Tragedje Paryża/Tom IV/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Zkąd ów ból nagły, objawiający się łzami i łkaniem, bez żadnej z pozoru przyczyny? Zkąd to gorączkowe wzburzenie?
Trwoga wywołała w młodej kobiecie tę troskę.
Herminią poczęła badać swe serce, a spojrzawszy w głąb jego, zadrżała. Od chwili wyjazdu z Paryża, myśl o Andrzeju San-Rémo nie opuszczała jej na chwilę. Najdrobniejsze szczegóły odnoszące się do tego młodzieńca, nasuwały się jej na pamięć i zajmowały jej umysł znękany. Pojmowała dobrze że Andrzej de San-Rémo nie mógłby nigdy być dla niej bratem, że całkiem inne, gwałtowne, upajające uczucie, jakie uczuwała dla niego, nie miało nic wspólnego z siostrzanem przywiązaniem.
— Tak więc, powtarzała z przerażeniem, ja kocham, ja, której kochać nie wolno! Oddałam jemu swe serce, to serce, które jest własnością innego! Ach! jakże jestem występną!
Herminią codziennie to sobie powtarzała, codziennie wyrzucała sobie ze wzrastającą obawą nikczemną słabość ducha, jaka znaglała ją do milczenia, codziennie mówiła sobie:
— Pozwoliłam mu przyjechać, wiedząc że on mnie kocha, czując, że kocham go nawzajem. I patrzeć będę jak w mojej obecności uściśnie on uczciwą rękę mojego męża w swej dłoni!.. Ach! to szczyt zdrady... najwyższa nikczemność!.. Nie!.. tego nic uczynię!.. Powiem wszystko Armandowi... Powiem: „On cię oszukuje... Nie w twej obronie bił się Andrzej San-Rémo... On to uczynił dla zbliżenia się ku mnie... Ja się go obawiam... Lękam się siebie samej... Ocal mnie!.. Kaź mu odjechać...“ Tu zamilkła.
Złamana trwoga i wyrzutami sumienia, wyczerpana w walce ze wzrastająca, namiętnością jaka tryumfowała nad nią mimo oporu z jej strony, chciała mężowi wszystko opowiedzieć, pragnęła z całej duszy to uczynić, niestety! brakło jej ku temu odwagi.
Upływały godziny, dnie i tygodnie mijały w tej bezustannej walce, Herminia milczała. Teraz było zapóźno. Żadna ludzka siła nie zdołałaby powstrzymać Andrzeja San-Rémo od przybycia za godzinę. Oto dla czego Herminia płakała.


∗             ∗

W miarę zbliżania się chwili powrotu, łzy Herminii osychały: opuściła na kolana obie ręce, i patrzyła w dal przed siebie tem błędnem, nieruchomem spojrzeniem, przez jakie nic sic nie widzi, gdy jednocześnie rodzaj strasznego zamętu ogarniał jej umysł.
W rzeczy samej, doznawała ona jak gdyby obłąkania na myśl, że za chwilę przyjdzie jej spotkać się z tym młodym człowiekiem, którego wcale nie widziała od owego nieszczęsnego wieczora.
Z trwoga zapytywała siebie, jak Andrzej ośmieli się do niej przemówić, i czyli ona zdoła mu odpowiedzieć? Wyraz ich oblicza, drżenie głosu, czyli nie zdradzą wzruszenia, jakie ich ogarnie pomimowoli?
Czyliż pan de Grandlieu za jednym rzutem oka niezbada istniejącej między obojgiem tajemnicy?
Owóż, jak powiedzieliśmy, raczej niżeli ściągnąć na siebie najmniejsze podejrzenie ze strony męża, Herminia umrzeć by wołała.
Wicehrabia wraz ze swym gościem miał przybyć o piątej godzinie. Trzy kwadranse na piątą wydzwonił zegar zamkowy.
Słabe światełko świadomości położenia zabłysło pośród chaosu myśli młodej kobiety.
Fatalne spotkanie było nieuchronnem, należało się doń przygotować, nakazać spokój swej twarzy; wdziać maskę, kłamać, oszukiwać było potrzeba!
Herminia powstała z krzesła, i przejrzała się w zwierciedle. Bladość policzków i czerwoność oczu, od łez nabrzękłych, mocno ją zatrwożyły.
Niewinna owa występna, wyczytała cały poemat zakazanej miłości na swej zmienionej twarzy.
Wszedłszy do sypialni, ułożyła sploty rozrzuconych włosów, jakie w przystępie nerwowego podrażnienia potargała rękoma, obmyła oczy zimną wodą, i aby zatrzeć ostatnie ślady łez na policzkach, natrzepała je pudrem ryżowym, którego białość przywróciła jej zwykłą cerę twarzy.
