Tragedje Paryża/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domy, jak ludzie, mają właściwą sobie fizjonomię. Niektóre budynki, skromne z pozoru, pociągają dziwnym urokiem, obiecując ciszę, spokój i szczęście, inne, przeciwnie, wstręt budzą swoim ponurym wyglądem.
Pilny obserwator, opierający na tem swe spostrzeżenia, powie, i nie bez przyczyny, że w podobnych schronieniach nie mogą mieszkać uczciwi ludzie.
Do takiej to podejrzanej kategorji domów, zaliczyć nam wypada kamienicę dwupiętrową, wznoszącą się w 1850 roku na bulwarze Batignolles.
Wspomniony bulwar stał się obecnie piękną, rozległą częścią Paryża, starannie utrzymaną, należycie oświetloną, zapełnioną po obu stronach wytwornemi budowlami, wspaniałemi magazynami i kawiarniami. Nie było tak przed laty dwudziestu kilku.
Część zewnętrzna rogów bulwaru, położona między Montmartre i Batignolles, przedstawiała w lecie piaszczystą pustynię, w zimie bagnista, słabo oświetlone wieczorem, miejsce nadające się wybornie do schadzek dla pozarogatkowych włóczęgów; zabudowane dwoma rzędami szarych, brudnych domów, nie różniących cię wcale od otaczających je lepianek.
Na zewnętrznej stronie wyż wspomnionej kamienicy zdawał się ciążyć jakby rodzaj trądu.
Otynkowanie poodpadało z niej kawałkami. Okiennice i żaluzje różnego kształtu i koloru, pozakupywane widocznie w składach rupieci, trzymały się zaledwie w oknach, nieregularnie porozmieszczanych.
Właściciel domu, gruby mężczyzna, nazwiskiem Vignot, inaczej nie wiadomo z jakiej przyczyny „Sznurem“ przezwany, zajmował parter tegoż. Utrzymywał on tu kawiarnię podejrzanego rodzaju, której klientela rekrutowała się przeważnie z pomiędzy wypomadowanych „Alfonsów,“ uczęszczających na baliki pod „Królową Blanką.“
Jeżeli godzi się wierzyć głosowi publiki, Vignot łączył do owej profesji różne rodzaje mało zaszczytu przynoszących mu zajęć. By zaś odsunąć od siebie uwagę policji, oddawał tejże niejednokrotnie nader ważne usługi, co zamykało jej oczy w pewnej mierze na jego sprawki.
Pod oknami pierwszego piętra, na murze tej kamienicy, umocowanym był obraz na drzewie olejno malowany, z którego deszcz, słońce i kurzawa, niezdołały jeszcze zetrzeć barw jaskrawych. Obraz ten, którego twórca może niestety śnił niegdyś o sławie, przedstawiał kobietę w żółtym kapeluszu z piórami, w sukni różowej, dekoltowanej, z błękitną przepaską, obejmującą z wdziękiem w ramiona pyzate niemowlę.
Poniżej widniała tabliczka, na której wypisane była nazwisko: PANI ANGOT, przyjmuje damy potrzebujące opieki. — Dyskrecja, Troskliwość macierzyńska. — Ceny umiarkowane.
Czy owa pani z bulwaru Batignolles była w rzeczy samej krewną legendowej pani Angot, nie wiemy. Jakiekolwiek bądź jednak było jej pochodzenie, zajmowała w wyż opisanym domu całe pierwsze piętro, płaciła komorne regularnie, zkąd zaskarbiła sobie szacunek i poważanie u pana Vignot.
Na drugiej tabliczce, umieszczonej w widocznem miejscu, napis objaśniał, że obok zakładu pani Angot, znajdują się pokoje umeblowane do wynajęcia, tygodniowo, dwutygodniowo i miesięcznie.
Pan Vignot był przedsiębiorcą tych lokalów.
W końcu korytarza, nasiąkniętego nieczystem wilgotnem powietrzem, wązkie ciemne schody, pokryte masą błotnistą, prowadziły do pani Angot i do pokojów umeblowanych.
Wejdźmy do jednego z nich, noszącego Nr. 4.
Trudno wyobrazić sobie izbę pospoliciej umeblowaną, o nędzniejszej powierzchowności. Podarte firanki, niegdyś białe z czerwonem obszyciem, przysłaniały do połowy łóżko drewniane, na którem leżał siennik z wyglądającą zeń słomą, i materac szczupły i płaski. Rozdarta przez całą długość firanka podobna do zawieszonej nad łóżkiem, przysłaniała okno. Komoda, stolik i cztery drewniane krzesła dopełniały całości.
Szczupłe zawiniątko leżało tuż przy komodzie. Po nad kominkiem nie było zegara, ale dwa mosiężne lichtarze, odbijające się w zielonem zwierciadle, krzywo w ramy oprawnem i zapisanem mnóstwem kobiecych imion, wyrżniętych widocznie ostrzem djamentu.
