Tragedje Paryża/Tom II/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Nadszedł dzień pierwszego przedstawienia „Aspazji“.
Jak zaznaczyliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, nowa ta sztuka słynnego romansopisarza, wzbudzając żywe zaciekawienie powołała do sali teatralnej wyjątkowo świetną publiczność. Cała arystokracja znalazła tu swoich przedstawicieli, arystokracja sztuki, nazwiska, arystokracja majątku, jak i arystokracja występku.
Pilny obserwator, przeglądając loże i krzesła, odnalazłby w teatrze tego wieczora wiele osobistości, należących do niniejszej powieści.
Pan de Grandlieu wraz z żoną, zajmował lożę na wprost sceny. Zadowolona z urzeczywistnienia swego życzenia Herminia, uśmiechnięta i czarownie piękna w swej strojnej toalecie, przyciągała ku sobie spojrzenia męzkiej młodzieży, którzy nasyciwszy wzrok jej uroczym profilem Madonny, zwracali następnie lornety ku sąsiedniej loży w jakiej znajdowała się piękna brunetka, pani Blanka Gavard, która zapewne dla lepszego uwydatnienia swych wdzięków, dobrała sobie jakąś starą i brzydką towarzyszkę.
Ekrany na pół podniesione zakrywały wnętrza niektórych lóż, zkąd dobiegały wybuchy głośnego śmiechu. Po nad temi ekranami ukazywało się to białe piórko maleńkiego kobiecego kapelusika, umieszczonego na wierzchołku nastrzępionych blond-włosów, to lśniący wachlarz, to bukiet kolosalny. Od czasu do czasu wychylały się ztamtąd postaci męzkiej młodzieży, lornetując po sali, poczem nagle znikały. Ową damą z białem piórkiem, wachlarzem i bukietem w ręku, była Regina Grandchamps, przybrana w jaskrawą toaletę; otaczało ją czterech anemicznych młodzieńców, kaszlących w głębi jej loży.
O piętro niżej, tuż pod nimi siedziała samotnie Fanny Lambert przybrana w piękny kostjum żałobny czarny, złotem haftowany.
Jerzy Tréjan, Filip Croix-Dieu i Andrzej San-Rémo, zajmowali krzesła w orkiestrze.
Naprzeciw Reginy Grandchamps, po lewej stronie sali, znajdowała się w loży para dobrze znanych osób paryżanom.
Był to właściciel niegdyś okrętu z Anvers, nazwiskiem Van Arlow, który osiedlił się w Paryżu przed dziesięcioma laty, z dwudziestu miljonami, w podwójnym celu, raz, aby umknąć przed żoną, powtóre, ażeby przejeść dochody, a w potrzebie nawet i kapitał z ładnemi kobietami półświatka.
Ów Flamandczyk tak dobrze wypełniał plan zamierzony, że mając lat sześćdziesiąt w chwili gdy przedstawiamy go czytelnikom, wyglądał na siedmdziesiąt pięć co najmniej. Trudno byłoby odnaleźć coś bardziej wstrętnego nad jego powierzchowność.
Kępki siwych włosów pokrywały miejscami jego ogołoconą czaszkę. Bielejące faworyty okalały twarz; żółtą, pomarszczoną, bez wyrazu, prawdziwe oblicze obłąkanego z Salpetrière. Oczy przyćmione, bez blasku, ukryte pod sfałdowanemi powiekami ożywiały się nagle i świeciły, spotkawszy jaką ładną postać kobiecą.
Van Arlow krótki i gruby, posuwał się z wolna, podpierając laską, podczas gdy drugą rękę wspierał na ramieniu lokaja, z pomocą którego dochodził do obszernego swego powozu umyślnie dla siebie zbudowanego, a tak niskiego, iż pudło prawie dotykało ziemi.
Choroba mlecza pacierzowego, obezwładniwszy mu nogi, utrudniała chód jego. Najmniejszej siły żywotnej dostrzedz nie można było w tym sercu strupieszałym, ubranym mimo to według najświeższej mody i skropionym woniejącemi perfumami.
