Tragedje Paryża/Tom VI/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wiele zależało Filipowi de Croix-Dieu na pochwyceniu w swe ręce owego pugilaresu, w którym San-Rémo przechowywał listy Herminii, z jakim się nigdy nie rozłączał, i które wsuwał pod poduszkę przed udaniem się na spoczynek. Słyszeliśmy, jak baron mówił do siebie: „Będę go miał."
Mimo, że to był początek jesieni, niezbyt korzystna pora dla przedstawień teatralnych w Gymnase, dawano po raz pierwszy pięcioaktową komedję, w której dyrektor pokładał wielkie nadzieje.
Ta sztuka, pierwsze dzieło młodego człowieka, wzbudziła żywo ogólne zaciekawienie, nie tylko z przyczyny zupełnie nieznanego nazwiska autora, lecz więcej jeszcze z przychylnego ocenienia tej pracy przez słynnych znawców francuskiej komedji.
Cały artystyczny, elegancki Paryż, nie przebywający ani na willegiaturze, ni w stacjach klimatycznych, zebrał się na to przedstawienie.
Za opuszczeniem zasłony po akcie trzecim, jednomyślne brawa i przywoływania oznajmiały sympatję wyborowej publiczności, tak dla samego dzieła, jak jego wykonawców.
Niektóre z osób wchodzących do naszej powieści, były zarówno obecnemi w teatrze.
Przedewszystkiem baron de Croix-Dieu przy wejściu do orkiestry. Nieco dalej, w trzecim rzędzie krzeseł, stał Andrzej San-Rémo. zwrócony plecami do sceny. Nakoniec w loży wprost siedział z żoną pan de Grandlieu.
Herminia ubrana była w suknię blado-błękitną; w lewej ręce trzymała wspaniały bukiet z parmeńskich fiołków, prawą zaś poprawiała zlekka jedwabiste zwoje swych włosów.
Andrzej pochłaniał ją spojrzeniem, w jakiem promieniało uwielbienie bez granic.
Ludzie powierzchownie na wszystko patrzący, dla których nie istnieje głębsza obserwacja życia, nie wiedzą o tysiącach sposobów tajemniczego porozumiewania się telegraficznie, rozpowszechnionego w salonach i teatrach Paryża, jaka zastępuje z korzyścią rozkochanym miłosną korespondencję zawsze niebezpieczną, a częstokroć niemożebną do wykonania.
Bukiet położony na brzegu loży a następnie zmieniony na inne miejsce; rękawiczka zdjęta, i wdziana; bransoletka przytwierdzona wyżej lub niżej na ręku, wachlarz otwierany i zamykany po kilka razy z rzędu; drobna biała rączka pieszcząca zwoje swych jasnych lub ciemnych włosów, zawierają całe tomy tkliwych przysiąg, słów gorących, oznaczań schadzek, i obietnic szczęścia.
Bukiet Herminii w swej niemej mowie, oznajmił Andrzejowi, że wicehrabina uda się nazajutrz do tajemniczego mieszkania przy ulicy Castellane. Ręka pieszcząca włosy dodała, że należało oczekiwać przybyłej o drugiej godzinie.
Krzesła, jak zwykle bywa podczas międzyaktów zupełnie się prawie opróżniły.
Croix-Dieu wyszedłszy w głąb ważkiego korytarza, do którego prowadziło kilka schodów z orkiestry, śledził stamtąd bezustannie Andrzeja i panią de Grandlieu.
Telegraficzne znaki młodej kobiety nie uszły jego uwagi. Doszukiwał w nich znaczenia, a dzięki rozpromienionej fizjonomii markiza San-Rémo, odgadł je w połowie.
Jednocześnie zdarzył się dziwny wypadek.
Uczuł jakąś nadzwyczaj lekką rękę, bardzo szybko, widocznie z nabyłem doświadczeniem i wprawą, wsuwającą się do jego kieszeni, w której miał portmonetkę. Nie poruszając się, nie odwracając nawet głowy wcale, chwycił szybkim rzutem za pięść śmiałego filuta, i trzymał ją w swej dłoni, jak gdyby w kleszczach żelaznych.
Ta ręka znajdowała się jeszcze w jego kieszeni. Trzymał złodzieja schwytanego na gorącym uczynku. Żadne zaprzeczenie nie mogło tu mieć miejsca.
— Panie! nie chciej mnie gubić, zaklinam na imię nieba! wyszepnął głos cichy, błagający.
Croix-Dieu obróciwszy się, spojrzał na mówiącego. Był to młody mężczyzna elegancko ubrany.
Osobistość ta powtarzała zbladłemi usty, błagalnie:
— Odwołuję się do pańskiej szlachetności! Miej panie litość nademną. Nie chciej mnie gubić!
— Wiesz co? rzekł baron, jesteś hultajem.
— Wyglądam na to, wiem o tem panie, lecz w głębi jestem uczciwym człowiekiem.
— Uczciwym? kradnąc portmonetki z cudzych kieszeni?
— Ach! panie, panie, to dla niej!
— Dla niej, dla kogo?
— Dla mojej kochanki, którą ubóstwiam, a której wszelkie wymagania zadowolnić pragnę.
— Tak? cudzemi pieniędzmi.
