Tragedje Paryża/Tom II/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Począłeś obawiać się, nieprawdaż, pytał Croix-Dieu.
— Tak, odrzekł San-Rémo, jakaś nieokreślona trwoga mną zawładnęła. Po chwili milczenia pan F. uścisnął powtórnie mą ręką mówiąc:
— Odwagi młodzieńcze, odwagi!
— Co się stało? zawołałem.
— Ha! drogi mój kliencie, zmuszony ci jestem powiedzieć, iż nic dla ciebie nie otrzymałem.
Był to cios straszny. Zachwiałem się i czułem, żem pobladł.
— Odwagi! powtórzył notarjusz, nie dopuszczajmy rozpaczy. Być może, przyczyną pomienionej zwłoki w przesyłce jest tylko opóźnienie.
— Tak pan sądzisz? odparłem żywo, chwytając się tej ostatniej nitki nadziei.
— Nic nie wiem, wyrzekł, bo i zkądże mógłbym coś wiedzieć? Przypuszczam tylko jakieś chwilowe roztargnienie.
— Nic pan więc dla mnie nie posiadasz w swej kasie, z czego mógłbyś mi coś udzielić jako zaliczkę?
— Nie, ponieważ od dwóch lat pieniądze przybywały co dwanaście miesięcy.
— A w ostatnich czasach?
— Na dwa, lub trzy dni przed każdym pierwszym dniem miesiąca, a niekiedy w wigilię dnia tego. Spodziewałem się, iż może nadejdą dziś rano. Kto wie czy nie nadeszlą ich w dniu jutrzejszym?
Potrząsnąłem głową.
— Nie liczę na to, wyjąknąłem zmieszany. Lecz w jakie kłopotliwem znajduję się położeniu.
— Te sześć tysięcy franków na jakie pan oczekujesz, są ci więc gwałtownie potrzebne? pytał pan F.
— Tak, nieodwołalnie.
— Nic przeto zaoszczędzić nie zdołałeś przez cztery lata z owych dwóchset ośmdziesięciu ośmiu tysięcy franków, jakie przeszły przez moje ręce?
— Ani grosza.
— Przyznasz, kochany baronie, że ów notarjusz miał wszelką sposobność do wypowiedzenia mi tu tęgiego morału, nie uczynił tego jednakże jako człowiek dobrze wychowany i prosił z najwyższą uprzejmością, abym przyjął od niego tytułem pożyczki bilet tysiąc frankowy. Odrzuciłem tę propozycję, mimo że mi była w nader delikatny sposób ofiarowaną.
— Gdyby pieniądze nadeszły, mówił pan F. dalej, żegnając mnie uściśnieniem ręki, natychmiast pana o tem powiadomię.
Niestety! nic nadeszły one wcale. Postępując rozumnie, trzeba mi było zmienić niezwłocznie mój sposób życia, sprzedać meble, powozy i konie, odprawić służbę, pałac komu odnająć. Nic z tego nie uczyniłem. Jakaś głupia nadzieja mnie podtrzymywała. Wierzyłem, a raczej usiłowałem przekonywać sam siebie, iż niepodobna ażeby o umie zupełnie zapomniano i że w nadchodzącym miesiącu podwójną pensję odbiorę, to jest dwanaście tysięcy franków. I otóż nic nie zmieniłem w trybie mego życia, z różnicą, że zamiast wszystko płacić natychmiast w bieżącym czasie, jak to dotąd było moim zwyczajem, począłem zaciągać długi i podpisywać weksle. Cztery miesiące tak upływały, bez żadnego widoku polepszenia. Nie pozostawał mi teraz żaden promyk nadziei. Widocznie owe osoby nieznane, jakie od lat dziecięcych czuwały nademną, opuściły mnie. Być może podupadły majątkowo a może umarły. Wierzyciele grozić mi poczęli, komornicy znaleźli drogę do pałacu. Dostarczyciele spożywczych produktów zaprzestali dawać na kredyt, nawet i twarze służących, którym nic dłużny nie byłem, spochmurniały, wyrażając niepokój i obawę. Zwątpienie wciskać się poczęło w umysły otaczających. W głębi duszy, surowo potępiałem sam siebie, bo jakże usprawiedliwić postępowanie tego, który zaciąga długi, wiedząc, że ich zapłacić nie będzie w stanie? A jednak mimo to wszystko, nie miałem siły wyrzec się próżnowania, zbytków i roskoszy. Brakło mi odwagi do zajęcia się jakąkolwiekbądź pracą. Zresztą, w jaki sposób zarabiać na życie? Postanowiłem więc umrzeć i gdyby nie twoje ocalenie, kochany baronie, nie żyłbym już obecnie!