Po użyciu niezbędnych tych środków, wszelkie oznaki wewnętrznej burzy, jaką przebyła, zniknęły.
Był na to czas w rzeczy samej.
Piąta uderzyła na wieżowym zegarze. Wicehrabina, zbliżywszy się ku oknu, wyjrzała.
Kabrjolet mijał okratowanie dziedzińca. San-Rémo siedział w nim obok pana de Grandlieu. Na ten widok serce młodej kobiety przez kilka chwil bić nagle przestało.
— Wyjść trzeba, szepnęła. Czy jednak znajdę siłę ku temu? Czy znajdę odwagę? Czuję jak gdyby umrzeć mi przyszło za chwilę.
I chwiejąca się wyszła z pokoju, dziwną jednakże sprzecznością jaka się zdarza w podobnych okolicznościach, w miarę jak schodziła ze schodów, trzymając się poręczy żelaznej, energia jej powracała.
Istnieją niebezpieczeństwa, jakie przerażając nas zdała, wydają się nam mniej okropnemi, skoro bliżej z niemi spotkać się nam przyjdzie.
Tak było z Herminią i Andrzejem San-Rémo. Młodzieniec zarówno przez czas swojej podróży drogą żelazną, jako i w drodze do zamku doznawał nie mniejszej trwogi i wzruszenia, jak pani de Grandlieu.
Spotkanie nastąpiło przy wejściu do salonu.
— Droga Herrninio, mówił z uśmiechem wicehrabia, oto przyjaciel, na przybycie którego oczekiwaliśmy. Potwierdź moje wyrazy, że z całą serdecznością przyjętym on w naszym domu zostanie.
Córka Klotyldy de Randal spojrzawszy na Andrzeja dostrzegła wzruszenie na jego twarzy, które zresztą bardzo naturalnie wytłumaczyć się dało pełnem ojcowskiej tkliwości przyjęciem starca.
— Upewniam pana, panie markizie, wyrzekła drżącym nieznacznie głosem, że przyjaciel mojego męża może tu liczyć na najżyczliwszą gościnność. Wszystko co od nas zależeć będzie, ażeby panu uczynić pobyt w naszym domu przyjemnym i dla zdrowia zbawiennym, uczynimy, chciej pan temu wierzyć.
— Dzięki ci pani, odpowiedział a raczej wyjąknął Andrzej, bardziej zmięszany nad wicehrabinę. Dzięki z całego serca. To pełne dobrotliwości przyjęcie, wzrusza mnie do tego stopnia, iż nie jestem w stanie wyrazić wszystkiego co czuję.
— Pojmujemy to dobrze oboje z Herminią, ozwał się z uśmiechem pan de Grandlieu, porzućmy więc ów ceremonialny formularz, jakiego dotąd używamy. Gdy przychodzi żyć na wsi przez całe tygodnie pod jednym dachem, poufność bratersko-koleżańska jest niezbędną. Podajcie więc sobie ręce moje dzieci, bo wszak oboje dziećmi zarówno mojemi jesteście.
Andrzej nie ruszył się z miejsca. Herminia zawahała się, po chwili jednak wyciągnęła rękę. San-Rémo ująwszy tę drżącą dłoń drobną, skłonił się z poszanowaniem, dotknąwszy jej z lekka ustami.
— To powitanie wasze nie jest jeszcze zupełnie swobodnem, naturalnem, zaczął śmiejąc się wicehrabia. Nie jest ono owem uściśnieniem ręki jak ja rozumiem, szczerem, serdecznem, po angielsku. Wielko-światowa galanterja zbyt wiele zajmuje w niem miejsca. Jutro jednakże będzie lepiej, jestem tego pewnym i zwolna, nieznacznie przyjdzie owa upragniona pewność braterska. Po upływie miesiąca zdziwilibyście się sami, gdyby zauważono, że nie jesteście sobie bratem i siostrą. A zwracając się do Herminii dodał: Nasz gość kochany posiada zapewne apetyt rekonwalescenta, o której godzinie nam więc obiad podadzą!
— O szóstej, punktualnie.
— Obecnie jest już po piątej, mówił pan de Grandlieu. Zaprowadzę cię więc mój drogi markizie do twego apartamentu, gdzie zaniesiono już twoje bagaże. Będziesz, tam mógł swobodnie zrzucić swoje podróżne ubranie, a przywdziać obiadową toaletę. Ale zastrzegam, bez fraka i białej kamizelki, bez gardenii w butonierce. Odrzućmy te formy będąc pomiędzy sobą. Zapomnijmy całkowicie o Paryżu. Skoro nikogo obcego wśród nas nie będzie, stańmy się pomiędzy sobą wieśniakami.
