Trębacz cesarski/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV.
Sławny odwrót.

Generałowie rosyjscy, ścigający Giełguda, Chłapowskiego i Rolanda, nic nie wiedzieli, że trzeci oddział, dowodzony przez generała Henryka Dembińskiego, znajduje się na prawem ich skrzydle.
Dembiński zaczaił się w lasach koło Kurszan, a okoliczna ludność, pomagająca Polakom i nienawidząca moskali, milczała o tem wojsku, jak grób.
Generał przeczekał, aż przejdą główne siły Tołstoja, a Schirman w pościgu za oddziałem Rolanda posunie się bliżej granicy pruskiej, potem, omijając podjazdy nieprzyjacielskie, doszedł do Grużdzi i stąd, znosząc drobne załogi rosyjskie, forsownym marszem ruszył ku wschodowi.
Na Żmudzi każdy wieśniak wiedział o przemarszu najmniejszego polskiego oddziału, to też Lis, przepuściwszy koło siebie dywizję rosyjskiego generała Sawoini, idącego w przedniej straży Tołstoja, i wynurzywszy się z lasów już na tyłach kolumny, która wypoczywała po pościgu za Giełgudem, niebawem dowiedział się o wojsku Dembińskiego.
Młody, lecz ostrożny i sprawny porucznik rozumiał dobrze, że należy jak najdłużej otaczać tajemnicą ruchy generała, więc unikał spotkania i utarczek z moskalami. Chociaż ręce świerzbiały mu nieraz, w sercu zaś pałała żądza zemsty za klęskę, skradał się cicho, niespostrzeżenie.
Żmudzini uprzedzali go zawczasu o kręcących się tu i ówdzie patrolach, pojedynczych wywiadowcach i szpiegach, więc też nikt w sztabie Tołstoja i Schirmana nie wiedział o jego partji.
W trzy dni po przejściu Chłapowskiego i Rolanda do Prus, Władysław Lis dogonił Dembińskiego w okolicach Poniewieża.
Spotkała go tu wielka radość, bo właśnie Tadeusz Truszkowski znajdował się w oddziale generała.
Dembiński przyjął Lisa z rzadką dla tak wielkoświatowego generała radością.
Lis rozumiał, że na tym człowieku musiało teraz oprzeć się całe powstanie na Litwie i Żmudzi, więc w duchu ślubował mu wierność i posłuch bezwzględny.
— A nie bądź na mnie krzyw, kawalerze, że będę twoją partję pchał na pierwszy ogień — mówił Dembiński, — chcę bowiem jak najdłużej ukrywać swoje siły przed moskalami. Niech myślą, że grasuje po Żmudzi jakaś zuchwała wataha partyzancka...
— Jestem na rozkazy pana generała! — krótko odpowiedział porucznik. — Chcę tylko raz jeszcze pokornie prosić, abyśmy Litwy nie opuszczali, tu do końca walcząc! Zbywać nam na prowjantach i paszy nie będzie, wywiad ustalimy doskonały, albowiem mieszkańcy tej ziemi pomagać nam będą z czystego serca i z całych sił swoich!
Dembiński pociągnął wąsy sumiaste i, mrużąc oczy, odparł:
— Tak też sam czynić zamierzam...
Przy tej rozmowie obecni byli pułkownik Sierakowski, major Janowicz i kapitan Łempicki.
Ten, posłyszawszy słowa generała, wnet głowę podniósł i spytał z naciskiem:
— Pan generał ma zamiar wojsko, z Królestwa wysłane w celu wiadomym, na Litwie trzymać aż zmarnieje całe bez potrzeby i korzyści dla sprawy?
— Moja w tem głowa — nie dowódców bataljonowych, kapitanie! — odpowiedział wyniośle i szorstko generał.
— To się pokaże! — zawołał Łempicki i wyszedł.
Lis śledził go potem w ciągu kilku dni i widział, jak kapitan gromadził dokoła siebie zniechęconych, zrozpaczonych, niekarnych już oficerów i naradzał się z nimi.
