Tragedje Paryża/Tom I/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Robert sprowadził Rozalię do fiakra, sprowadzonego przez służącą pani Angot, którym mamka odjechała na wyspę Saint-Denis, zabrawszy małego Andrzeja.
Wracając spostrzegł ze zdumieniem elegancki kabrjolet, uprzężony w rasowego angielskiego konia, stojący przed domem. Zdziwienie jego wzrastało, gdy ujrzał wysiadającego mężczyznę, którego tylokrotnie spotykał, i którego poznał od razu.
— Co u czarta sprowadza tu wicehrabiego de Grandlieu? pytał sam siebie. Ów surowy, poważny, dżentlemen, uchodzący za purytanina, miałżeby być zwykłym obłudnikiem? miałżeby i on mieć jakieś miłosne tajemnice, których rozwiązanie następuje w tym domu? Ależ to niepodobna. Starałby się wówczas lepiej ukrywać. Podobnych spraw nie odsłania się widocznie, bez obawy. Gubię się w myślach co on tu robi?
Armand de Grandlieu, jak wiemy, przybył, ażeby być obecnym przy zgonie Klotyldy de Randal.
— Idź proszę, poszukać mi księdza, mówiła jak wiemy umierająca. Przyprowadź go z sobą. Pozostaw mnie z nim. A gdy odejdzie, wróć do mnie. Myśl o śmierci w osamotnieniu przeraża mnie! Pragnę ażebyś był przy mnie i zamknął mi powieki gdy moja dusza z ciała uleci!
Wicehrabia po blizko godzinę trwającej nieobecności wrócił, zawiadamiając Klotyldę, że ksiądz wkrótce przybędzie, a chwytając się ostatniej nitki nadziei, przyprowadził wraz z sobą jednego z najsławniejszych paryzkich lekarzy, pragnąc by zbadał chorą przed przyjściem sługi bożego.
Doktór spojrzał na słabą owem głęboko badawczem, magicznem prawie spojrzeniem, zdającem się przenikać do najtajniejszych głębin ludzkiego organizmu. Rzucił jej kilka zapytań, któremi ukończył badanie, gdy w progu ksiądz się ukazał.
— I cóż, zapytał pan de Grandlieu, gdy razem wyszli z pokoju.
— Biedna! tak dobrze czuje niebezpieczeństwo, jak gdybym ja sam je widział. Nie ma najmniejszej nadziei uratowania jej, ani nawet przedłużenia życia choćby na godzin kilka. Pozostaje nam jedynie możność wyrachowania z matematyczną ścisłością chwili zgonu, a tem samem i resztek czasu, jaki jej tu wśród nas jeszcze pozostaje.
— Obrachuj więc pan, proszę, rzekł wicehrabia.
— Chora umrze dziś, prawdopodobnie o zachodzie słońca, nie rychlej i nie później, jak sądzę, odparł lekarz poważnie.
— Dzięki za owo smutne objaśnienie. Właśnie potrzebowałem to wiedzieć.
Tu pożegnali się oba.
Armand de Grandlieu wsiadł do powozu, wołając na stangreta:
— Bulwar Inwalidów, do pałacu markiza de Maucombe. Pędź, co koń wyskoczy!
Wicehrabia chciał przywieźć starego markiza do łoża umierającej córki, pragnąc tym sposobem sprawić chwilę niespodziewanej radości chorej i dozwolić jej zejść z tego świata z ojcowskiem błogosławieństwem i przebaczeniem.
Niezastał jednak w pałacu pana de Maucombe, kamerdyner mówił, że wróci za chwilę.
— Przybędę tu za pół godziny, rzekł Armand, powiedz panu markizowi iż proszę ażeby na mnie zaczekał. W nader ważnej i pilnej sprawie potrzebuję widzieć się z nim co prędzej.
Daremne były jego chęci. Wrócił na bulwar Inwalidów, a pan de Maucombe nie ukazał się jeszcze.
Słońce ku zachodowi zbliżać się poczęło.
— Ha! szepnął smutnie, trzeba pochylić czoło przed fatalną nieubłaganą koniecznością. Nie myślmy o tem więcej. Biedna nieszczęśliwa kobieta i tej jedynej pociechy pozbawioną zostanie. Zbłądziła bezwątpienia, lecz wielki Boże, jakaż straszna kara, jak ciężkie zadośćuczynienie!
