Tragedje Paryża/Tom VI/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Po kilku sekundach otworzyły się drzwi sypialni. Ukazała się w nich kobieta zamknąwszy je starannie za sobą.
Nowoprzybyła, której twarz pokrywał woal z czarnej gazy, zdawała się być mocno wzruszoną, jak to sądzić było można z lekkiego drżenia jej rąk szczelnie obciśniętych rękawiczkami.
Miała na sobie jedną tylko biżuterję, złoty łańcuszek w stylu Ludwika XVI, na którym uczepiony był zegarek czarno emaljowany z brylantową koroną o dziewięciu perłach.
— Jestże to jakaś awanturnica lub też kobieta z wyższego świata? zapytywał książę siebie dostrzegłszy ów szczegół. W każdym razie niepodobna jest aby nie była piękną.
Z uprzejmą grzecznością zbliżył się ku nieznajomej, stojącej u progu, a ująwszy jej rękę:
— Wybacz mi pani, rzekł, iż cię przyjmuję w takim nieładzie panującym w mojej sypialni. Wizyta twoja przypadła mi niespodziewanie. Wszakże wystarczy to na moje usprawiedliwienie? Proszę więc, racz spocząć.
Skoro usiadła, siadł przy niej, nieco w oddaleniu i rzekł:
— Nie znając powodu jaki tu panią sprowadza, wyznać muszę, iż sama twoja obecność jest dla mnie już szczęściem. Wnosisz albowiem wraz z sobą do mego mieszkania roskoszną woń piękna i młodości. Pozwól mi zatem mieć nadzieję, iż zwiększy się to moje szczęście, skoro się dowiem, jakiemu błogiemu losowi je zawdzięczam?
Nieznajoma nic nie odpowiedziała.
Ujął jej drobną rączkę, a ściskając ją w swej dłoni
— Czyliż mam zaszczyt być znanym pani? zapytał.
Przybyła skinęła z lekka głową.
— A ja czy znam panią? pytał dalej.
Główka poruszyła się powtórnie.
— A zatem, mówił dalej uśmiechając się, postanowiłaś jak widzę rozmawiać ze mną znakami, z obawy zdradzenia się dźwiękiem swojego głosu? Odgadłem, nieprawdaż?
Lekkie uściśnienie ręki było odpowiedzią nieznajomej.
— Pozwól jednakże pani dodał zrobić maleńką uwagę, że w podobnych warunkach trudną będzie pomiędzy nami rozmowa, Czyż zamyślasz do końca zachować incognito?
Przybyła poruszyła głową.
— Ależ przynajmniej dozwolisz mi pani ujrzeć swoje oblicze, które przewiduję, że czarująco pięknem być musi? Pozwolisz mi je pani zobaczyć, nieprawdaż?
Nowe uściśnienie ręki wyrażało przyrzeczenie.
— Nie mogłoby to zaraz nastąpić?
Milczenie było odpowiedzią ze strony nieznajomej.
— Czy pani się mnie obawiasz?
Główka pochyliła się dwukrotnie.
— Miałżebym nieszczęściem kiedy obrazić panią?
Taż sama odpowiedź.
Aleosco poruszył się z gestem zdziwienia.
— Pozwól pani wyznać, rzekł, iż to mnie mocno zdumiewa. Nie zdarzyło mi się dotąd ażeby która z pięknych kobiet, jakie znam, uskarżała się na brak grzeczności z mej strony.
Głowa i ręka przybyłej pozostały niememi.
— A więc, mówił dalej, jeślim zawinił, dozwól mi poznać mą winę? Podaj mi pani sposób do jej powetowania, zgładzenia.
— Zgładzić, powetować, na to jedyny tylko środek pozostaje, wyszepnął z po za gazowej zasłony głos tak cichy i drżący wzruszeniem, iż zaledwie dosłyszanym się stawał, a pomimo to, drgnął na jego dźwięk książę Leon. Wzgardę, miłością tylko zgładzić można, dodała.
— Wzgarda, z mej strony? zawołał.