Lis, Truszkowski i podporucznik Skotnicki postanowili mieć go na oku, pojmując, że knuje rokosz.
Tymczasem Dembiński posuwał się coraz dalej na wschód.
Nikt jeszcze nie wiedział, dokąd prowadzi swój oddział milczący generał. Wreszcie zwołał on radę wojenną i oznajmił, że zamierza prowadzić wojnę partyzancką na Żmudzi i Litwie.
Wtedy podjudzeni przez kapitana Łempickiego oficerowie i żołnierze wszczęli hałas i z bronią w ręku zażądali od Dembińskiego powrotu do kraju.
Odtąd coraz więcej znużonych, wyczerpanych na siłach ludzi, zapominając o karności, przechodziło na stronę rokoszan.
Wtedy, nie czekając na rozkaz generała, Lis stanął przy Dembińskim i w oczy mu spojrzał przenikliwie, kładąc rękę na głowni szabli.
Surowa twarz generała kurczyła się z gniewu i oburzenia.
Nie patrząc na Lisa, krzyknął donośnie:
— Dywizjon jazdy poznańskiej! Pierwszy szwadron 3-go pułku ułanów!
Ludzie ruszyli z miejsca i otoczyli sejmikujących buntowników.
Generał wiedział, widać, o tem, co się święci w jego oddziale, i był przygotowany należycie do stłumienia buntu.
Na czele jazdy poznańskiej stał dnia tego pułkownik Wacław Sierakowski, najbliższy pomocnik generała. Ułanami dowodził major Alojzy Janowicz.
— Teraz, poruczniku, aresztuj herszta rebelji wojskowej! — rzucił rozkaz Dembiński, zwracając się do Lisa.
Oddziałek porucznika, jak klinem, rozsadził wzburzony, lecz już przerażony motłoch, z którego ani jeden strzał nie padł. Porucznik, zatrzymawszy konia przed Łempickim, rzekł:
— Do generała!
— Nie pójdę! — krzyknął kapitan. — Bronić się będę i pomoc mi dadzą towarzysze!
— Do generała, kapitanie! — powtórzył Lis.
Łempicki błysnął szablą. Lis drapieżnym ruchem pochylił się na kulbace, w okamgnieniu wykręcił mu ramię, a potem schwyciwszy za kołnierz, podniósł i przy głośnym śmiechu swoich ludzi i stronników Łempickiego wiózł zawieszonego w powietrzu herszta.
— Kapitanie, — zawołał Dembiński, — zasłużyłeś na karę śmierci za nieposłuch i wszczęty zbrodniczo bunt! Nie chcę jednak karać ciebie, bo spodziewam się, że czynami sławnemi odkupisz winę swoją. Do bataljonu, kapitanie! Wiara, do szeregów!
Od tej chwili zdawało się, że wszystko już pójdzie po myśli Dembińskiego i że marzenia Lisa o podtrzymaniu powstania na Litwie mają się wreszcie ziścić.
Jednak tegoż jeszcze dnia przyszła wiadomość, że Tołstoj dowiedział się już był o pobiciu przez Dembińskiego kompanji piechoty w Mieszkuciach oraz o porażce huzarów i zagarnięciu taborów generała Kabłukowa pod Poniewieżem.
Wódz rosyjski wysłał za Dembińskim pościg, który prowadził generał Sawoini bardzo zapalczywie, choć zbyt porywczo i nieopatrznie.
Należało jednak forsownie uchodzić przed nim, gdyż moskale mieli przeważające siły, a zbliżali się z niezwykłą szybkością.
Dembiński zwołał ponownie radę wojenną. Plan pozostania na Litwie uznano za niewykonalny. Postanowiono tedy obejść Wilno od wschodu i przebić się do Królestwa.