San-Rémo ukłoniwszy się powtórnie pani de Grandlieu, odszedł z wicehrabia.
— Rzecz dziwna, myślała Herminia, zostawszy samą. Jego obecność, której się tak obawiałam, spokój mi przynosi. Zkąd więc i dla czego ów przestrach, jaki mnie tak dręczył? i doprowadzał prawie do obłędu? Andrzej znajduje się tu, i nie lękam się go wcale. Patrzy na mnie, a nic nie objawia w nim zmięszania, jakiego się spodziewałam. Sądzić by można, iż nie pamięta tego co zaszło, a może i w rzeczy samej o tem zapomniał? Być może iż to namiętne wyznanie, było jedynie wybuchem gorączkowego szału, i po ustąpieniu gorączki zniknęło, nie pozostawiwszy śladów ani w umyśle, ni w jego sercu? A może ja wówczas byłam w gorączce? Ach! oby Bóg dał aby tak było! Gdybym, w moim szaleństwie walczyła z widmami. Gdyby Andrzej nie myślał o mnie wcale, i ja zarówno, abym nie uczuwała dla niego nic co do uczucia miłości podobnem być może. Gdybym jedynie zawiniła złudzeniem. Jakiż dla mnie spokój natenczas, jaki wypoczynek, jakie szczęście! Wrócić do rozumu i prawdy. Zasypiać co wieczór z czystem sumieniem, spokojem w duszy. Ach| byłoby dla mnie to niebem! Tak być powinno, dodała. Tak być może, ja chcę, ażeby tak było.
Biedna Herminia mówiąc: „Ja chcę* mówiła to z dobrą wiarą. Niewinne, czyste to dziewczę usiłowało się uspokoić, nie wiedząc, jak słabą jest wola kobiety, gdy przyjdzie jej walczyć z sercem, i gdy ono jej nawzajem powiada: „Ja tak chcę.“
Trudnem byłoby, a nadewszystko za zbyt rozwlekłem opisywanie chaosu myśli Andrzeja San-Rémo, skoro pan de Grandlieu oddalił się, wprowadziwszy go przeznaczonego dlań apartamentu w „Utraconym raju.“ Poprzestaniemy więc na krótkiem zebraniu szczegółów.
Po owych bezrozumnych odwiedzinach Herminii w pałacyku przy ulicy de Boulogne, Andrzej przekonał się iż jest gorąco przez tę młodą kobietę kochanym; a twierdzenie w tym względzie barona de Croix-Dieu, którego doświadczenie w sprawach miłości nie mogło ulegać powątpiewaniu, wzmacniało w młodzieńcu tę pewność. Skutkiem tego oczekiwał on z {{Korekta|twrogą|twrogą}twrogą} chwili spotkania z Herminią obawiając się kompromitującego zmięszania z jej strony.
Widzieliśmy w jak sposób poważny, a nawet obojętny nastąpiło owo spotkanie. Najzupełniejszy brak wszelkiego zakłopotania wicehrabiny, którego o ile obawiał się Andrzej, o tyle go i pragnął w swym dzikim egoizmie rozkochanego, sprawiło mu gorzkie rozczarowanie. Nie mógł zrozumieć ni pojąć zachowania się Herminii.
Nie mogła ona zapomnieć tego namiętnego okrzyku miłości, jaki wybiegł z ust jego za ukazaniem mu się tej młodej kobiety w sypialni, obecnie widząc ją tak spokojną i zimną, wytłumaczyć sobie nie umiał owej podwójnej zagadki.
— Jeżeli ona, powtarzał sobie, przebaczyła mi tę pomimowolną urazę, jeśli poznawszy całą mą miłość nie powstrzymała swojego męża od przyjęcia mnie w swym domu, świadczy to, iż mnie kocha! Czyż o tem wątpić można? Ależ natenczas jakąż potężną siłę posiada nad sobą owa kobieta? Jak może do tego stopnia ułożyć twarz swoją, by nic w niej nie zdradziło o mej tajemnicy serca? W przeciwnym razie, gdyby mnie ukochała i ową lodowatą, wzgardliwą prawie obojętnością bronić się przeciw mnie pragnęła, może uważać natenczas mą miłość jako obelgę, moje szalone wyznanie jako brak przynależnego dla siebie szacunku, i zamiast przyjąć pod swoim dachem zuchwalca, winna ze względów logicznych zamknąć przed nim na zawsze drzwi swego domu. Co się dzieje w sercu tej kobiety? któż mi to wytłumaczyć jest w stanie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.