— Tak jest, pogarda! A nawet więcej, zniewaga!
— Odemnie? pogarda, zniewaga? Ależ na Boga, kto jesteś pani?
Przybyła wysunąwszy szybkiem poruszeniem swą rękę z dłoni księcia, zerwała w okamgnieniu z głowy woal i kapelusz; a rozwiązane jej włosy spłynęły falą na jej piersi i ramiona.
— Fanny! zawołał Aleosco osłupiały.
— Tak, Fanny! odpowiedziała. Ta Fanny, którą kochałeś gdy była Fauną Lambert, Fanny, ta twoja niegdyś Fanny, dziś hrabina de Tréjan, królowa Paryża, która cię zawsze uwielbia! I zarzuciwszy obie ręce w około jego szyi, szeptała w namiętnem uniesieniu: Leonie! bądź moim kochankiem, mym Bogiem! mym władcą i panem!
Wzruszony, zmieszany i prawie zwyciężony, usiłował walczyć przeciw owej niepokonanej sile.
Aleosco chciał odwrócić głowę, zamknąć oczy i uszy.
Fanny podwajała uściski.
Woń z jej rozrzuconych włosów oszałamiała go.
Jego usta dotknęły tych ust zdradzieckich.
Stało siei Uczciwość i prawość księcia zaginęły we wzburzonym jak ocean jego umyśle.


∗             ∗

San-Rémo odkąd stał się kochankiem Herminii, nie ukazywał się w pałacu na przedmieściu św. Honorjusza; a gdy wicehrabia uskarżał się na rzadkość jego odwiedzin, Andrzej tłumaczył się w sposób dający do zrozumienia, iż pewna, nagle wzbudzona w nim miłość, pochłania mu jego czas zupełnie.
Mimo to wszystko, jak wiemy, pierwszą i naglącą potrzebą kochanków szczerze sobą zajętych nawzajem, jest bezustanne komunikowanie się z sobą, i wymienianie myśli zawsze jednych i tych samych.
Owóż tak Andrzej jak i Herminia, wynagradzali sobie ową konieczność rozłączenia, jakiej ulegać musieli, wymianą listów tak tkliwych, tak pełnych namiętności, I że to pismo płonęło ogniem na papierze.
Pani de Grandlieu korespondowała z Andrzejem za pomocą poczty. San-Rémo odpowiadał wsuwając listy pod krzak bluszczu przy furtce ogrodowej.
Marietta pokojówka, nie zaniedbywała coraz częściej odwiedzać barona ze zdawaniem sprawy z poleconego sobie nadzoru nad swą panią.
Edmund przybiegał dwa razy tygodniowo na ulicę św. Łazarza, przynosząc wiadomość o listach zielonym lakiem zapieczętowanych a nadchodzących do jego pana.
— Co robi twój pan z temi listami? Gdzie je chowa? pytał zawsze Croix-Dieu.
A służący niezmiennie odpowiadał:
— Nic nie wiem! Pan markiz zamyka się podczas ich czytania.
Nakoniec, pewnego rana przybiegł tryumfujący, z miną człowieka pewnego otrzymania grubej nagrody.
— Panie baronie! wołał promieniejący radością, odkryłem tajemnicę!
— Mówże, mów prędko!
— Na ryzyko stracenia służby u mojego pana, wsunąłem się do garderoby, podczas gdy pan markiz zamykał drzwi na klucz w swoich pokojach. I widziałem.
— Cóż... cóż takiego?
— Mój pan chowa pomienione listy w mały pugilares z czerwonego safianu na srebrny zamek zamykany, jaki po raz pierwszy u niego widziałem.
— Nie mógłżebyś zręcznie pochwycić tego pugilaresu?
— Niepodobna! Pan markiz nosi go przy sobie bezustannie, a kładąc się spać, wsuwa go pod poduszkę.
— Będę go miał! pomyślał Croix-Dieu.
Tak stały rzeczy we trzy tygodnie po pierwszej schadzce Andrzeja z Herminią przy ulicy Castellane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.