Tragedje Paryża/Tom IV/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Oto nasz raniony, rzekł baron wprowadzając Herminię do sypialni, poczem, cofnąwszy się z dyskrecją, ukłonił się i wyszedł.
Dyskrecja ta jednak była tylko pozorną, chciał widzieć i słyszeć. Wemknął się szybko w korytarz, prowadzący do garderoby, gdzie przez drzwi niedomknięte począł śledzić.
Herminia znalazłszy się sama z panem de San-Rémo, stała przez kilka chwil nieruchomie, jak gdyby zdumiona własną nierozwagą, przestraszona swojem zachowaniem.
Następnie, przebiegłszy pokój szybkiemi krokami, których odgłos przytłumiał gęsty kobierzec, zatrzymała się przy łóżku, na jakiem spoczywał ten, którego w niewinnej nieświadomości nazywała swym bratem.
Wpatrywała się długo w to piękne, męzkie oblicze, którego bladość wynikła z cierpienia i utraty krwi, dziwnie pociągający nadawała mu wyraz.
Widocznie nie omyliła się pani de Grandlieu, śmierć dotknęła swym skrzydłem tego myślącego czoła, umknęła jednak nie dokończywszy rozpoczętego dzieła i nie powróci już więcej.
Halucynacje więc młodej kobiety były zwodniczemi.
Czuła niewysłowioną ulgę, jak gdyby gniotący od tylu godzin ciężar ustępował z jej piersi.
Andrzej nie umrze! była tego pewną. Pozostawała jej tylko dziękować Bogu i odejść.
Chciała się oddalić, lecz jakaś nie wytłómaczona siła zatrzymywała ją w tym pokoju. Jej stopy były jak gdyby przykutemi do kobierca. Myśli mieszały się rozproszone. Świat cały i życie, przyszłość i przeszłość znikały pośród mgły, jakiej rozwiać nie była w stanie. Całe jej istnienie zawierało się w owym uśpionym młodzieńcu.
Jak długo trwała ta jej ekstaza? Czasu oznaczyć nie jesteśmy w stanie, lecz nagle drgnęła, a zapomniawszy, iż gęsta koronkowa woalka zabezpiecza ją przeciw wszelkim spojrzeniom, zakryła twarz rękoma.
Andrzej, przebudziwszy się spojrzał.
Spostrzegł postać kobiecą, stojącą naprzeciw siebie, lecz żaden okrzyk zdumienia nie wybiegł z ust jego.
Było to z przyczyny, iż nie zdziwił się temu bynajmniej Od trzech dni, jak wiemy, widma, wywołane gorączką, brał za rzeczywistość. Był to dalszy ciąg tych marzeń, jakie uważał za rzecz całkiem naturalną.
— Ach! wyszepnął, to pani jesteś, oczekiwałem ciebie. Tak! to ty, mój anioł dobroczynny, moja opiekuńcza bogini, której zawdzięczam życie, inaczej bowiem umarłbym, gdybyś pani nie ocaliła mnie swą obecnością.
Tajona boleść ścisnęła serce Herminii.
— O kim on mówi? zapytywała siebie. Ta nieznajoma którą kocha i przyzywa w gorączce, przyjdzie niezawodnie, on jej oczekuje i za nią mnie bierze!
I instynktownie zazdrosna, zadrżała, chwiejąc się pod ciosem nagłej zabójczej boleści.
— Ach! ta zasłona! mówił dalej Andrzej, dlaczego ona ukrywa przed memi oczyma to cudne, uwielbiane oblicze? Dla czego pozbawia mnie krótkiej chwili szczęścia. Twoje rysy wyryte są w głębi mojego serca. Daremno je przysłaniasz, ja je znam dobrze.
— Nie, zawołała z gwałtownością pani de Grandlieu, nie pojmując sama wyrazów, jakie bezwiednie prawie z jej ust wybiegały. Nie! pan mnie nie znasz, nie wiesz kto jestem!
Spojrzawszy uśmiechnął się.