I pojechał na bulwar Batignolles, gdzie Robert, spostrzegłszy go wysiadającego z powozu, szedł w tyle za nim, by się upewnić gdzie wejdzie wicehrabia.
Pani Angot drzwi otworzyła, poczem wszedł pan de Grandlieu a w parę minut później Loc-Earn zadzwonił.
— Kto jest ów pan? zapytał, który tu wszedł przed chwilą?
— Ach! odpowiedziała z cicha pani Angot, jest ta znakomita osobistość, pan wicehrabia.
— Mógłżebym prosić panią o objaśnienie, w jakim on celu tu przybył?
— Nie udzieliłabym panu tej wiadomości, bądź pewnym, gdyby obowiązkowa dyskrecja nakazywała mi milczenie, wszak tutaj nie ma tajemnicy. Ów wicehrabia olbrzymio bogaty przyjechał odwiedzić pewną umierającą damę, tę panią hrabinę, której mąż zeszłej nocy odebrał sobie życie w pokoju pod czwartym numerem. Przekonaj się pan, że nasz dom ma wziętość i stosunki ze sferami wyższego świata.
W czasie powyższej rozmowy między temi dwiema osobistościami pan de Grandlieu wszedł do pokoju Klotyldy.
Pani de Randal, przerażająco blada, spoczywała na łóżku z oczyma, w stronę drzwi zwróconemi.
— Ach! to ty, Armandzie, szepnęła, przybywasz nareszcie! O! jakże długo trwała ta twoja nieobecność. Sądziłam, że cię już więcej nie zobaczę. A tak mało chwil do życia mi pozostaje!
Pan de Grandlieu, niechcąc wyjaśniać powodu swego opóźnienia, złożył pocałunek na wychudłej i zimnej ręce Klotyldy.
— Ksiądz odszedł już dawno, mówiła ze smutnym uśmiechem młoda męczennica. Wszystkie moje zgryzoty sumienia, moje łzy i boleści uniósł wraz z sobą! Moje błędy i winy wszystkie odpuścił i zgładził. Pogodziłam się z Bogiem. Jestem czystą, jak dziecię, z którego woda chrztu zmyła plamę pierworodną. „Niech ci Bóg przebaczy i błogosławi.“ Kapłan mi to powiedział. Mogę więc umrzeć spokojna.
— Dla czego nie żyć? rzekł przytłumionym głosem pan de Grandlieu.
— Usiłujesz wlać we mnie nadzieję, której sam nie posiadasz, Armandzie, wyszepnęła umierająca. Nie mówmy już o tem, lecz pomyślmy o mojem dziecku, o tej nieszczęśliwej sierocie, dla której będziesz ojcem, opiekunem. Zobacz ją Armandzie, dotąd jej jeszcze nie widziałeś, śpi tu obok ranie w kołysce.
Pan de Grandlieu, uchyliwszy delikatnie zasłonę nad kolebką, ucałował niemowlę.
— Zdaje się, że będzie piękną, mówiła dalej umierająca, nie wiem czyli mam się cieszyć z tego? Piękność bywa niejednokrotnie przeklętym dla kobiety darem! Każ ją ochrzcić, proszę. A jakież nadasz jej imię. Jak ją nazwiesz? Armandzie?
— Dam jej twoje imię, wyjąknął łzawym głosem pan de Grandlieu.
— Och! nie, nie! aby nie moje! szepnęła z trwogą pani de Randal. To imię przynosi nieszczęście! Miałam w klasztorze przyjaciółkę, jedną, jedyną, którą gorąco kochałam. Nazywała się Herminja. Tem imieniem nazwij mą córkę. Przyrzecz że to uczynisz?
— Przyrzekam!
— Kochać ją będziesz?
— Z całej duszy!
— Będziesz dla niej dobrym i tkliwym, jestem przekonaną, wiedząc o ile mnie kochałeś. Nie uczuje ciężaru sieroctwa to biedne dziecię. Matki wspominać nie będzie mogła, nie znając jej wcale, lecz ty Armandzie, opowiesz jej o mnie, upewnisz ją, że gdybym żyła, kochałabym ją nad wszystko. Przyprowadzisz ją, by się modliła na moim grobie! Bóg tam, z wysoka pozwoli mi ją widzieć.