Żądałeś odemnie spowiedzi z mojego życia, masz ją w najdrobniejszych szczegółach. Znasz mnie teraz tak dobrze, jak ja znam siebie. Czy jesteś wszelako pewnym, iż mi wyświadczyłeś przysługę wytrącając mi z ręki rewolwer, który bez skandalu, cicho, byłby mnie wyzwolił od trosk i niemożebnej do zwalczenia egzystencji.
— Tak, jestem tego pewnym! rzekł baron, jak również mam pewność co do innej jeszcze okoliczności.
— Jakiej?
— Co do tej, o której mi wcale nie powiedziałeś.
— Ależ przysięgam ci.
— Nie przysięgaj I przerwał Croix-Dien. Być może, iż wierzysz w to, czem pragniesz złudzić sam siebie, lecz ja cię przekonam ile się mylisz! Gdyby jedynie żądza zbytków i rozkoszy, a wstręt do pracy i obawa pędzenia życia przy skromnych środkach utrzymania, nasunęły ci myśl samobójstwa, byłbyś nikczemnym człowiekiem; a mimo wszystkiego, ty nim nie jesteś!
Andrzej San-Rémo pobladł, zmięszany.
— Cóż więc przypuszczasz? zapytał z cicha.
— Nie idzie tu o przypuszczenie, ale o pewność, rzekł baron. Chciałeś się zabić, opanowany strasznem zniechęceniem do życia, jakie cię przygniatało. Otóż powodem tego zniechęcenia, jest namiętność, paląca, głęboka, jaka zdaje ci się nie pozostawiać żadnej nadziei. Przepaść istnieje pomiędzy tobą, a tą którą kochasz! Spadające na ciebie nagle ubóstwo zamknęłoby przed tobą podwoje świata arystokratycznego, wydrążając jeszcze głębiej tę przepaść. Powiedziałeś tedy sobie: Wicehrabina de Grandlieu, pokochałaby może markiza de San-Rémo, jednego z pięknych przedstawicieli high-lifu, lecz spojrzeć by z pewnością nie chciała na biedaka, zarabiającego z trudem tysiąc talarów w jakiem biurze, chodzącego w przypinanych mankietach i kołnierzyku, oraz łatanej kamizelce. Trzeba więc raz zkończyć! I ułożyłeś tę małą komedję, której rozwiązaniu ja przeszkodziłem.
Podczas gdy Croix-Dieu to mówił, palący rumieniec wystąpił na pobladłe przedtem oblicze Andrzeja.
— Ach! baronie, przerażasz mnie! wyjąknął przysłaniając twarz rękoma. Dobywasz z głębi duszy to, coby się ukryć pragnęło przed sobą samym. Czyliż posiadasz dar podwójnego widzenia?
— Nie! jedynie tylko doświadczenie, odpowiedział śmiejąc się Croix-Dieu. Obserwuję i patrzeć umiem.
— Któż jednak tobie powiedział?
— Że jesteś szalenie zakochanym w pani de Grandlieu?...
— Tak.
— Kto mi powiedział? Ty sam.
— Ja? w jaki sposób, kiedy?
— O! jakże jesteś naiwnym, drogi mój chłopcze! Codziennie, nie zbyt starannie ukryty w swoim powozie stawasz całemi godzinami przed pałacem Grandlieu, wyczekując na wyjazd wicehrabiny, za którą jak cień biegniesz do Bulońskiego lasku. Prócz tego, co wieczór ponawiasz tenże sam manewr, śledząc tę młodą kobietę, czyli mąż jedzie z nią do teatru, gdzie następnie pożerasz ją oczyma z głębi swej loży i zdumiewasz się potem jeśli ktoś czyta w twem sercu? Wszakże to jawne, na Boga! Żeś zakochany nie dziwna, lecz cię uprzedzam, że twoja miłość djabelnie jest kompromitującą.
Andrzej, siedząc z opuszczoną głową, podniósł ją nagle.
— Wiesz zatem wszystko, baronie, rzekł, wszystko odgadłeś i zrozumiałeś, dla czego więc powstrzymałeś mnie od spełnienia samobójstwa? Czyż zdaje ci się, że w takich warunkach żyć mogę?
