Tragedje Paryża/Tom II/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Głębokie milczenie zalegało po ostatnich słowach młodej kobiety.
Fanny Lambert zdawała się być z sił wyczerpaną jak istota, usiłująca zwalczyć nadludzką energią miotające sobą uczucie. Jerzy wyrzucał sobie, iż niepoznał, mylnie osądził i zobelżył najniesprawiedliwiej, tego anioła cnoty i odwagi.
— Ach! baron de Croix-Dieu miał słuszność, mówił sam sobie, miał słuszność mówiąc, iż tu daremną jest wszelka moja nadzieja. Gdyby nawet Fanny mnie pokochała, opierać się będzie tak mojej, jako i swojej miłości. Znajdzie siłę ku temu, jestem pewny! Niechaj przeklętą, będzie chwila, w której tę kobietę spotkałem na mej drodze! Przygotowała mi ona całą przyszłość mąk i cierpienia!
Fanny nie pozostała jednak długo pogrążona w onem bolesnem obezwładnieniu. Zerwała się, wyprostowana, jak się podnosi za pierwszym słonecznem promieniem kwiat na łodydze, pochylony przez burzę. Uśmiech powrócił jej na usta, zwykły wyraz szyderczego prawie ożywienia przybrała jej fizjognomia.
— Przebacz mi przyjacielu, wyrzekła, podając rękę artyście. Przedstawiłam ci się nieco szaloną, wszak prawda?
Jerzy przeczyć zaczął. Przerwała mu mowę.
— Na co się przydadzą owe banalne grzeczności, poczęła, nigdy im nie uwierzę. Znam siebie dobrze! Jestem nadzwyczaj wrażliwą, nerwową. Unoszę się i burzę, za lada drobnostką. Szczęściem owe kryzysa są krótkotrwałemi, zapanowawszy nad sobą wracam do spokojności. Przebacz mi proszę to uniesienie się moje. Mówiąc prawdę, oboje tu zarówno winni jesteśmy. Uniesienie łatwo się udziela. Dozwoliwszy mu się owładnąć, szedłeś za moim przykładem. Zawiniliśmy oboje, drogi przyjacielu, obecnie należy nam o wszystkiem zapomnieć i wykreślić z pamięci na zawsze wyrazy jakie powiedzieliśmy sobie nawzajem.
— Lecz... zaczął Jerzy.
— Nie, nie! żadnego, „lecz,“ zawołała Fanny wybuchając srebrzystym śmiechem. Pomnijmy na stare przysłowie: „Najkrótsze szaleństwa, są najlepszemi.“ Jedna rzecz tylko może i powinna zostać między nami, a ta jest dobra i szczera przyjaźń. Ofiaruję ci swoją i twoją przyjmuję, a ponieważ nie istnieje przyjaźń bez ufności, jestem gotową opowiedzieć ci to, co poznać pragnąłeś, to jest krótką historję mojego życia i mego małżeństwa. Chcesz że ją posłyszeć?
— Pytasz czy chcę? zawołał Tréjan.
— A więc posłuchaj. Ale przedewszystkiem nowa filiżanka herbaty, bo tamta oziębła; zapal obok tego cygaro. Lepiej się słucha paląc. Oto tytoń turecki, francuski i cygara. Jeśli pozwolisz, pójdę za twoim przykładem, bo i ja palę niekiedy. Jest to zły nałóg, wiem o tem, ale co począć, nawykłam do tego.
Lekka woń herbaty pomięszała się wkrótce z niebieskawym dymem cygaretek. Fanny wsparta o poręcz fotelu, w pozie doskonale wystudjowanej; patrzyła uśmiechnięta na Jerzego.
— Przedewszystkiem, powiedz mi, zaczęła, czy wiesz ile mam lat?
— Nie, odrzekł; zkąd mógłbym to wiedzieć?
— A więc, zgadnij.
— Wyglądasz na lat dwadzieścia, tak! najwyżej na lat dwadzieścia.