Obok kominka stał piecyk gliniany, a na nim kilka fajansowych talerzy, próżna butelka, dwa widelce, dwa noże, trzy wazki metalowe i mały zapas węgla drzewnego.
Otóż i wszystko.
Zajmijmy się teraz osobistościami.
Było ich dwie we wspomnionym pokoju, a nigdy kontrast bardziej uderzający nie zdarzył się jak w chwili obecnej.
Przed owem zwierciadłem, pokrytem jak gdyby mgłą wieczną, stał młody mężczyzna, zakładając krawat na szyję.
Mógł mieć około lat trzydziestu pięciu i widocznie — nie należał do zwykłych gości tych brudnych stron miasta.
Ciemno blond włosy, wijące się naturalnie, spadały mu na skronie i czoło, okalając rysy twarzy kształtne, regularne, nacechowane wyrazem wyższej dystynkcji.
Całe jego oblicze uderzało niezwykłą pięknością, lecz była to piękność przekwitła, zużyta. Ołowiana bladość cery, zmarszczki na czole i powiekach, sine kontury pod oczami, usta pobladłe, świadczyły o przebyciu wielkich zgryzot lub zbyt wesołem życiu.
W spojrzeniu tego mężczyzny przebija się ukryty niepokój wewnętrzny. Każda z jego źrenic błękitnych, świecąc ponurym blaskiem, zdawała się być jakby otworem głębokiej przepaści. Nieprzenikniona ciemność leżała widocznie na dnie duszy tego człowieka, rozświetlana jedynie blaskami niezdrowych namiętności i żądz, nienasyconych.
Starania około swej toalety, jakiemi zajętym był w tej chwili, całkiem go pochłaniały. Dziesiąty raz z rzędu zadzierzgał i rozwiązywał węzeł krawata. A gdy mu się to wreszcie udało, uśmiechnął się do swego własnego obrazu, odtworzonego w owem zakurzonem zwierciadle, przywdział tużurek, uwydatniający dobrze jego kształtną postać, wsunął do kieszeni mały rewolwer, kilka sztuk drobnej monety, rozrzuconej po nad kominkiem, włożył jasne perłowe rękawiczki, wdział nowy kapelusz, a zwróciwszy się do młodej kobiety, znajdującej się wraz z nim w pokoju, rzekł:
— Klotyldo, wychodzę.
Kobieta siedząca na łóżku, ze wspartemi na kolanach rękoma, ukryła twarz w dłoniach. Ciemny jedwabny penioar okrywał ją całkowicie. Widocznemi były tylko jej palce białe u rąk, jakby wykute z marmuru, i gęste sploty ciemnoblond włosów nad czołem. Podniosła głowę.
Uroczo piękna i młoda, przedstawiała obraz anioła, lecz anioła boleści. Oblicze jej było tak marmurowo białem, jak ręce. Pod zwierzchnią skórą zdawało się, iż krew nie krąży wcale. Powieki jedynie były zarumienionemi, jak gdyby od łez, które na rzęsach jej jeszcze drżały.
— Wychodzisz, szepnęła ku stojącemu opodal mężczyźnie. Ha! jest to codziennym twoim zwyczajem. Dziwnem byłoby zaiste, gdybyś pozostał tu ze mną.
— Mamże to uważać jako wymówkę z twej strony?
— Wymówkę? Czyliż ci kiedy je czynię? Rychłoż powrócisz? zapytała.
— Jak zwykle.
— To się znaczy w noc późną... nad ranem... Powracasz zwykle, gdy świtać zaczyna. Następnie śpisz przez dzień cały do wieczora, aby za przebudzeniem opuścić mnie znowu. Zaledwie czas mamy do wymienienia z sobą słów kilku. I otóż, przez większą połowę życia jestem samą, samą... i tu... w takiem miejscu!.. powtórzyła z pomimowolnym wstrętem spoglądając w około siebie.
— Mieszkanie, to nie jest pięknem, przyznaję! odparł mężczyzna. Wkrótce je zmienimy, przyrzekam ci to, i to prędzej, aniżeli się może spodziewasz. Zresztą, dom jest spokojny, nie zagraża ci tu żadne niebezpieczeństwo.
— Dla ciebie i z tobą, przyjęłabym to smutne schronienie, odpowiedziała łagodnie, przyjęłabym wszystko!... dowiodłam tego. Ależ pozostawiona w samotności, och! wiecznie sama... to nazbyt okropne, chciej wierzyć. Różne smutne myśli nasuwają mi się wtedy. Powiedz mi, czem się zajmujesz? dodała, co zatrzymuje cię tak zdała odemnie?
— Walczę o lepszą przyszłość dla nas obojga. Staram się o zmianę pozycji.
— Jak to... przez całą noc... do rana?
— Noc nieprzerywa zajęć finansowego świata w Paryżu.
Młoda kobieta potrząsnąwszy głową z niedowierzaniem powstała.