<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Głębowicze, odwieczna siedziba Michorowskich, mogła zajmować pierwszorzędne miejsce wśród najwspanialszych rezydencyj kraju. Staroświecka powaga i przepych, cechy jej główne, uwydatniały magnacką potęgę. Lecz trochę ciężki styl feudalny łagodziły nowożytne freski komfortu, z wielkim smakiem i umiejętnością wplecione w stare ramy zamierzchłych czasów.
Wyglądało to jak delikatny haft na ciężkiej brokateli i tworzyło całość wspaniałą.
Gmach zamkowy był potężny. Środkowy korpus ogromny, poprzerzynany szeregami wysokich okien, kilkopiętrowy, stanowił silne oparcie dla bocznych skrzydeł, ozdobionych wieżyczkami, i wysokiej okrągłej baszty, na której powiewała chorągiew Michorowskich. Na wieży umieszczono obserwatorium meteorologiczne. Dwie boczne odnogi zamku niezbyt długie, zamykała niby klamrą trzecia poprzeczna, którą nazywano „nad arkadami“ z powodu wysokich sklepień, w bramie. Tu na parterze znajdowała się starożytna sala sejmikowa, a na pierwszem piętrze — zbrojownia.
Wewnętrzny dziedziniec otaczały krużganki proste i narożne, zdobne w murowane filary i poręcze. Wielki gazon kwiatowy okrążał nisko strzyżony żywopłot. Tam, wśród karłowatych piramidalnych krzewów, rozrzuconych pojedyńczo na trawniku, wśród kwiatowego dywanu, stał wodotrysk z zielonego, marmuru z basenem, napełnionym wodą i mitologiczną grupą na skale. Grupa przedstawiała Neptuna i Nimfę, owiniętą wężem. Z paszczy węża i ze skały, w którą Neptun uderzał trójzębem, i wytryskiwały długie sznury wody, spadające do basenu rozwianą kaskadą. Na prawym narożniku zamkowego korpusu wznosił się taras nieduży, sięgający pierwszego piętra, z żelazną poręczą, oplecioną różami. Cały ten ogród wiszący ozdabiały drzewa pomarańcz, cedrów i mirtów. Portyk, wsparty na ośmiu kamiennych filarach, miał na szczycie herb Michorowskich. Schody i posadzka z jasnych kamiennych płyt. Nad drzwiami widniał napis z wypukłych liter: „Gość w dom, Bóg w dom“. Gmach zamkowy od, strony rzeki otaczały pyszne tarasy na sklepionych arkadach kamiennych i marmurowych, sięgające drugiego piętra. Głębowicze słynęły ze swych tarasów i gustownych urządzeń. Parter zamkowy zdobiła długa weranda z białego marmuru, opleciona bluszczem, z alabastrowemi posągami bogów greckich. W jednym załomie murów świecił rżniętemi szybami ścian wyniosły półokrągły ogród zimowy.
Z tarasów roztaczały się piękne widoki parku i angielskich ogrodów; więc: słynna dolina róż, groty układane ze skał, jedna z czerwonej gliny, druga biała, w kształcie świątyni greckiej; biały pawilon letni, mieszczący w sobie akwarjum, plac tennisowy z ładną altaną, gdzie podczas gry stawiano chłodniki; wreszcie wspaniałe wiadukty zielone do spacerów i grupy drzew egzotycznych na pluszowych trawnikach, i wijące się wstęgi ulic.
Mnóstwo kwiatów, posągów, altanek, tuneli zielonych. Sadzawki w kępach irysów z bielą łabędzi, fontanny, marmurowe ławki i mostki. Na górce, usypanej umyślnie, stał wysoki biały marmurowy słup z rzeźbioną figurą Matki Boskiej Łaskawej, otoczony cyprysami. Stok góry zamkowej do rzeki wykładały niezmiernie szerokie białe marmurowe schody, zakończone dość wąską platformą, tworzącą przystań. Tu na brzegach wznosiły się potężne dwie syreny, również z marmuru. Schody i łodzie na rzece obok przystani były jednym z piękniejszych widoków parku. Wszędzie stały gęste słupy elektryczne.
Wspaniałość książęca i niewysłowiony czar porywały wzrok, pobudzały zmysły.
Czuło się tu miljony i silną kochającą rękę, która kierowała wszystkiem, nie żałując wkładu na utrzymanie starej siedziby pradziadów.
Waldemar kochał Głębowicze, czuł do nich przywiązanie synowskie, a typowy poważny ton, panujący tu wszechwładnie, pomimo nowoczesnych dodatków, był jego chlubą.

Zamek, park, zwierzyniec utrzymywał tak samo wzorowo, jak i budynki gospodarskie. Stajnie głębowickie Waldemar wprost pieścił, czyniąc z nich istne pałace.
— Stawała często przed jakimś obrazem, posągiem.
Ale do ozdób zamku i parku nie dodawał już nic nowego, siły swe i zdolności kierując na działalność pożyteczniejszą. Prócz stajni, do jego namiętności należała jeszcze zbrojownia i zwierzyniec.

