Tragedje Paryża/Tom IV/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
We dwa tygodnie po swojem przybyciu do zamku de Grandlieu, Andrzej San-Rémo około drugiej po południu jechał konno na stację drogi żelaznej, gdzie wicehrabia Armand oczekiwał niegdyś na jego przybycie.
Miał wrzucić tam w skrzynkę pocztową list do barona de Croix-Dieu.
Ponieważ ów list zawierał szczegóły, odnoszące się do dwóch głównych osobistości naszej powieści, powtórzmy go dosłownie.
„W dniu wczorajszym otrzymałem słów kilka od ciebie, baronie, i spieszę ci na nie odpowiedzieć.
Zaniepokojony, jak piszesz, mojem milczeniem, troskasz się o szkodliwe następstwa zadanej mi rany, która omal na tamten świat mnie nie wysłała, i zapytujesz, czy jestem zadowolony z mego pobytu w Grandlieu, oraz czy urzeczywistnienie mych marzeń się zbliża?
Przed wszystkiem uspokój się co do mego zdrowia. Ożywcze powietrze w Touraine wywarło skutek nadspodziewany. Nigdy nie czułem się być zdrowszym i silniejszym, jak teraz. Używam konnej przejażdżki przez całe popołudnia, a gdyby to była pora polowania, spędzałbym dnie cale na łowach, nie czując znużenia.
Tyle co do strony fizycznej, która jest zadnwalniająca, jak widzisz. Z moralną nie jest tak dobrze wyznać to muszę.
Otrzymałem od ciebie, baronie, dowody wysokiej życzliwości i poświęcenia. Jesteś jedynym moim przyjacielem; znasz do głębi stan mojej duszy. Widziałeś jeśli nie rodzącą się, to wzrastającą miłość, jaka napełnia moje serce, podniecałeś mnie do tej miłości, gdy zrozpaczony umrzeć chciałem. Gdyby nie ty, dziś szczątków by ze mnie nie pozostało; nie byłoby nawet o mnie wspomnienia.
Czyż mógłbym więc zachowywać tajemnicę przed tym, któremu tyle winienem?
W chwili, gdy opuszczając Paryż, ściskałem twą rękę przed drzwiczkami wagonu, moja radość granic nie miała, pamiętasz zapewne? Byłem nadzieją szczęścia oszołomionym, które to szczęście tak upragnione przeżeranie, ukazywało mi się pełne blasków, w niedalekiej przyszłości.
Otóż drzwi raju otwarły się przedemną; przestąpiłem próg Edenu.
Powinienbym więc i nader słusznie nazwać się najszczęśliwszym z ludzi. Tymczasem tak nie jest. Czuję się być bardzo nieszczęśliwym! Nieszczęśliwym, żyjąc obok tej, którą uwielbiam; nieszczęśliwym, patrząc na nią bezustannie, rozmawiając z nią, oddychając powietrzem jakiem ona oddycha.
Tak! wszystko to, co powinno stanowić mą radość, w rozpacz mnie wprowadza!
Zapytasz baronie czym rozum utracił? Byłem szalonem zaprawdę, gdym ślepo w cud wierzył; teraz już nim nie jestem.
Najprzód przyjęcie ze strony Herminii było nacechowane lodowatą obojętnością. Powitała mnie jako obcego, jako zupełnie prawie sobie nieznanego.
Ja dla niej nieznanym! Ja? po tem, co nastąpiło wobec ciebie? Po uczynionem z mej strony wyznaniu, jakiem miała prawo obrazić się, a o którem zapomnieć nie mogła.
Przyjąłbym jej gniew, nienawiść, ale obojętność, nie! to za wiele!
W pierwszej chwili łudziłem się nadzieją, że pod tem lodowałem przyjęciem, kryło się powstrzymywane wzruszenie, że z biegiem czasu maska ta spadnie, roztopnieją śniegi. Było to możebnem, nieprawdaż? ponieważ pierwsze nasze spotkanie nastąpiło wobec męża.
Omyliłem się jednak.
Dnia następnego, gdym znalazł się sam z Herminią, wyraz jej twarzy pozostał niezmiennym, obojętność jednak, taż sama.
Pan de Grandlieu, najlepszy, najszlachetniejszy z ludzi, pragnął, ażeby pomiędzy mną a jego żoną zapanowała poufność braterska. Wicehrabina w jego obecności przyjęła tę propozycję z zimnym uśmiechem. I ten uśmiech nie pojawia się nawet, skoro sam na sam pozostaniemy. Jeżeli spojrzy na mnie, jej wzrok surowym się staje, mówi urywanemi słowami, ręka jej nie drży, spotkawszy wypadkowo dłoń moją.
Tak bywa codziennie, pojmujesz więc moje katusze, baronie? Przebywamy całe dni z sobą bezustannie, a skoro wieczór nadejdzie, zliczyć mi trudno ran w zbolałem mem sercu.
Oto czego po tylu nadziejach doczekałem! Jest to upadek z wysoka, w jakim życie utracić można.
Czegoż mogę się spodziewać w przyszłości? Niczego. Gdyby Herminia mnie kochała mimo tylu przeciwnych pozorów, gdyby posiadała bohaterską siłę do ukrywania swojej tkliwości, jakiż cud mógłby ją znaglić do wyjawienia mi tego uczucia? Nie widzę żadnych ku temu sposobów.