Ledwie zapadła taka decyzja, gdy Truszkowski odciągnął Lisa na bok i szepnął:
— Dembiński lepiejby postąpił, gdyby pozostał na Litwie, lecz rozumiem, że zmuszony jest zgodzić się z radą, bo już nie można polegać na wojsku, pozbawionem ducha bitewnego. Odżyje on, coprawda, gdy ludzie będą wiedzieli, że powracają do kraju. Tu zmarnieją i rozprzęgną się do reszty. Tam, w Polsce mogą jeszcze dokonać cudów... Idź z generałem, zabierz ze sobą Skotnickiego i Jasiuka, bo generałowi w tej imprezie arcyhazardownej potrzebni są wierni oficerowie! Błagam cię o to w imię ojczyzny i zaklinam na Juljannę, Władku!
— A ty? — rzucił pytanie Lis.
— Ja pozostanę i będę się trzymał do ostatniego tchu, a kto wie, może się znowu doczekam wojsk polskich na tej łzami i krwią zlanej, umęczonej ziemi litewskiej... Powiedz o zamiarze moim matce i niech nie troska się o mnie, nie płacze, nie rozpacza, bo cały żar serca, wszystkie łzy poświęcić należy ojczyźnie tonącej...
Lis nic nie odrzekł.
Padli sobie w objęcia.
Pożegnanie odbyło się w milczeniu, tylko w źrenicach dwóch mężów płonęły ognie niezłomnego, ofiarnego postanowienia.
Truszkowski z partyzantami litewskimi, pożegnawszy wodza i oficerów, odjechał w stronę Wołkomierza.
Dembiński szybko poszedł na Owantę. Tu niespodzianie wynikła bitwa z przednią strażą Sawoiniego. Polski oddział stracił sporo ludzi, lecz w nocy udało mu się wymknąć przez las.
Lis, osłaniający wraz ze szwadronem ułanów odchodzący oddział, spalił most na jeziorze w Inturkach i wstrzymał pościg, zmuszając moskali do dalekiego i trudnego obchodu.
W Podbrodziach, napadłszy znienacka, Dembiński wyciął załogę rosyjską, zdobył amunicję, tabor pułku saperów, park pontonowy i kasę, przeprawił się pod Doniszewem przez Wilję, gdzie całą swoją piechotę wsadził na koń.
Podchodząc do Niemna, szedł ostrożnie; spodziewał się bowiem, że Sawoini oraz garnizony oszmiański i nowogródzki zastąpią mu drogę.
Nie znalazłszy tu przeciwnika, Dembiński przeprawił się przez Niemen w nocy pod osłoną ułanów Janowicza i partyzantów Lisa, wstrzymujących wyrywającego się naprzód z huzarami pułkownika Szwedowa.
26 lipca Lis, idący w przedniej straży, doszedł do Puszczy Białowieskiej.
Tu oddział został osaczony ze wszystkich stron przez wojska barona Rozena, Sawoiniego, gen. Stankowicza i Petersona.
Położenie stawało się niemal beznadziejnem.
Na szczęście, ku Puszczy zbliżała się partja pułkownika Samuela Różyckiego, który przed tygodniem otoczył był i wziął do niewoli bataljon piechoty rosyjskiej i duży, obficie zaopatrzony tabor.
Różycki robił dywersję i głęboki wywiad, a, że przebiegły był to człek, więc straszył moskali, rozpuszczając wieści, że za nim ciągnie na Litwę liczny korpus gen. Ramorino.
Rozen dał się złapać na ten fortel, wstrzymał ruch generałów, biorących udział w pościgu, a, nie rozumiejąc istotnych zamiarów Dembińskiego, zostawił otwartym zachodni wylot Puszczy, zajmując natomiast silne pozycje koło Kamieńca Litewskiego i ściągając tu wszystkie siły.
Tego dnia Lis był wysłany na podjazd z poleceniem znalezienia „jakiejś szpary“, przez którą możnaby było wydostać się z Puszczy, gdyż Dembiński ani o Różyckim, ani o cofnięciu się Rozena nic jeszcze nie wiedział.