Charakterystycznym był w zamku pokój sypialny ordynata odróżniający się od ogólnego przepychu spartańska prostotą. Niezbyt duży, zawierał sprzęty konieczne i wyłącznie dębowe. Nie miał firanek, dywanów, ani rzeczy ozdobnych. Łóżko dębowe okrywała wielka skóra białego niedźwiedzia, upolowanego przez ordynata w podróży na północ. Nad łóżkiem wisiała ulubiona broń w kilku odmianach, a naprzeciw duży portret matki, Elżbiety Januszowej, w ciężkich bogatych ramach, w głowach zaś łóżka — pamiątkowy krucyfiks żelazny z XVI wieku. Ten magnat i miljoner osobiście posiadał skromne wymagania.
Pan Maciej, chodząc po Głębowiczach, cieszył się, z uśmiechem przypominał sobie, jak wszyscy z powątpiewaniem patrzyli na ulepszenia, wprowadzane przez młodego ordynata, krytykowali go, nie wierząc, aby taki magnat i hulaka mógł coś dobrego sprawić. Wiedzieli, że skończył Hallę, lecz niektórzy nawet w to niebardzo wierzyli, dopiero po dłuższym czasie, widząc jego energję i świetne wyniki, zrozumieli, że ten hulaka potrafi być dzielnym obywatelem kraju i sumiennym pracownikiem.
Na przepych i znakomite urządzenie głębowickie goście spoglądali z podziwem, ale różnym: pan Maciej i księżna Podhorecka z dumą, Trestka z zazdrością, książę Podhorecki z żalem.
— Miałem i ja kiedyś wiele, teraz mam tylko długi — myślał.
Baron Weyher na równi ze Stefcią pierwszy raz zwiedzał Głębowicze, chodził więc trochę odurzony, mrucząc pod wąsem:
— Drugi Wersal! drugi Wersal!
Hrabina Ćwilecka i panna Paula rozmarzyły się z panią Idalją, przebiegały cieplarnie, głosząc zachwyty nad każdym kwiatkiem. Pannę Ritę trudno było wyciągnąć ze stajni: mówiła, że choć raz chce się uraczyć końmi głębowickimi. Tylko hrabia Ćwilecki z panną Michaliną spacerowali sennie po parku bez marzeń i zachwytów. Stefci towarzyszył Wilhelm Szeliga. Lucia biegała sama widocznie czemś podniecona.
Waldemar dla wszystkich gości miał czas, przyjmował ich po królewsku, dając zupełną swobodę.
Nikt nie czuł się tu skrępowanym, każdy szedł, dokąd chciał, rozmawiał, z kim chciał, i zabawa szła wybornie. Ale z Lucią Stefcia miała kłopot. Nie mogła jej zatrzymać przy sobie, widziała w dziewczynę jakieś wzburzenie.
Przepych Głębowicz działał na Lucię dziwnie, jakkolwiek znała go już dawniej i od dziecka przywykła do zbytku. Słodkowce posiadały również wspaniałe urządzenie jednak inne. Mniej tam było stylu, mniej powagi i wielkości magnackiej, jaka tu wyzierała z każdego zakątka.
Na Lucię to robiło wrażenie. Dziewczynka, rozgorączkowana, podbiegła do Stefci i, biorąc jej rękę, rzekła z naciskiem:
— Mam pani coś powiedzieć, ale tylko pani.
Wilhelm Szeliga, trochę zły, odszedł na stronę. Lucia podprowadziła Stefcię na koniec alei do wielkiego wodotrysku, skąd szeroki widok padał na zamek z tarasami, na trawniki, dywany, posągi i widną z daleka oszkloną pomarańczarnię. Tam Lucia stanęła, zakreśliła ręką w powietrzu wielkie koło i rzekła uroczyście:
— Wspaniałe! Prawda?
Stefcia, trochę zdziwiona, spojrzała na nią.
— Wspaniałe? — powtórzyła dziewczynka.
— Bardzo! — odparła Stefcia, czując się samą pod wpływem majestatu płynącego z zamku.
Lucia z rumieńcami na twarzy mocno ścisnęła rękę Stefci i zaczęła mówić przyciszonym głosem:
— Widzi pani, może i ja kiedyś będę miała taki zamek, takie salony, park i tarasy. Będę miała przepych, wspaniałą rezydencję, bogactwa i tytuły.Takie życie przeznaczone dla mnie, takie a nie inne!
— Dlaczego to mówisz,. Luciu? — spytała Stefcia, niemile tknięta wybuchem dziewczynki.
— Ja pani powiem! Oto przyszło mi na myśl, że tylko w naszej sferze mogę mieć to wszystko, ten cały przepych. A ja go tak lubię! Gdybym wyszła za Edmunda, nie miałabym setnej części tego, prawda? Jakiś tam skromny dworek o kilku pokojach, otoczony jaśminem, z nasturcja na klombach. Nie posiadałabym salonów, ani sali portretowej... Bo cóż Prątniccy?? Czy oni mogli mieć jakich przodków? Jak to dobrze, żem się urodziła w naszej sferze!
— O zapewne! — odrzekła Stefcia z goryczą. — To też Opatrzność czuwała nad nim i nad tobą.
— Nad nim?... chyba tylko nademną? Dla niego byłoby łaską Opatrzności, gdyby się ze mną ożenił.
— Moja Luciu, nie sądź wszystkich miarą swych pieniędzy i sfery.
