoczył ku żołnierzowi.
Rozległ się krótki, zdławiony krzyk. Tupnęły mocniej nogi o zamarzłą ziemię i wnet głuche zapanowało milczenie.
— Leż tu, drabie... — mruczał porucznik, wpychając w usta ordynansa barankową czapkę jego i związując mu nogi i ręce pasem i rzemykiem, podtrzymującym spodnie żołnierza.
Ciemna, nieruchoma postać pozostała na śniegu, inna szybko się oddalała.
Lis skierował się ku przednim strażom, obchodząc je od strony, gdzie, jak wiedział już, front został przerwany.
Ognie biwaków zniknęły w oddali, przebrzmiały w mroźnem powietrzu ostatnie okrzyki wartowników, gdy Lis, wyszedłszy na wydeptaną w śniegu ścieżkę, szybko zdążał ku chałupie, gdzie pozostawił ułanów.
Nagle z poza ośnieżonych pagórków wynurzyło się dwu konnych.
Nie pozostawało ani chwili do stracenia, bo jeźdźcy nie mogli nie spostrzec człowieka, idącego po nagiej równinie.
Lis stanął i krzyknął donośnie i groźnie:
— Kto idzie?
— Swoi! — zabrzmiała odpowiedź moskali.
— Jacy swoi? Mów! — zapytał Lis.
— Pułkownik Baratow ze sztabu jego ekscelencji, hrabiego Pahlena! — odpowiedziały głosy zbliżających się ludzi.
Sława Bogu! — zawołał Lis po rosyjsku. — Właśnie szukam pana pułkownika...
To mówiąc, biegł na spotkanie moskalom, wzrokiem przebijając mrok nocy.
Oprócz tych dwóch jeźdźców, nikogo więcej nie spostrzegł wpobliżu.
— Hm! — mruknął radośnie Lis i, śmiałym krokiem zbliżywszy się do pułkownika i towarzyszącego mu żołnierza, stanął pomiędzy nimi.
— Kto cię posłał po mnie? — zapytał zdumiony oficer, pochylając się z siodła nad ciemną postacią, stojącą koło niego.
— Generał Chłopicki! — krzyknął Lis, rozkładając ręce.
Nim moskale zrozumieli, co się stało, osiłek zerwał obydwóch z siodła, a później zderzył ich twarzami, ogłuszył i przytomności pozbawił.
— W porządku! — mruczał Lis, przerzucając moskali przez siodła ich własnych wierzchowców.
Po chwili szedł spokojnie, prowadząc za sobą konie z jeńcami.
Odnalazł swoich ułanów i, cicho gwarząc, wraz z nimi powracał do swoich.
W drodze spotkali znaczny oddział polskich strzelców konnych.
Zatrzymano podjazd Lisa i wypytywano.
Jakiś generał, wysłuchawszy raportu, schwycił Lisa za rękę i, wstrząsając ją, mówił radośnie:
— Niezmiernąś nam usługę wyrządził, poruczniku!
Był to generalny kwatermistrz, Ignacy Prądzyński, który razem z pułk. Rybińskim skradał się tej nocy pod obóz nieprzyjacielski, aby osobiście szczegółowo zbadać sytuację i siły, pozostające na tym odcinku.
— Zbliżmy się do frontu! — rozkazał Prądzyński i ruszył naprzód.
Lis, natarłszy śniegiem skrwawioną twarz i kark pułkownika Baratowa, prędko do przytomności jeńca swego doprowadził, a ten pod lufą pistoletu opowiadał, ile i jakie siły stoją tam, gdzie ognie biwaków rzucały czerwone błyski, widzialne, jak na dłoni.
Wszyscy razem wrócili do sztabu. Prądzyński kazał sporządzić raport z opisem czynu porucznika Lisa, oficera 2-go pułku ułanów z brygady generała Dwernickiego.
— Nie minie cię krzyż Virtuti Militari! — obiecywał pułk. Rybiński, lecz Lis hardo potrząsnął głową i odparł:
— Nie szukam nagród, bo nie po nie tu przybyłem, lecz wy nie poniżajcie tych, którzy w miłowaniu ojczyzny trwają!...
Nie zrozumieli panowie Prądzyński i Rybiński, co miał na myśli ten barczysty, spokojny porucznik, z ruska mówiący dobitnym, szczerym głosem.
On sam, snać, czuł znaczenie swych słów głęboko i boleśnie, bo przybladł, a oczy mu nagle ściemniały i posmutniały.






  1. Uciekłem.
  2. Marnota.
  3. Boże, ratuj!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.