— Tak, pani sądzisz? zapytał smutno i namiętnie zarazem. Jeżeli to żart z twej strony, przyznam że nazbyt okrutny. Możesz pani zapuszczać zasłonę pomiędzy mojemi spojrzeniami i swoim wzrokiem. Lecz na co się to przyda? Moje serce odgaduje ciebie. Mówisz, że niewiem kto jesteś? Mylisz się pani. Jesteś kobietą, którą kocham do szaleństwa!
— Nie! odpowiedziała wicehrabina. Zaprzeczam temu. Nie ja się mylę, ale pan się mylisz.
— Wszak pani jesteś Herminią? wołał z zapałem Andrzej. Herminią, której oddałem duszę i życie, a jeśli odmówisz mi wzajemności, umrę!
I podniósłszy się na łóżku szybko, nie baczny na niebezpieczeństwo otwarcia ran zabliźnionych zaledwie, pochwycił obie ręce przybyłej, gorącemi okrywając je pocałunkami.
Herminia wykrzyknęła zdjęta przestrachem i zdumieniem, a wyrwawszy swe ręce z dłoni Andrzeja, uciekła nie słuchając gdy szeptał:
— Cóż uczyniłem, że czujesz się być obrażoną? Czy moja więc wina, że cię uwielbiam? Nie zabraniaj o tem mi mówić! Zostań pani na imię nieba! Zostań i przebacz mi!
Croix-Dieu znalazł się jak gdyby wypadkiem w małym salonie w chwili, gdy pani de Grandlieu tam weszła, spostrzegłszy ją, zbliżył się chcąc podać jej ramię aby ją odprowadzić do powozu. Herminia jednak przemknęła tak nagle, że niepodobna mu było tego uczynić.
Wrócił więc do pokoju Andrzeja.
— Mój kochany, zawołał ten ostatni z wzburzeniem dochodzącem do obłędu, wszakże słyszałeś zamknięcie się drzwi?
— Słyszałem.
— Widziałeś kogoś wychodzącego ztąd odemnie?
— Kogo?
— To była ona!
— Ona! Kto taki? pytał Croix-Dieu, udając zdziwienie.
— Ona! moja uwielbiana Herminia. Czy znowu mi powiesz, że marzyłem w gorączce, gdy przekonywać cię będę, że ów anioł przyszedł mnie odwiedzić? Dotknij rąk moich, baronie, i powiedz czy jestem rozgorączkowany? Nie! jestem zupełnie spokojnym, wszak widzisz. Była tu. Rozmawiałem z nią. Drzwi, których dosłyszałeś skrzypnięcie, za nią się zamknęły. Dla czego jednak i dziś nie chciała odsłonić swej twarzy? Dla czego uciekła? Czy ty to wszystko pojmujesz? Wytłumacz mi. Na wszystko cię proszę! Wszak możesz mi to wyjaśnić, nie prawdaż?
— Mógłbym. Wszak nie wiem co zaszło tu pomiędzy wami? Ażeby udzielić ci na to odpowiedź, znać te szczegóły potrzebuję.
Andrzej opowiedział w krótkości poprzedzającą scenę, którą Croix-Dieu doskonale widział ukryty w garderobie.
— Rozumiesz teraz? powtórzył, skończywszy opowiadanie.
— Jak najlepiej i dowiodę, że to co ciebie zadziwia, jest rzeczą najzwyklejszą w świecie.
— Jakto? wytłómacz mi co rychlej!
— Pani de Grandlieu, która nie wiedząc o tem sama, kocha cię tyle ile ty ją kochasz, była tu, przyznaję.
— Bywa tu codziennie.
— Nie! W tym razie błądzisz. Pozwól się przekonać. Herminia dziś po raz pierwszy przestąpiła próg twego mieszkania.
— Nie prawda, fałsz! zawołał Andrzej, widziałem ją tu już, widziałem! Jestem tego pewny!
— W przytępię gorączki, brałeś za rzeczywistość widmo, stworzone wyobraźnią.