— Jakto?... więc ja nie byłabym dla niego świetną partją?
— Byłabyś bezwątpienia, ale właśnie ta świetna partja stałaby się jego nieszczęściem, gniotłaby go, dusiła. Ty, wychowana w zbytkach, nie chciałabyś samego dobrobytu, on nie miałby za co otoczyć cię przepychem, używałby na to twych pieniędzy, co miłem nie jest; zresztą i one nie wystarczyłyby na zaspokojenie twych wymagań.
— Ależ moja sfera, parantela — czy to nic nie znaczy, nie wystarcza?
— Nie wiem, mnie by to nie wystarczyło! Ale to zależy od osobistych poglądów. Może Prątnicki byłby zadowolony.
— Napewno więcej odemnie!
— A gdybyś go prawdziwie kochała?
— To nic nie znaczy. Ja miałabym tylko miłość, on wszystko. On zawsze wygrałby, jabym przegrała.
Stefcia zawołała z żalem:
— Ach. Luciu! przypomnij sobie, coś mówiła przed miesiącem: że jedynem twem pragnieniem zostać żoną Edmunda. Wiem, że to było dzieciństwo, że on nie wart prawdziwego uczucia, bo sam go nie posiada, ale jakże różne są twe zapatrywania w tak krótkim czasie. A gdyby on miał wszelkie zalety, zasługiwał na szacunek i miłość twoją, czy i wówczas on by wygrywał? Powiedz!
— Pani mnie nie rozumie. Ja mówię o partji i o sferze.
— Więc osobista wartość człowieka nic nie znaczy, tylko pieniądze i sfora?... O moja Luciu! tak jesteś jeszcze młoda, a już masz spaczone pojęcia.
— To nie są spaczone, tylko nasze — odrzekła Lucia z dąsem.
— Winszuję! jeśli już teraz tak myślisz; co będzie potem?
— Nigdy więcej nie popełnię takiego głupstwa, żeby się zakochać w człowieku nie z naszej sfery.
— O tak, powinnaś tego sobie raz na zawsze zabronić, bo takie głupstwa często źle się kończą.
Tyle smutku i żalu brzmiało w głosie Stefci, że Lucia spojrzała na nią badawczo. Nagle zarzuciła jej ręce na szyję i zawołała przymilnie:
— Niech się pani tylko nie gniewa, moja dobra panno Steniu!
— Ja się na ciebie, Luciu, nie gniewam, ale mi przykro.
— Za pana Edmunda?...
— Nie za Edmunda, tylko, że ty jesteś przesiąknięta podobnemi zasadami.
— To Głębowicze tak na mnie wpłynęły. Szczęśliwy Waldy!...
Z głębi alei dało się słyszeć wołanie.
— Mama mnie woła. Biegnę! — krzyknęła dziewczynka i pędem wpadła w mroczną głąb.
Stefcia poszła w stronę zamku. Całe towarzystwo znajdowało się w parku, ale ona chciała pozostać samą. Idąc pomiędzy krzewami róż, wchłaniała śliczny zapach, z rozkoszą zatapiając głowę w masie aksamitnych kwiatów. Czuła się upojoną barwami i wonią. Rozdrażnienie po rozmowie z Lucią zastąpiła teraz ociężałość prawie senna. Gmach zamkowy przytłaczał ją; ogromne mury, wieżyce i baszta z rozwianą chorągwią robiły na niej wrażenie ciężaru, który ją gniótł. Doznała niemal fizycznej potrzeby stracenia z oczu wyniosłych ścian. Postanowiła wejść do środka, przekonana, że nie zastanie tam nikogo.
Szybko przebiegła tarasy, werandę i zaraz w pierwszym salonie spotkała starego kamerdynera. Powitał ją ukłonem. Stefcia spytała go, którędy iść do gościnnych pokoji.
Stary sługa wskazał ręką rząd salonów i rzekł z uszanowaniem:
— Na lewem skrzydle, drugie piętro. Może hrabianka każe się zaprowadzić?
Spojrzała na niego z szeroko otwartemi oczyma.
— Co znaczy ten tytuł? Bierze mnie widać za kogo innego.
Kamerdyner stał w pozie wyczekującej.
— Mylicie się Andrzeju, ja nie jestem hrabianką — rzekła z wesołym uśmiechem.
Teraz stary sługa otworzył szeroko oczy, ale natychmiast zapanowawszy nad zdziwieniem, rzekł z nowym ukłonem:
— Przepraszam jaśnie panią.
Stefcia lekko wzruszyła ramionami i poszła w głąb zamku, myśląc:
— Zanadto są tu przyzwyczajeni do tytułów.
Mijała salony, wspaniałe gabinety. Przeszła zieloną salę bilardową, białą salę balową ze sklepieniami, zdobną w malowidła i rzeźby w stylu odrodzenia, następnie okrągłą karmazynowa salę posłuchalną, aż znalazła się w ogromnej sieni zamkowej. Stąd biegło w różne strony kilka korytarzy i wiodły szerokie schody z białego marmuru, zakończone na wysokości pierwszego piętra galerją, wspartą na filarach. Schody wyściełał karmazynowy dywan, ale główną ich ozdobą była żelazna, rzeźbiona balustrada, osłaniająca również i galerję. Wyniosłe ściany sieni, wyłożone płytami z szarego granitu, miały sufit sklepiony, wysokości trzeciego piętra. Równolegle z drugiem piętrem otaczał sień dokoła wąski balkon żelazny z poręczą w kształcie ukośnej kraty. Wychodziło nań kilkoro drzwi z wewnętrznych pokoi. Pośrodku sieni naprzeciw klatki schodowej stała okrągła grupa drzew egzotycznych. Wśród nich basen z białego marmuru z tryskającą wysoko fontanną.