Jeżeli zaś przeciwnie, uczuwa ona dla mnie wzgardliwą obojętność, jak wszystko niestety o tem mnie przekonywa, obojętność ta wzrastać będzie, i zwolna stanę się dla niej przedmiotem wstrętu i znudzenia.
Pojmujesz, kochany baronie, iż niepodobna istnieć ami dłużej w podobnej egzystencji, i przyznasz iż najlepszym środkiem byłoby odjechać.
A więc odpowiem ci, że nie! Jakkolwiek bądź okrutnemi byłyby moje cierpienia, zbrakło by mi odwagi do opuszczenia tego domu, w którym mimo całego ogromu boleści, znajduję się obok ukochanej przynajmniej.
I otóż co postanowiłem:
Markiz de Lantree, właściciel sąsiedniego zamku organizuje konne gonitwy dżentlemenów, w których przyjmie udział wyższa sfera Paryzkiego high-lif’u. Wyścigi te nastąpią za dwa tygodnie w parku markiza. Przygotowują tor w tej chwili i przeszkody.
Pan de Grandlieu posiada zarodową stajnię, w której znajduje się kilka cennych okazów, między innemi ogier czteroletni Tonto. Jeżdżę na nich co rano, a mimo, iż są djabelnie fantastycznemi, dość dobrze porozumiewamy się z sobą, co dotąd nikomu się nie zdarzyło.
Pan de Grandlieu pokłada wielkie nadzieje w zdolnościach swych szybkonogich wychowańców, a pragnąc okazać publicznie ich wartość, prosił mnie, ażebym na projektowanych gonitwach dosiadł „Tontona,“ który zręczniej przesadza płoty od sarny.
Przyobiecałem to, i dotrzymam słowa.
Owóż jeżeli żadna zmiana nie nastąpi w zachowaniu się względem mnie Herminii, postanowiłem w dniu owych wyścigów w Lantree zabić się „przez nieroztropność“.
Wiesz dobrze baronie, że w biegu z przeszkodami nic łatwiejszego. I podczas, gdy liczni widzowie wypadku wygłaszać będą we wzruszających słowach ubolewania nad mą niezręcznością, albo szaleństwem, jednocześnie doręczonym zostanie odemnie list pośmiertny pani de Grandlieu, w którym wyjawię jej, że umieram dobrowolnie, nie będąc przez nią kochanym.
Będzie to dla mnie zemstą, i razem pociechą. Zresztą, któż wie? Może ukocha mnie ona wtedy, skoro już będzie za późno?
Na tem kończę mój list, zapytując siebie, czym go potrzebnie napisał, i smucę ciebie brakiem wesołości. Ściskam cię serdecznie, zostając na resztę życia tobie oddanym i wdzięcznym
Nazajutrz rano, Filip de Oroix-Dieu, otrzymawszy ów list, rozdarł z pośpiechem kopertę. Przeczytał go od początku do końca, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Po przeczytaniu zmiął papier, i wzruszył ramionami.
— Uczyni to, o czem pisze, wyszepnął, jest to warjat marzyciel, ale nie człowiek poważny. Myśl o pozbawieniu się życia w najrychlejszym czasie, w manię się u niego zmieniła. Otóż i projekt samobójstwa następuje po pchnięciu szpadą Grisolla, i po wymierzeniu rewolweru, jaki w szybę okna wycelowałem natenczas! Mówią, że miiość rozumnym czyni człowieka. Nie jego to. Miłość do idjotyzmu go prowadzi! Jakichżź nadludzkich wysiłków użyć mi będzie potrzeba, aby przywrócić do równowagi ów umysł spaczony. Mam nadzieję, iż tego dokonam, lecz sprawa będzie ciężka. Szczęściem, że stawka, o jaką pokusić się warto, pokryje poniesione trudy.
Trzy dni upłynęły. Ozwartego około południa, kamerdyner pana de Grandlieu, wręczył markizowi list, bez marki pocztowej, na kopercie którego adres widocznie był kreślony zmienionym charakterem.
— Kto przyniósł ten list? pytał San-Rémo.
— Posługacz stacyjny przyniósł go w tej chwili, rzekł służący. Oczekuje na odpowiedź pana markiza.
Młodzieniec, otworzywszy kopertę, drgnął pomimowolnie, poznawszy pismo barona.
Ów list zawierał te słowa:
„Nie dziw się, drogi mój chłopcze, że pomieciony bilet zostanie ci doręczonym przez umyślnego posłańca. Pragnę zachować najściślejsze incognito.
Przyjechałem osobiście na stację, gdzie w oberży na ciebie oczekuję dla porozmawiania z tobą w wiadomej okoliczności, a za którą to naszą pogadankę, jestem pewny, że wdzięcznym mi będziesz.
Gdybyś mi słownie odpowiedział, nie udzielaj posłańcowi adresu. Nazywam się krótko pan Filip.
Wkrótce więc do widzenia. Twój na zawsze
— Gdzie jest posłaniec? zapytał Andrzej.
— Czeka w oficynie panie markizie.
— Przyślij go tu do mnie.
Andrzej, wsunąwszy w rękę sto sous posłańcowi, rzekł do niego:
— Powiedz panu Filipowi, że za pół godziny przybędę.