— A dzisiaj?
— Dziś, nie było to złudzeniem. Dziś Herminia, korzystając z nieobecności swojego męża, przybyła tu rzeczywiście, ty zaś, przekonany o prawdzie poprzednich widzeń, zamiast rozpocząć romans zwolna, od pierwszej karty, dałeś bieg poprzednim rozdziałom, przebiegniętym twoją podnieconą wyobraźnią. Chciałeś mówić do tej kobiety, żyjącej i przestraszonej, językiem, jakim przemawiałeś poprzednio do uśmiechającego się widma. Szedłeś nazbyt prędko. Ztąd przerażenie tego biednego dziecka, jego gniew i ucieczka. Wszakże to jasne, zapytuję ciebie? Sądzę, że teraz wszystko zrozumiałeś.
Andrzej załamał ręce z rozpaczą.
— Boże, wyszepnął, cóżem uczynił?
— Pomimowolną nieroztropność, nic więcej.
— Pomimowolną, to pewna, lecz może nie dającą się powetować?
— Dla czego?
— Ponieważ obraziłem Herminię, ją, do której pragnąłbym mówić na klęczkach. Ach czy ona mi to wybaczy?
— Wybaczy, na pewno. Gdy kochamy, wybaczamy wiele.
— Ona mnie więc kocha? Tak sądzisz?
— Czyż można o tem wątpić? Czyż jej dzisiejsze postąpienie nie jest jawnym dowodem miłości z jej strony? Współczucie pięknej kobiety dla młodego ranionego mężczyzny to miłość, wierzaj mi, miłość!
— Ach! gdybym mógł temu uwierzyć!
— Ufaj mym słowom. Ona cię uwielbia! Będziesz szczęśliwym. Czegóż potrzeba ci więcej? Rzecz główna, ażebyś mógł się podnieść i odzyskać zdrowie, a na to jedynem lekarstwem spokój ducha i umysłu. Zaśnij więc, drogi mój chłopcze, zaśnij snem błogim, cichym, bez gorączkowych marzeń, powtarzając sobie, że tej nocy Herminia o tobie śnić będzie. Ze względu na nią staraj się coprędzej odzyskać zdrowie.
— Jestem nazbyt wzruszonym, nie mogę spać, wyszepnął młodzieniec.
— Oto lekarstwo, wypij.
Andrzej był posłusznym i w kilka minut później ku wielkiemu zadowoleniu barona zasnął z uśmiechem na ustach:
Herminia wybiegła z pokoju ranionego o zupełnie pomieszanym umyśle. Przemknąwszy szybko przez dziedziniec, wyszła, niewiedząc nawet kto jej drzwi otworzył i zatrzymała się na chodniku, szukając wzrokiem fiakra, jaki ją miał odwieść.
Ulica de Boulogne przedstawiała opustoszały widok. Ulewa wzmagała się gwałtownie. Gazowe płomienie drżały, odbijając się w kałużach spadłej wody. Pozostawiony fiakr zniknął bez śladu.
Stanąwszy przed pałacem, skoro wysiadła Herminia, wydobył z kieszeni dany sobie przez nią zegarek, wysadzany brylantami ze złotym łańcuszkiem wytwornej roboty i po rozpatrzeniu się w tych obu przedmiotach wysokiej wartości, przekonany, że dama którą przywiózł jest zapewne rozwódką i z tej przyczyny nie wniesie przeciw niemu żadnej skargi, a obok tego i nie zna numeru jego powozu, zaciął swą chudą szkapę i umknął co prędzej.
Herminia odgadła powód tej jego ucieczki, lecz nie zaniepokoiła się nią wiele. Postanowiła powrócić pieszo i miarkując się o ile mogła najlepiej, przeszła do końca ulicę de Boulogne i weszła w ulicę de Clichy. Minąwszy Pola Elizejskie, z ulgą odetchnęła, ujrzawszy okratowania pałacu i ogrodu.
Żadne światło nie błyszczało w oknach ponurego pałacu.