Kuliste drzewa cieplarniane zdobiły schody i galerje, elektryczne lampy mieściły się u szczytu sklepień. Posadzka z tafli kamiennych tworzyła bardzo piękne wzory.
Stefcia zatrzymała się długo w tej sieni, podziwiając jej piękność. Zainteresował ją wielki zegar z kurantem, w kształcie wysokiej a wąskiej szafki, ozdobiony popiersiem bronzowym króla Zygmunta Augusta. Jako antyk wiekowy, nadawał otoczeniu ton staroświecki.
Na piętrze rozpoczął się nowy szereg salonów. Stefcia wśród tych bogactw straciła zupełnie kierunek. Nie mogła odgadnąć czy jest w głównym korpusie zamkowym, czy na którem skrzydle. Idąc, spoglądała na makaty, kobierce i gobeliny. Migały jej przed oczyma bogate ramy obrazów, wielkie żyrandole z bronzu, z malachitu lub całe z weneckiego kryształu, zwieszające się ze wspaniałych sufitów płaskich i sklepionych, zdobnych w malowidła i rzeźby. Postać jej odbijała się w ogromnych zwierciadłach lub całych ścianach lustrzanych, w których szeregi sal przybierały rozmiary nieskończone.
Stawała czysto przed jakimś obrazem, posągiem, albo grupą roślin, szczególnie cudownych palm wachlarzowych i, przebiegając szkliste posadzki, miękkie dywany, szła coraz dalej w głąb zamku. W końcu zaczął ją ogarniać lęk. Zbłądziła, ale jak wyjść z tego labiryntu, nie miała pojęcia. Nareszcie weszła do sali bardzo długiej ze sklepionym sufitem, zdobnej w płaskorzeźby i posadzkę dębową. Szeregi okien, ocienionych głębokiemi niszami, niewiele dawały światła tak, że sala była mroczna i dziwnie surowa w tonie. Pod ścianami i na środku stały sofy, kryte złotogłowiem. Staroświecki kominek przykrywała bogata wschodnia opona. Jakaś powaga zdawała się chodzić po tej olbrzymiej sali. Stefcia spojrzała w górę i dreszcz ją przeniknął. Ze wszystkich ścian spoglądało na nia mnóstwo wyrazistych oczu: sala była zawieszona portretami. Przodkowie Michorowskich naturalnej wielkości stali tu oprawni w mahoniowe ramy, okute bronzem. Patrzały na Stefcię poważne twarze dawnych wojewodów, hetmanów i senatorów. Przybrani byli w złote ryngrafy, w aksamitne delje, złotogłów, w sobole i gronostaje lub zakuci całkowicie w srebrne blachy. Innych zdobiły fraki, peruki z koronkowemi żabotami, lub świetne mundury wojskowe. Wszyscy mieli typowe, trochę wydatne usta, wyraziste rysy i oczy szare, przenikliwe, z wyrazem zuchwalstwa, energji i odrobiny szyderstwa. Mrok, panujący w sali, nadawał martwym postaciom pozory życia. Skąpe światło, dochodzące z zewnątrz, pełzało po karmazynach i bogatych futrach szat, po woskowych rękach i twarzach. Stefcia miała wrażenie, że postacie te poruszają się, że martwe szare oczy spoglądają na nią zdziwione, a usta mówią:
— Czego chcesz? Skąd się wzięłaś?
Wstrząsnęła się.
Już drugi raz doznała podobnego wrażenia, drugi raz portrety Michorowskich przerażały ją wymową martwych oczu.
Zabłąkała się w tej sali i jest sama pod pręgierzem tylu spojrzeń. Chciała wyjść, odwróciła głowę w stronę drzwi, i nagle wzrok jej padł na wielki portret w pełnem oświetleniu, przedstawiający wyniosłą postać kobiecą. W ciężkiej aksamitnej sukni, ozdobionej brabanckiemi koronkami, w perłach, stała młoda jeszcze kobieta, z głową spuszczona na piersi i smutkiem w czarnych oczach. Bujne czarne włosy ocieniały ładny owal twarzy, wąskie usta wyrażały ból, niedający się ukryć nawet na portrecie. Strój i uczesanie znamionowało niedawną epokę. Stefcię zaciekawiła ta postać. Podeszła bliżej, chciała koniecznie wiedzieć kogo portret przedstawia.
Na ciemnem tle obrazu, z boku widniał wyraźnie malowany herb z mitrą książęcą, pod nim napis: Gabrjela z książąt de Bourbon Maciejowa Michorowska, ordynatowa głębowicka. Potem następowała data urodzenia i śmierci.