Porucznik z półszwadronem ułanów doszedł do Narewki i ze znacznej odległości spostrzegł nagle jakichś jeźdźców, wyłaniających się z boru.
Już zamierzał zaatakować ich, gdy Skotnicki klasnął w ręce i krzyknął:
— Na miły Bóg! Wszak to ułany Ramorino! Poznaję ich!
Istotnie były to patrole Różyckiego.
Połączenie obydwóch oddziałów nastąpiło w Orli, skąd Lis wyruszył na nowy podjazd.
O jakie dwie mile od obozu porucznik natknął się na silną zastawę i rozpoczął bitwę.
Ponieważ strzelanina zbytnio się przeciągała, Lis udał ucieczkę, a gdy moskale wypuścili za nim szwadron dragonów, zawrócił i z miejsca przypuścił szarżę.
Zastawa została przełamaną, nieprzyjaciel w popłochu pierzchnął.
Dragoni, zagarnięci przez Lisa, zeznali, że należą do brygady gen. Bohlena.
Generał ten jednak więcej nie pokazał się, uciekając wielkim pędem ku głównym siłom Rozena.
Przed Dembińskim droga do Warszawy stała teraz otworem.
3 Sierpnia oddział ujrzał stolicę i, witany triumfalnie przez rząd, tłumy i garnizon warszawski, wszedł do miasta.
Wojsko wchodziło przez Pragę przy warczeniu bębnów, graniu trąbek i jęku piszczałek.
Dziwne to było widowisko!
Na czele wojska jechał generał Dembiński, zczerniały, obrośnięty, w wyszarzałym, podartym mundurze i w zniszczonych butach.
Prowadził za sobą szwadrony, bataljony, kompanje i baterje, które jednych w zachwyt wprawiały, innym — łzy z oczu wyciskały.
Nad wszystkiemi uczuciami górował jednak podziw.
Zaiste było czemu się dziwić!
Szły szeregi ludu bitnego i wypróbowanego w potrzebach wielorakich, w których żołnierz — zniechęcony i niekarny winy swoje i przywary sowicie okupił i zmył.
Wychudli, spaleni na słońcu, okopceni dymem ogni biwacznych, raczej do żebraków wędrownych podobni, niż do żołnierzy, siedzieli na koniach różnych maści i wzrostu, a śmigłych, chudych, kosmatych, o brzuchach i bokach zapadłych.
Łachmany zamiast mundurów polskich, zdarte z zabitych ubranie rosyjskich dragonów, huzarów i strzelców, kapoty, sukmany litewskie, siermięgi żmudzkie, czamary, nawet starodawne kontusze, wywleczone ze skrzyń po dworach; karabiny — polskie i rosyjskie, guldynki, janczarki, dwururki myśliwskie, pałasze, rdzewiejące po lamusach karabele, koncerze, nadziaki, a nawet kordelasy łowieckie widniały na tych zjawach ludzkich i krzyczały o dalekiej, krwawej wyprawie, o nieprzerwanym trudzie i znoju bojowym...
Niejeden myślał, że to z mroku wieków wyłoniło się jakieś wojsko, które powracało, jak to niegdyś bywało, ni to z pod Tuszyna, Smoleńska, Pskowa, Moskwy, ni to z dalekich zagonów na Dzikie Pola, Wołoszę lub na Krym.
Widzowie mimowoli wypatrywali wśród oficerów, którzy jechali przed szeregami, przyszłych sławnych wodzów, — obrońców honoru, zdobywców sławy nieśmiertelnej.
Przed wojskiem zbiedzonem, a lotnem i bitnem, bo w karbach trzymały je bądź co bądź twarde ręce, jechał generał Henryk Dembiński, wychowany w atmosferze grand-metrów dworu Saskiego, spokrewniony z hrabiami Moszyńskimi i Wielopolskimi, a niezamożny, więc ponad miarę ambitny i o karjerę swoją zazdrosny.