Za chwilę siądę przy ognisku, w moim ogrzanym pokoju, myślała pani de Grandlieu, i z mojej nieroztropności, jaką popełniłam, śladu nie będzie.
Niestety! myliło się to biedne dziecię, sądząc, iż szereg wypadków tego nieszczęsnego wieczora w ukryciu pozostanie. Ciężki ją zawód oczekiwał.
Drzwi, któremi wyszła na zewnątrz, oparły się pod jej ręką, gdy je otworzyć usiłowała. Stróż pałacowy przed udaniem się na spoczynek zamknął je na klucz starannie.
Herminia zadrżała. Ukazała się jej nagle cała groza jej sytuacji.
Co począć? Gdzie się schronić przez długie godziny nocy? Pośpiech, z jakim wracała, zakłopotanie i bojaźń, nie pozwoliły jej zwrócić uwagi na przenikające ją zimno i wilgoć. Obecnie, uspokoiwszy się nieco, uczuwać poczynała, iż ubranie, nasiąknięte wodą, przylegało jej do ciała i krew w żyłach mroziło.
Mogłaby była bezwątpienia wyszedłszy z ogrodu udać się na przedmieście św. Honorjusza i powtórnie od tej strony zadzwonić do głównej bramy pałacu, którą natychmiast otworzonoby przed nią. Nie myślała jednak uciekać się do tego środka, jaki wtajemniczyć by musiał służbę w jej dziwną nocną wycieczkę, a tem samem dałby sposobność do różnych przypuszczeń i komentarzów.
Wołałaby była raczej umrzeć, niżli dozwolić, ażeby pan de Grandlieu miał się dowiedzieć o niebezpiecznem szaleństwie, jakiego doniosłości nierozumiejąc, przebaczyć go sobie mimo to nie mogła.
Jak by to ukryć, gdyby służący o tem wiedzieli? Miałaż nakazać służbie zachowanie tajemnicy? Zapłacić im za ich milczenie?
Herminia była nazbyt szlachetną, ażeby poniżyć się zechciała do podobnie upokarzającej konieczności jakiej ulegają z potrzeby wiarołomne kobiety.
Co począć w podobnem położeniu?
W końcu ogrodu, przy okratowaniu, stał mały budynek drewniany, słomą kryty. W dolnej izbie chowano ogrodnicze narzędzia. Do jednego pokoju, mieszczącego się na pierwszem piętrze, prowadziły schody wewnętrzne. Pan de Grandlieu przychodził tu niekiedy z Herminią nasycać się pięknym i wesołym widokiem Pól Elizejskich.
Wyplatana trzciną kanapa, takież fotele i stół okrągły stanowiły umeblowanie tego pokoju, którego drzwi były zawsze otwarte. Tu Herminia tę noc spędziła, drżąc z zimna.
Nakoniec zabłysł brzask dzienny. Dostrzegła służących, podnoszących u okien zasłony po pokojach.
Oczekiwała godziny, w której cała służba uda się do oficyn na śniadanie i chwiejąca się, osłabiona, zeszła ze schodów wiejskiego budynku, udając się w stronę pałacu. Mogła wejść do swego apartamentu, nie spotkawszy nikogo. Rozebrała się z trudem, ponieważ mokre jej ubranie przylegało do ciała. Zwinęła ów kostjum elegancki, jaki przedstawiał teraz kupę zmoczonych gałganów i schowała go pod klucz do szafy, poczem położyła się w łóżku i zemdlała.
Pokojówka, wszedłszy około dziewiątej do pokoju, znalazła ją leżącą bez zmysłów. Przestraszona poczęła głośno wzywać ratunku, próbując nadaremnie otrzeźwić swą panią, aż wreszcie posłała po lekarza.
Pan de Grandlieu, przybywszy tego samego dnia wieczorem, zastał żonę leżącą w gorączce, a doktór obawiał się rozwinięcia zapalenia płuc, napróżno dociekając przyczyny tego ciężkiego cierpienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.