Więc to jest babka Waldemara, żona pana Macieja? księżniczka Bourbon? Ale dlaczego tak bezmiernie smutna? Nawet na portrecie widać, że to nieszczęśliwa kobieta. Stefcia podeszła bliżej, wpatrzona w postać babki Waldemara. I dwie te kobiety — jedna malowana, w aksamitach, druga żywa, w białym muślinie patrzyły sobie w oczy, jakby się rozumiejąc.
Głębokie czarne źrenice Michorowskiej ogarniały dziewczynę żałosnem spojrzeniem, jakieś westchnienia szły od niej i beznadziejność i pełna goryczy melancholja. Oczy te zdawały się mówić: „Zmęczyło mnie życie, nie zaznałam szczęścia ani odrobiny, tylko wiele bólu i zgryzoty... Nic nie pomogły bogactwa, nic tytuły, nic dostojeństwa... byłam kobietą nieszczęśliwą.
Stefcia czytała w jej smutnej twarzy skargę. Dlaczego ta kobieta cierpiała?... czego brakło w jej życiu?... jaka chmura złożyła w jej oczy tyle posępnych cieni?
I w tej sali, pełnej uwiecznionych w portretach postaci, przedstawiała typ najbardziej zbolały.
Stygmat cichego dramatu piętnował jej czoło, perły, rozsypane na jej piersiach, świeciły jak łzy spadłe z bezbrzeżnie smutnych oczu. Wszystkie postacie kobiece na portretach miały uśmiechnięte twarze, klejnoty i kwiaty w dłoniach. Barwne stroje polskie, kontusiki mieszały się tu z obcisłemi sukniami z początku XIX stulecia lub z balonami krynolin. Głowy, jedne w staroświeckich kornetach, w perukach, inne zdobne w koki i pukle, w klejnotach, piórach i kwiatach. Ona jedna odbijała nawet strojem: jej ciemna, aksamitna suknia, ciężkie koronki i sznury pereł miały ton poważny, pełen majestatu. Ani kwiatka przy niej, nic tchnącego wesołością i życiem. Białą arystokratyczną rękę, ozdobioną kilkoma pierścieniami, opierała o poręcz fotelu, druga zwisła na sukni ruchem apatycznym.
Stefcia spojrzała po sali, lęk coraz większy a niepojęty wypełzał z mrocznych kątów i sunął do niej groźny, nieubłagany. Oczy portretów biczowały ją ostrym wzrokiem. Miała wrażenie, że ją wypędzają z sali, że gniewają się na nią za wtargnięcie do przybytku ich pośmiertnej chwały, że mówią do niej:
— Ruszaj stąd, dziewczyno. Tu miejsce nie dla ciebie, to nie twój świat. Idź, bo cię zgnieciemy wielkością!...
Stefcia zadrżała. Działo się z nią coś niezwykłego... Jakieś niewypowiedziane słowa falowały na jej ustach, niedokończone myśli, tętna zupełnie nowe napełniały jej mózg i serce. Uczuć podobnych nie znała dotąd: była to fala obca, ale silna, dopominająca się o zrozumienie. Czuła, że błądzi w jakiejś abstrakcji, jeszcze przysłoniętej mgłą, ale już powodującej niewytłómaczony lęk. Szczupła twarz Stefci zbladła, fijołkowe oczy świeciły mocno podniecone wrażeniem i wewnętrzną gorączką. Spojrzała raz jeszcze na martwe twarze i, podnosząc ręce do głowy, szepnęła:
— Idę, wyjdę stąd... nie wrócę... nie!
Utkwiła pałające źrenice w zbolałej twarzy babki Waldemara i szepnęła znowu:
— Idę, pani... idę...
Ale oczy Michorowskiej spoglądały na nią łagodnie. Smutne, pełne żalu i goryczy, zdawały się mówić:
— Biedne dziecko... spiesz... żal mi cię, polny kwiatku... ale... uciekaj do swoich!
— Boże! Boże! — jęknęła dziewczyna, uniesiona wizją.
Każdy nerw dygotał w niej, wrodzona wrażliwość znalazła silną podnietę. Pochłonięta halucynacją zmysłów, wpatrzona w portret, nie słyszała kroków w sąsiednim salonie.
Nagle w osłonach ciemnej kotary stanęła przed nią wytworna postać Waldemara. W ręku niósł pęk żółtych herbacianych róż.
— Ach! — krzyknęła Stefcia, cofając się w tył.
Widok jego w tej sali, przy tym portrecie, sprawił na niej silne wrażenie.
— Co pani?... co pani?... — zawołał przybyły, porywając jej ręce w swe gorące dłonie. Róże rzucił na sofę i pochylony patrzał na Stefcię badawczo.
— Przestraszyłem panią?... Panno Stefanjo, czemu pani taka zmieniona? Co się stało?...
Dziewczyna odzyskała swobodę. Przy nim nie czuła obawy. Wysuwając ręce z jego dłoni, rzekła:
— Będzie się pan ze mnie śmiał, ale istotnie przestraszyło mnie nagłe ukazanie się pana.
— Wzięła mnie pani za jakiegoś pradziadka, wyskakującego ze ściany, czy tak?
— Pradziadka?... Nie!
— A ja pani szukałem po całym zamku. Andrzej wprowadził mnie na ślad.