Kobieta, znajdująca się z nim w loży, jego towarzyszka cierpliwa, zrezygnowana, była przybraną w jedwabną suknię perłowego koloru. W jej uszach błyszczały djamentowe kolczyki, wartości co najmniej po pięćdziesiąt tysięcy franków każdy.
Przeszedłszy od dawna już drugi okres młodości, owa kobieta z oddalenia, przyjemne jeszcze sprawiała wrażenie.
Niegdyś powabna ta śpiewaczka z opery, posiadała sławę pierwszorzędnej piękności, a obok tego talent średniej miary, tryumfy jednak artystyczne mniej jej przynosiły, nad tryumfy serca. Siedząc obok starca otaczała go publicznie, najtkliwszemi staraniami.
W głębi loży stał służący, bez pomocy którego Van Arlow ruszyć się nie mógł.
Pozostaje nam jeszcze pomówić o trzech osobistościach.
Dwie z pomiędzy nich, mężczyzna i kobieta zajmowali odkrytą lożę. Kobieta mogła mieć lat przeszło pięćdziesiąt, przed dwudziestoma laty zajmowała się profesją akuszerki na bulwarze Batignolles, w domu Vignot’a i ztąd jest nam znaną.
Pani Angot siedząc na przedzie loży, była nadzwyczaj bogato, ale z najgorszem gustem ubraną. Potężny biust pani Angot, obciśnięty stalowym gorsetem, mógł był zastąpić korzystnie wystawę jubilerskiego sklepu. Czegóż bo tam nie było? Naszyjniki, łańcuchy, medaljony, brosze błyszczały na aksamitnym staniku koloru „solferino“, rozsiewając kaskady złota i drogich kamieni! Było to brzydkiem, ale olśniewającem.
W prawej ręce trzymała piękną cyzelowaną o szkłach podwójnych lornetkę, przeglądając za jej pomocą kolejno loże i galerję, ze szczególną zaś uwagą przypatrywała się zebranym tu młodym kobietom. Znała ona przytem i wielu mężczyzn obecnych w teatrze, żaden z nich jednak, przechodząc obok jej loży, nie powitał jej ukłonem.
Towarzysz pani Angot umieścił się w cieniu w głębi loży, pozostawiając jej miejsce na przedzie, w pełnem świetle. Osobistość ta, dziwne sprawiała wrażenie. Wszystko w niej było niezdecydowanem, niepewnem, trudno było nawet oznaczyć wiek jego. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, a może czterdzieści. Jego włosy rudawe, rozdzielone nad czołem na dwie równe części, spadały płasko ku uszom. Na obliczu gładkiem, wybladłem, trudno było doszukać jakiegobądźkolwiek wyrazu, czego powodem były być może niebieskie okulary, przysłaniające mu oczy. Ubiór jego odznaczał się jakąś gminną pospolitością. Na garniturze stalowej barwy, miał zarzucone palto żółtawe, czarne rękawiczki i niski miękki kapelusz. Nie patrzył na nikogo, nie lornetował i nie przemawiał pierwszy do pani Angot, a gdy ona zwróciła się ku niemu, krótko jej odpowiadał, nie zmieniając postawy.
Pozostaje nam jeszcze pomówić, o jednym z widzów, zajmującym krzesło w orkiestrze, w tymże samym rzędzie, co pan de Croix-Dieu, lecz przedzielonym kilkoma osobami. Ów widz, ubrany na pół po wojskowemu, w huzarskich ciemo-błękitnych pantalonach i czarnym krótkim tużurku, lornetował kobiety przez małe o pojedynczem szkle okulary, pomuskując bezustannie palcami wypomadowane swe wąsy.
Był to ów pseudo-kapitan Grisolles, właściciel sali fechtunku, przyjaciel panny Leokadji, jednej z owych dziewcząt, posługujących w kawiarni Borgiów, istoty z dobrym sercem przychodzącej mu z pomocą swemi oszczędnościami, gdy się znajdował w kłopotach pieniężnych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.