— Jak najlepiej.
— W jakim celu, z jaką nadzieją?
— W celu osiągnienia szczęścia. Z nadzieją zostania szczęśliwym.
— Cel niedościgniony, próżna nadzieja! Ja mój sen pogrzebałem na wieki w krainie marzeń
— Przeciwnie, staraj się o jego urzeczywistnienie.
— Jest że to możebnem?
— Nie istnieje niepodobieństwo dla człowieka silnej woli.
— Ależ pani de Grandlieu nie zna mnie wcale.
— Zatem cię pozna.
— Wszak powiedziałeś, baronie, przed chwilą, że pełna blasku ta patrycjuszka nie chciałaby spojrzeć na biedaka pracującego na swe utrzymanie, przypuściwszy jeszcze gdybym znalazł gdzie pracę.
— Nie potrzebujesz szukać jej wcale. Zachowasz tenże sam tryb życia, jaki prowadziłeś przez lat cztery. Pozostaniesz w pałacu, zatrzymasz konie, powozy, służbę, wszystko!
— W jaki sposób mogę to uczynić, nie mając ani szeląga?
— Nie troskaj się o to. Ja jestem bardzo bogatym. Przedewszystkiem pospłacam twe długi, co jest dla mnie drobnostką i zobowiązuję się dawać ci na wydatki utrzymania domu. Polegaj proszę na mem przyrzeczeniu.
— Żartujesz, baronie!
— Przeciwnie, mówię na serjo!
— Z jakiego jednak powodu miałbyś to uczynić?
— Wprost jako przyjaciel, nic więcej. Wiadomo ci, że jestem kawalerem i mam pieniądze, wiele pieniędzy. Żywo mnie obchodzi to twoje całe położenie, zresztą, wbrew twojej woli ocaliłem ci życie, moim obowiązkiem jest, ułatwić ci je teraz. Jeżeli poczucie twojej godności osobistej, twoja ambicja sprzeciwia się temu, uspokoimy ją, uważając te pieniądze, jako prostą, bezterminową pożyczkę.
— Wiesz jednak dobrze, baronie, że nigdy, nigdy wypłacić ci jej nie byłbym w stanie.
— Nie chcę o tem wiedzieć! Jesteś bardzo pięknym mężczyzną, jesteś markizem. Kiedybądźkolwiek możesz zawrzeć świetne małżeństwo, a wtedy spłacisz mi to z posagu swej żony.
— Z posagu, powtórzył Andrzej. Wszak wiesz, gdzie oddałem całe me serce i mówisz mi o małżeństwie?
— Dla czegóż nie mógłbyś zaślubić swego uwielbianego bożyszcza?
— Co mówisz, baronie? Lecz to szaleństwo! A jej mąż? Chcesz go więc zgładzić?
— Pan de Grandlieu ma o pięćdziesiąt lat więcej, niż jego żona. Wicehrabina będzie kiedyś bardzo bogatą wdową!
— Ach, szepnął Andrzej z uniesieniem, gdyby była wdową i kochała mnie, nie uważałbym na majątek. Niczem jest on dla mnie!
— Mój drogi chłopcze, rzekł Croix-Dieu, pozbądź się, proszę, raz na zawsze tych myśli z za światowych błękitów, pomnąc że: „Miłość bez pieniędzy jest tylko chorobą!“ Jeden z wielkich dawnych poetów ułożył ów aforyzm. Być może, iż jakiś wyraz zmieniłem w tem zdaniu, myśl jednak taż sama pozostała i jest jednako praktyczną. Zresztą bądź pewnym, iż rzeczy ułożą się jak najlepiej w świecie, chodziło tu tylko o nasze wspólne porozumienie się i otóż ono nastąpiło. Zgadzam się w zupełności. Ale jeszcze słowo. Znasz wszakże I mojego przyjaciela, Jerzego Tréjan’a.
— Znam, dla czego pytasz mnie o to?
— Ponieważ to on według wszelkiego prawdopodobieństwa wprowadzi cię do pałacu Grandlieu.
— On? zawołał Andrzej zdziwiony, artysta!
— Ów artysta jest szlachcicem, a szlachcic hrabią de Tréjan, zaś hrabia de Tréjan jest bliskim krewnym wicehrabiego Armanda de Grandlieu. Sądzę iż zrozumiałeś teraz?