— Ja zbłądziłam, zaszłam do tej sali zupełnie wypadkowo.
— I rozmawiała pani z memi przodkami?
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Pan jest jasnowidzący!
— Więc odgadłem?
— Po części. Ja tylko odpowiadałam, oni mówili do mnie.
— Co mówili?
— Nakazywali mi wyjść stąd — rzekła z przymuszonym uśmiechem.
— Panno Stefanjo!...
Ten wykrzyk ździwił Stefcię. Brzmiało w nim pytanie i żal. Prędko powtórzyła:
— Gniewali się na mnie za wtargnięcie do ich przybytku. Tylko ta pani miała dla mnie lepsze spojrzenie.
Wskazała na portret.
Waldemar odwrócił głowę, popatrzał i rzekł poważnie:
— To moja babka, Maciejowa Michorowska, bardzo dobra i bardzo nieszczęśliwa kobieta... może właśnie dlatego nieszczęśliwa, że dobra.
— Dlaczego? — spytała Stefcia.
— Och! to smutna historja. Nie chciałbym pani zasmucać.
— Proszę, niech mi pan opowie jej dzieje — szepnęła z prośbą.
Waldemar przepalał ją wzrokiem. Postąpił parę kroków i, biorąc róże z sofy, rzekł stłumionym głosem:
— Rwałem je, myśląc o pani, i niosłem dla niej... Mój ulubiony kolor... Proszę.
Podał jej rozkwitły, woniejący pęk, ogarniając postać dziewczyny gorącem spojrzeniem.
— Czy pani lubi smutne historje? — dodał prędko, chcąc przywrócić jej swobodę, bo spostrzegł, że biorąc kwiaty, zmieszała się.
— O tak! lubię... Dziękuję panu za róże. Śliczne!
— Więc opowiem pani historję babki, ale uprzedzam, że smutna, bo babka miała wiele cierpień w życiu.
— Wyjdźmy stąd — rzekła Stefcia — będą nas szukali.
— Wszyscy grają w tennisa i są zadowoleni. Nie widzę racji przeszkadzać.
— Ale Lucia sama. Może mnie potrzebować.
Co do Luci mogę panią zapewnić, że się dobrze bawi z Wilusiem Szeligą. Pozostaniemy tu.
— Nie, nie! Trzeba iść.
Podbiegła do drzwi. Waldemar zastąpił jej drogę i rzekł energicznie:
— W tej sali panują prawa feudalne! Nie puszczę pani. Historję babki trzeba wysłuchać przed jej portretem... Jest pani w tej chwili moją wasalką.
Stefcia komicznym ruchem załamała ręce.
— Suwerenie, zlituj się! uwolnij mnie! — zawołała wesoło.
— O nie! żadnej łaski. Jest pani w mej mocy, nikt cię nie wyzwoli, gdy ja nie zechcę. Mam za sobą całe szeregi popleczników.
Wskazał na portrety.
— Ależ oni mnie nie chcą, wypędzają!...
Waldemar pochylił się do niej i rzekł z naciskiem:
— Gdy ja zechcę, oni zechcieć muszą!
Stefcia zaczęła tracić pewność siebie. Postanowiła wyjść koniecznie.
Lecz w tej chwili zaszło coś dziwnego.. Oto w parku rozległ się krzyk, głos wpadł do sali i akustyczne ściany powtórzyły go kilkakrotnie. Zdawało się, jakby portrety przemówiły. Na Stefci, rozstrojonej do najwyższego stopnia, głos ten, po słowach Waldemara, zrobił wrażenie wprost piorunujące. Rzuciła się naprzód z okrzykiem przestrachu.
Waldemar chwycił ją za ręce powyżej łokcia i przysuwając do siebie, szepnął:
— Nie bój się... Przy mnie nic ci nie grozi...
Trzymał ją mocno, spłonioną z silnie bijącem sercem.
— Nie obawiaj się, jestem przy tobie — powtórzył stłumionym głosem.
Oczy jego piekły, ponsowe usta drżały, w skroniach biły tętna.
Chwila ciszy..., pierwszego upojenia!...
Niewidzialne dreszcze łączyły ich z sobą, zlewając się w jeden prąd, pełen czaru.
Waldemar nie przerywał go ani poruszeniem, ani słowem. Chciał go wyzyskać do ostatka... rozpłomieniała go bliskość Stefci, rozczulała jej słabość. Czuł, że ją ta chwila męczy, ale, że biedaczka jednocześnie boji się poruszyć, by nie uleciała spłoszona. To go rozrzewniło.
Stefcia była jak nieprzytomna. Pierwszy raz w życiu zadrgał w jej duszy jakiś nowy dźwięk. Doznała obawy przed tym, do którego już miała ufność zupełną. Szarpała się i rzekła przerywanym głosem:
— Chodźmy stąd... już chodźmy!
— A moja historja — spytał.
— Opowie mi ją pan innym razem.
— O nie! drugi raz nieprędko może nastąpić podobna chwila, trzeba z niej korzystać.
Podprowadził wahającą się Stefcię do małej kanapki naprzeciw portretu i rzekł z uśmiechem, już spokojny i pewny siebie:
— Niech pani spocznie tu... ja obok. O tak. A teraz proszę słuchać dziejów babki.