Sejm, rząd, delegacje wojska i tłumy mieszkańców witały go pieśnią „Jeszcze Polska nie zginęła“, spotykały sercem szczerem, pełnem zachwytu i wiary, że, skoro on z matni wyprowadził tych wojowników zbiedzonych, przywiódł zdobyczne tabory i jeńców tłum, — zaiste — Polska jeszcze nie zginęła.
Dembiński czuł tę ufność i nadzieję, pokładaną w nim, i już snuł plany śmiałe, wspaniałe, ale niebezpieczne dla sprawy w tej chwili ponurej, przerażającej, gdyż feldmarszałek rosyjski Paskiewicz zajął już był Łowicz i ze ścisłością wyznaczył dzień, w którym zamierzał zadać cios ostateczny sprawiedliwej sprawie polskiej.
Wojsko, wiwatując, wchodziło tymczasem do Warszawy.
Tysiączne tłumy witały je gorąco i radośnie.
— „Jeszcze Polska nie zginęła!
Porucznik po rozkwaterowaniu wojska szybko podążył do kancelarji Komisji Wojny, gdzie przyjaciel jego, porucznik Skotnicki, miał znajomych.
Otrzymał on był zlecenie swego sztabu, wystarać się o umundurowanie i uzbrojenie dla oddziału Dembińskiego.
Jednocześnie zamierzał o wszystkiem się dowiedzieć i prawdzie w oczy śmiało zajrzeć.
W Komisji Wojny powiedziano mu krótko:
— Nadziei znikąd niema...
Mówiący te straszne, nielitościwe słowa miał głos skazanego na śmierć.
Lis spostrzegł, że nawet do tej przez cały prawie czas powstania sprawnie działającej instytucji, zakradło się rozprężenie, bierność i zwątpienie trujące.
Oficerowie i posłowie, zajęci w Komisji, nie chcieli rozmawiać z Lisem i Skotnickim.
Przecież w ciągu całej wojny oni tylko podtrzymywali wiarę w zwycięstwo, a teraz, ujrzawszy przed sobą otchłań, nie mieli już sił i sumienia ani zwodzić obydwóch młodych oficerów nieziszczalnemi nadziejami, ani przekonywać ich i dodawać otuchy.
Lis jednak zbadał wszystko i tak, jakgdyby robił wywiad, patrzał, węszył i słuchał, zrzadka tylko zadając niespodziewane pytania.
Po dwóch dniach pobytu w Warszawie pojął już dobrze straszliwą prawdę.
Zawdzięczał to panom Aleksandrowi Wielopolskiemu, siostrzeńcowi generała Dembińskiego, szczególnie zaś posłowi na Sejm, Henrykowi Nakwaskiemu, politykowi i uczonemu pisarzowi.
Poseł, do którego Lis często chadzał, przynosząc mu jakieś listy Dembińskiego, wyczuł gorące serce młodego porucznika i opowiedział mu o tem, co zaszło w Królestwie podczas nieudanej wyprawy Giełguda i Chłapowskiego na Litwę.
— Cóż teraz będzie? — spytał Lis, ponuro patrząc przed siebie. — Paskiewicz, Toll, Osten-Sacken wszak czekać nie będą, jak czekał Chłopicki na wzmocnienie się Dybicza pod Grochowem?
— Nie wiem! — opryskliwie odparł Nakwaski. — Nikt nic nie wie...
Lis westchnął ciężko, jęknął raczej.
Ujrzał przed sobą, jak na jawie, dziarską postać Dwernickiego, przypomniał sobie swój afekt gorący, ślepe zaufanie do tego generała i poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu, palą ogniem i gryzą goryczą jadowitą.
— Boże Wielki! Dwernicki już dawno złożył broń w Galicji... — smagnęła mózg myśl straszna, trująca. — Złożył broń, a potem... Chryste ukrzyżowany!... potem Giełgud, Chłapowski... Roland...
Nie żegnając pana Nakwaskiego, jak nieprzytomny, wypadł na ulicę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.