— Pochlebco! Mam lat dwadzieścia cztery. Źle, że się do tego przyznaję, nieprawdaż?
— Dla czego?
— Ponieważ za lat sześć, gdy będę miała trzydzieści, nie radabym sobie przyznać więcej nad lat dwadzieścia pięć a dzisiejsza moja otwartość, może mi przeszkodzić w tem kłamstwie. Ale mniejsza o to, mam jeszcze sześć lat przed sobą. Zaczynajmy.
„Jestem czystej krwi paryżanka, urodzona w Paryżu, na przedmieściu Montmartre pod numerem 54, w mieszkaniu więcej niż skromnem, na piątem piętrze, po nad dwiema antresolami. Mówmy otwarcie, była to facjata, a raczej mieszkanie na poddaszu, składające się z trzech pokoików, jakie z łatwością pomieścić by się mogły w tym salonie.
Mej matki nie znałam wcale, zmarła ona wkrótce po mojem urodzeniu. Ojciec był artystą, prawdziwym artystą, który gdyby mu los więcej sprzyjał, mógłby był zostać sławnym. Pełnił on obowiązek drugiego skrzypka w orkiestrze opery. Był muzykiem z krwi i kości, komponował wyborowe dzieła, które nieszczęściem dla braku poparcia, nie znajdowały nakładcy. Owdowiawszy w dość młodym wieku, nie żenił się powtórnie, by mnie nie oddać opiece macochy. Kochał mnie do szaleństwa, czego dowodziły macierzyńskie starania, jakiemi mnie otaczał od lat młodocianych. Prócz szczupłej swej pensji nic nie posiadał. Żyliśmy w wielkiej oszczędności, graniczącej prawie z ubóstwem. Mimo to, mieliśmy służącą, ponieważ ojciec nie chciał pozwolić ażebym sobie niszczyła ręce i pracowała ciężko przy grubych robotach domowych. Byłam obok tego zawsze pięknie przezeń ubraną, a nawet bogato, co wzbudzało zazdrość w mych rówieśniczkach. Nosiłam suknie jedwabne, jakie ojciec przechowywał latami, naprawiane, lecz czyste i całe.
Byłam jedynym zbytkiem tego zacnego człowieka, dla mnie odmawiał on sobie wszystkiego. Gdy patrzył na mnie i słyszał że mnie chwalą, niezrównaną radością promieniało jego oblicze.
Opowiadam ci o tych drobnostkach, drogi przyjacielu, byś pojął w jak pełnej tkliwości wzrastałam atmosferze. Mogłam się nazwać szczęśliwem dzieckiem! Biedny mój ojciec. Ach! ja go tyle kochałam.
Krew artystyczna, płynąca w mych żyłach, objawiała się mem żywem upodobaniem do muzyki. Raz posłyszawszy jaką arję, odśpiewałam ją doskonale i odegrałam na fortepianie. Mój głos dziecięcy obiecywał zostać kiedyś pięknym głosem.
Będzie to jedynem twojem dziedzictwem, mówił mi mój ojciec. Być może będę ci akompaniował kiedyś śpiewającej na scenie główne partje w „Żydówce, Hugonotach, lub Robercie Djable.“ Może cię ujrzę oklaskiwaną, przywoływaną, obrzucaną kwiatami, a wtedy za pomocą twych wpływów, przejdę na pierwszego skrzypka w orkiestrze.
Począł mnie kształcić w muzyce, w czem znaczne czyniłam postępy. Weszłam do Konserwatorjum doskonale przygotowaną. Pracując wiele, ukończyłam kursa z pierwszą nagrodą i otrzymałam zaproszenie do opery komicznej, gdzie występowałam, bez rozgłosu wprawdzie, lecz z powodzeniem. Byłam bardzo młodą, mój głos nie rozwinął się dostatecznie do wielkiej operowej sali w Paryżu. Zresztą, przed ukazaniem się na pierwszej scenie lirycznej, potrzebowałam nabyć to, co w języku teatralnym nazywają „obeznaniem się ze scenicznemi deskami.“
Kochając sztukę, śniłam o wielkości i stanie, a ojciec podniecał moje marzenia pełnemi zapału słowami, gdym mówiła o świetnej przyszłości, tryumfach i bogactwach, uczciwie nabytych.