Dziewczyna nie znalazła siły sprzeciwiać mu się. Jego stanowczość imponowała jej. Usiadła na kanapce. W białej sukni z pękiem żółtych róż w ręku tworzyła bardzo ładną plamę na ciemnej materji. Waldemar zaczął mówić dźwięcznym barytonem, chociaż dzisiaj nieco stłumionym w brzmieniu:
— Babka moja była ofiarą nieszczęśliwej miłości... kochała człowieka, z którym nie pozwolono jej połączyć się.
Słuchającą przeszedł leciuchny dreszcz. Podniosła oczy na twarz portretu z wyrazem głębokiego współczucia.
Waldemar mówił dalej:
— Była księżniczką z rodziny starożytnej, noszącej w swym herbie koronę królewską. Miała wielu znakomitych starających się. Odrzuciła wszystkich, kochając ubogiego chłopca, sekretarza w dobrach jej ojca. Kochali się wzajemnie pierwszą miłością, tak potężną, że mogłaby wszystko zwalczyć. On milczał, przeczuwając, że mu jej nie dadzą. Cierpiał skrycie. Ale ona, młoda, wypieszczona przez ludzi i warunki życia, naginające się zawsze do jej woli, nawet kaprysu, nie chciała milczeć. Wyznała rodzicom miłość do młodego Gwidona, prosząc o ich błogosławieństwo. Spotkał ją zawód. Ojciec, książę de Bourbon, człowiek poglądów bardzo rojalistycznych, przesiąkłych feudalizmem, ambitny i dumny, odtrącił wyznanie córki. Młodziutką Gabrjelę wywiózł do Paryża, a Gwidona pozbawił posady. Biedny chłopak, kochając gorąco, przytem również ambitny, nie zniósł tak strasznego ciosu: wkrótce zakończył życie samobójstwem, pożegnawszy się listownie z Gabrjelą. Księżniczka, pogrążona w bezgranicznej rozpaczy, chciała wstąpić do klasztoru, ale tyran ojciec nie pozwolił na to. Musiała się bawić, musiała znosić hołdy licznych konkurentów, lecz opierała się stanowczo rozkazom ojca, który zmuszał ją do zamążpójścia. Tak przeszło kilka lat. Tymczasem dziadek mój, Maciej, przechodził mniejwięcej to samo. Będąc ułanem, gdzieś na balu poznał i pokochał młodą osobę, córkę obywatelską. Nosiła ona imię pani.
Waldemar spojrzał w oczy Stefci z jakimś rzewnym uśmiechem.
Ona drgnęła i przybladła. Spostrzegł to. Delikatnie ujął jej rękę.
— Co pani jest, panno Stefanjo?
Wysunęła rękę z jego dłoni i, zanurzając twarz w różach, rzekła:
— Nic... nic... niech pan mówi dalej.
— Teraz następuje okres najsmutniejszy. Muszę tu obwinić mego dziadka. Kochał swoją Stenię bardzo, ale...
— Stenię? — zawołała Stefcia.
— Tak spieszczał jej imię i na jej pamiątkę panią tak samo nazywa. Pani podobno jest portretem tamtej. Ona była również pierwszej młodości, również wiośniana, tchnąca życiem i promieniejącą urodą. Posiadała świeżość uczuć, głęboką wiarę, miłość do świata i ludzi. Pokochała dziadka z całej duszy. Zaręczyli się, ale nieszczęście, stugłowe fatum stanęło na ich drodze. Tu właśnie muszę oskarżać dziadka. Nie miał dość stanowczości, aby zwalczyć przesądy i zastarzałe pojęcia swej rodziny. Nie pozwolono mu pojąć za żonę tej, którą kochał, która ze wszech miar zasługiwała na to, która wreszcie była może więcej warta od niejednej protegowanej przez jego sferę i rodzinę. On chciał wprawdzie przełamać zaporę, dzielącą go od szczęścia, ale walczył za krótko. Zagrożony wydziedziczeniem, pod groźbą niebłogosławieństwa uległ złej sile, nie mając odwagi stawić jej czoła do końca. Bardzo zacny i prawy, nie posiadał jednak dostatecznej siły i woli. Brakło mu hartu, za słaby, zanadto ulegający wpływom miał charakter. Nie potrafił powiedzieć nieodwołalnie: „Ja chcę!“ — miłość swą pozostawił w sercu, nie ujawniając jej w czynach. Fanatyzm sferowy spaczył jego najdroższe uczucia, złamał dane słowo, może go nawet chwilowo przekonał; zaręczyny zostały zerwane, życie i serce biednej kobiety stargane na zawsze. Zaraz potem wysłano mego dziadka za granicę, aby tam zapomniał... Jakie szyderstwo! jaka ironja!... W Paryżu dziadek poznał Gabrjelę de Bourbon i tak prababka moja, zaprzyjaźniona z domem księstwa, ułożyła z ojcem Gabrjeli to małżeństwo. Księżniczka zmęczona życiem, poddała się woli ojca. Dziadek powodowany już nie wiem czem, zgodził się również. Ślub odbył się w Rzymie, lecz młoda para kroku tego żałowała całe życie. Byli bardzo nieszczęśliwi. Oboje mieli serca wystygłe, gorycz płynęła w ich żyłach. Oboje wyrzucali sobie chwilę zaślubin, dręczyli swe sumienia. Ona kochała do zgonu pamięć człowieka, który z jej powodu zginął, on stale nosił w sercu miłość dla tamtej i żal, że zwichnął jej szczęście. Nie było spokoju ani harmonji. Złośliwe fatum rzuciło na nich ciężką chmurę, wszelkie promyki światła, płynącego ze świata, rozjaśnić jej nie mogły. Pozostali w cieniu do końca. Ona niedługo żyła. Smutek, ciągła walka, nieskończona wewnętrzna rozterka, podkopywały wątły organizm. Wkrótce rozwinęła się choroba sercowa i suchoty. Zmarła na południu w dość młodym wieku. Wówczas dziadek oddał ordynację memu ojcu, sam zamieszkał w Słodkowcach, dokąd w kilkanaście lat potem sprowadził owdowiała ciotkę Idalję z malutką Lucią.