Słońce zniżało się coraz bardziej ku zachodowi. W pokoju zalegać począł mrok ciemny. Pan de Grandlieu przypomniał sobie słowa doktora: „Zgon nastąpi mniej więcej o zachodzie słońca!“
Klotylda słabła widocznie z każdą chwilą. Wymawiała z trudnością wyrazy. Szept cichy, wydobywając się z jej piersi zaledwie dochodził pochylonego nad jej łóżkiem Armanda.
Nastąpiło długie głębokie milczenie.
Nagle umierająca podniosła się na łóżku, jak się podnosi na stole anatomicznym trup, zgalwanizowany potęgą stosu Wolty.
— Podaj mi dziecię! zawołała silnym głosem.
Pan de Grandlieu spełnił polecenie. Klotylda pochwyciwszy tę drobną istotę, przytuliła ją namiętnie do swych piersi.
— Armandzie! szepnęła, ty ją uczynisz szczęśliwą, wszakże mi to przyrzekłeś?
Pan de Grandlieu wzniósł rękę nad główką niemowlęcia, i rzekł z uczuciem pełnem wzniosłości:
— Jeśli jej szczęście odemnie zależeć będzie, uczynię ją szczęśliwą, przysięgam! Gdyby mi przyszło dla niej wyrzec się wszelkich radości tego świata, uczynię to bez wahania. Gdyby mi przyszło cierpieć dla usunięcia od niej cierpienia, lub poświęcić się ażeby ją uchronić przed ofiarą, będę cierpiał, poświęcę się, przysięgam!
— Dziękuję ci! wyszepnęła chrapliwie umierająca. Bóg słucha słów twoich, ja w nie wierzę! Umieram spokojna. Weź to dziecię, dodała zaledwie dosłyszanym głosem. Spiesz się. Weź prędzej!
Pan de Grandlieu pochwycił niemowlę, którego martwiejące ręce matki utrzymać nie były w stanie.
Słońce zaszło, a wraz z jego ostatnim promieniem Klotylda, wydawszy ciężkie, głębokie westchnienie, osunęła się w tył na poduszki, z otwartemi oczyma, twarzą spokojną, uśmiechniętą prawie.
Umarła...
Armand uklęknął przy łóżku, modlił się przez chwil kilka, następnie wstawszy, przymknął zmarłe powieki. Podszedłszy ku drzwiom, zadzwonił.
Pani Angot przybiegła z pośpiechem.
— Hrabina de Randal zakończyła życie, rzekł do niej; ja zajmę się pogrzebem, który pragnę aby się odbył ze wspaniałością, godną stanowiska, jakie zmarła zajmowała. Dwaj księża będą czuwali przy niej tej nocy. Na koszta pogrzebu proszę, chciej pani to przyjąć odemnie.
Tu pan de Grandlieu, podał bilet pięćsetfrankowy olśnionej i osłupiałej taką szczodrością kobiecie.
— Trzeba pomyśleć o dziecku, mówił dalej. Czy mogłabyś mi pani mamkę dostarczyć?
— Najchętniej. Mam nawet jedną u siebie w domu.
— Akt urodzenia został sporządzonym?
— Nie jeszcze. Nie miałam czasu zająć się tem od rana. Zresztą, nie znam nazwiska rodziców dziecięcia.
— Pojadę z panią jutro do mera, zabrawszy potrzebne dokumenty dla sporządzenia aktu, rzekł wicehrabia.
W godzinę później przybyła mamka, dostarczona przez panią Angot, a pan de Grandlieu, zabrawszy ją wraz z niemowlęciem, umieścił w wygodnym apartamencie swego pałacu.
Tak więc, jednej i tej samej nocy, prawie o jednej godzinie, przyszło na świat dwoje dzieci na bulwarze Batignolles, w zakładzie pani Angot, syn Henryki d’Auberive i córka hrabiny de Randal, i oboje tegoż samego dnia ów dom opuściło.
Te dzieci, Andrzej i Herminia, urodzone tak w pobliżu siebie, w jednakowo smutnych okolicznościach, czy się spotkają w dalszych latach życia? Czy zbliży je przeznaczenie, tak dziwnie łączące je z sobą?
Przyszłość to okaże.