Wielu ludzi a może i ty należysz do ich liczby, drogi mój Jerzy, wyobrażają sobie, że młodej kobiecie, żadną miarą życia teatralnego z życiem uczciwem pogodzić niepodobna. Mylą się oni, mogę cię upewnić mym własnym przykładem. Nigdy młode dziewczę, żyjące na łonie rodziny, pod czujną opieką matki, nie było skromniejszem i czystszem, jak ja byłam, po przejściu kursów w Konserwatorjum i przy odbywanych próbach i repetycjach na scenie.
Byłam ładną, zwracałam na siebie uwagę, bo wiesz dobrze, iż najlichsza z komedjantek przez to samo, że należy do teatru, stawianą jest na piedestale. Bardzo wiele listów mi nadsyłano, lecz darłam je, nie czytając. Czyniono mi gorące oświadczenia miłości, wszak miałam swój właściwy sposób poskramiania wzrokiem niedyskretnych amantów, jaki mroził im słowa na ustach Nie było w tem przesadzonej pruderji z mej strony, lecz jakaś niechęć, czyli niesmak raczej. Obyczaje, sposób prowadzenia rozmowy przez niektóre z mych towarzyszek, wstręt we mnie budziły. Żałowałam je, iż zapominały o swej kobiecej godności. Byłam, powtarzam ci, najzupełniej uczciwą, czego nie liczę sobie za zasługę bynajmniej. Szłam za głosem natury, bez wysileń i walki.
W dniach, w których nie grał w operze ojciec, przychodził po mnie po ukończonem przedstawieniu. Gdy obowiązek przykuwał go do orkiestry, wracałam sama, oczekiwałam na niego i razem spożywaliśmy naszą skromną wieczerzę. Szczupła ma pensja, dołączona do jego zarobku, wystarczała w zupełności na nasze utrzymanie. Byliśmy zupełnie szczęśliwymi.
To nasze szczęście o jakiem wspomniałam, zbyt było wielkiem, ażeby trwałem być mogło. Cios straszny miał wkrótce we mnie uderzyć i nieraz zapytuję siebie jak przetrwać zdołałam coś podobnego!
Mój ojciec był człowiekiem wątłego organizmu, lecz jego zdrowie mimo to nie nasuwało żadnych obaw. Niepomnę by kiedykolwiek chorował. Pewnego wieczora, mimo że wolnym był od orkiestrowych obowiązków bo w dniu tym nie grano opery, nie przyszedł po mnie do teatru. Po raz pierwszy zdarzyło się coś podobnego. Zdumiona i przestraszona, szybko przybiegłam do domu.
Przebiegłam jak wicher cztery piętra, dzielące mnie od naszego mieszkania. Otworzywszy drzwi kluczem, jaki miałam przy sobie, uspokoiłam się zobaczywszy światło płonącej lampy w drugim pokoju.
Wbiegłam tam. Ojciec siedział nieruchomy przy kominku, z głową opartą na poręczy fotelu. Jedną rękę miał na dół opuszczoną. Zasnął widocznie, pomyślałam, oczekując na moje przybycie.
— „To ja! mój ojcze, wołałam radośnie, przebudź się, zasiądziemy do wieczerzy. Ileż mi sprawiłeś obawy nie przyszedłszy po mnie do teatru“!
Nie odpowiedział i nie poruszył się wcale. Pochwyciłam go za rękę. Ręka ta była zlodowaciała. Położyłam dłoń na piersiach. Serce nie biło wcale. Prawda ukazała mi się w całej okropności. Z okrzykiem rozpaczy, tracąc przytomność upadlam na podłogę w pobliżu fotelu, na którym spoczywał ojciec umarły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.