Waldemar umilkł. Siedział z pochyloną głową i głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami. Nagle wyprostował się, przeciągnął dłoń po czole i rzekł z westchnieniem:
Teraz na innej planecie może znalazła spokój, daremnie szukany na ziemi.
— Czy ją pan pamięta? — spytała głucho Stefcia.
— Była moją chrzestną matką, pamiętam ją trochę. Dużo opowiadała mi o niej babka Podhorecka, która bardzo ją kochała.
Spojrzał uważnie na Stefcię, na jej rozpalone usta, wilgotne oczy i rzekł dziwnie łagodnym głosem:
— Zmęczyłem panią... prawda? Taką pani widocznie przejęta nawet wzruszona.
Podniosła na niego oczy.
— Żal mi ludzi, którzy się tak strasznie męczą, tak cierpią.
— O tak! żal zawiedzionej nadzieji i największego bogactwa na świecie — uczuć.
— Pan to pojmuje? — spytała Stefcia.
Zmarszczył brwi.
— A pani wątpi?
— Myślałam, że... w pańskiej sferze nie nazywa się miłości bogactwem... że się jej nie ceni...
— Jednak dziadek Maciej cenił i pojmował miłość i moja babka również.
— I oboje zmarnowali ją — dokończyła Stefcia.
— To znowu co innego. Brakło im sił do zbudowania dla swej miłości odpowiednich podstaw. Nie umieli ustawić jej na takim piedestale, z którego nikt strącićby jej nie potrafił. Niech pani wierzy jednak, że są wśród nas inni, o! być może gorsi od dziadka pod każdym względem, ale więcej energiczni, nawet uparci. Gdy ci zechcą dopiąć celu złamią wszystko, pójdą przebojem, ale dopną go. Do takich ja się zaliczam. Mam tysiące wad, lecz posiadam niezłomną odporność na wszelkie złe siły. Przytem, jak wszyscy Michorowscy, jestem trochę egoistą, więc szczęścia nie pozwoliłbym sobie wydrzeć za nic i nikomu. Zgnieśćby mnie nie zdołali: jabym zgniótł tych, coby się ważyli stanąć ze mną do podobnej walki. Nie zastraszyłaby mnie groza wydziedziczenia, ani przekleństwo. Jestem bezwzględny, dobrze! ale czuję w sobie potrzebę szczęścia innego, niż posiadam, i gdybym do niego dążył, nikt nie śmiałby stawić mi zapory!
Ordynat mówił z pałającemi oczyma, z rozdętemi nozdrzami i zmarszczoną brwią. Jego szare źrenice zdawały się wtórować słowom, piła od nich wielka siła temperamentu, energja i wola, nie znająca dla siebie żadnych granic.
Stefcia z odrzuconą głową i rozchylonemi nieco ustami wpatrywała się z podziwem w jego męskie, wyraziste rysy. Imponował jej. Czuła, że to, co mówi, jest zaledwie cząstką tego, co potrafi. Przeciwności mogą się o niego odbijać, jak o skałę. Przeszedł ją instynktownie dreszcz, mimowoli odsunęła się lekko.
On ochłonął, popatrzał na nią i, ubawiony wyrazem jej twarzy, powiedział z uśmiechem:
— Pani boji się mnie. Czyż jestem taki straszny? Mogę zresztą nim być, ale nie dla pani. Trochę mnie pani dotknęła zapytaniem, czy pojmuję głębię uczuć, — odpowiem z szorstką otwartością: nie pojmowałem, lecz... zaczynam pojmować!...
Stefcia wstała, zwróciła się do swego towarzysza i rzekła prędko:
— Dziękuję panu za opowiedzenie mi tej smutnej historji. Chodźmy już... Okropnie długo siedzieliśmy... w tej feudalnej sali.
— Podziękowania nie poprze uściśnienie ręki? — spytał wyciągają dłoń.
Żywym ruchem podała mu swoją.
Ujął ją silnie, pochylił się i przycisnął do niej gorące usta. Stefcia zdrętwiała, płomienie uderzyły jej na twarz, w głowie zaszumiało wirem. Pocałunek ten palił ją, czuła na sobie oczy Waldemara.
Prędko wyrwała rękę, podążając w stronę drzwi. Chciała uciec z tej sali i z pod jego wzroku.
On szedł za nią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.