— Gdybym miał swoje, oddałbym jej panie. Oddałbym wszystko! Miej pan wyrozumienie dla słabości serca owładniętego namiętnością. Moja głowa, mój umysł nie należą już do mnie, są one całkowicie Zulmie oddane. Ach! gdybyś pan wiedział jak jest piękną ta moja Zulma, i jak ja ją kocham! Stałem się bezwłasnowolnym, nie odpowiadam za moje czyny. Nie panie! Miłość to wszystko sprawiła!
— Ten błazen jest zabawny, pomyślał baron i gotów już był z pobłażaniem uwolnić go i wysłać do czarta, gdy nagle pewna myśl mu zabłysnęła.
Ów młody złodziej widząc wahanie tego, który go trzymał w swej mocy, przybrał płaczliwą fizjonomię i poszeptywał:
— To miłość panie, miłość! Wszystko to czynię dla Zulmy. Ginę dla niej i przez nią!
Croix-Dieu zmarszczył czoło, a ścisnąwszy jeszcze silniej rękę tego łotra, rzekł do niego:
— Chodź ze mną.
— Gdzie mnie pan chcesz prowadzić? jąkał miłosiernie ów opróżniacz cudzych kieszeni. — Zobaczysz.
— Lecz panie.
— Milcz! i pójdź ze mną, radzę ci, bez oporu, inaczej każę cię aresztować.
Obadwa, prowadząc siebie nawzajem, weszli na drugie piętro.
Zadzwoniono właśnie na rozpoczęcie czwartego aktu. Widzowie spieszyli zająć swoje miejsca. Foyer teatralne opróżnionem było zupełnie. Weszli tam, i stanęli we wgłębieniu okna wychodzącego na bulwar. Palce barona nagle się rozluźniły, z czego korzystając młody łotr wydobył swą rękę zaczerwienioną i z bólu skostniała.
— Bądź co bądź, zaczął Croix-Dieu, jesteś złodziejem.
— Panie! wszak tłumaczyłem dla czego.
— Tem gorzej, mówił dalej Filip, jesteś niezręcznym złodziejem. Gdybyś był z większą zręcznością wyciągnął mi moją portmonetkę, już bym jej niemiał teraz w kieszeni, i ty nie znajdowałbyś się przy mnie.
— To prawda panie. Wszak nie ma człowieka, któryby nie miał jakichś fatalnych momentów. Raz jeden, nie jest to zawsze.
— Zatem powiadasz, że masz szczęśliwą rękę?
— Mogę się tem poszczycić, co poświadczy i Zulma. Dla czego jednak pan mnie o to wypytujesz?
— Ponieważ chcę ci przedstawić pewną propozycję.
— Gotów jestem ją przyjąć. Cóż to takiego.
— Wybieraj pomiędzy dwiema kwestjami, rzekł Croix-Dieu. Albo cię oddam natychmiast w ręce policji, i dziś będziesz nocował w areszcie...
— Nie, nie, zawołał rzezimieszek. Zobaczmy to drugie.
— Albo mi wyświadczysz pewną przysługę, za którą, w pięć minut po jej spełnieniu, dostaniesz odemnie dziesięć luidorów.
— Dla Zulmy! Jestem gotów. Jestem gotów panie!
— Wejdziemy razem do orkiestry, rzekł Filip. Wskażę ci tam pewnego młodego mężczyznę. Ów młody człowiek ma w bocznej kieszeni ubrania pugilares.
— Ehę.
— Podczas przyszłego antraktu zbliżysz się do niego — Zaczynam teraz rozumieć.
— Okażesz swą zręczność, o jakiej mówiłeś, lecz której nie dowiodłeś przed chwilą. Wyciągniesz mu ten pugilares, i mnie go oddasz.
— A! jesteś więc moim kolegą? rzekł złodziej ze śmiechem, uderzając poufale barona po ramieniu. Trzebaż mi to było zaraz powiedzieć! Jak się masz towarzyszu.
— Milcz! i bądź posłusznym! zawołał Filip nakazujące. W zamian za dostarczony pugilares dostaniesz przyrzeczoną sumę.
— Jeżeli ów pugilares jest wyładowany banknotami, rzekł łotr, zdaje mi się że dziesięć luidorów jest to zbyt liche wynagrodzenie?
— Zawiera on tylko listy miłosne.
— Aha! pojmuję. Pan jesteś mężem zdradzonym i potrzebujesz dowodów dla otrzymania seperacji. W takim razie wystarcza dziesięć luidorów.
— Starajże się, ażeby ci się dobrze udało, rzekł Croix-Dieu, uśmiechając się na to przypuszczenie.
— Będę się starał niepodobieństwo nawet zmienić w możebność!
Tu obaj weszli do orkiestry w chwili gdy się podnosiła zasłona na rozpoczęcie aktu czwartego.
Croix-Dieu wskazał gestem Andrzeja San-Rémo.
— Przed rozpoczęciem następnego aktu, on wyjdzie, rzekł, a wtedy nastąpi dla ciebie chwila działania.
— Licz pan na mnie.
Baron pozostawiwszy swój fotel niezajętym, stanął w temże samem miejscu, gdzie kilkoma minutami pierwej usiłowanie kradzieży miało miejsce. Mimo zapewnień uczciwości ze strony rzezimieszka, nie tracił go z oczu na chwilę.
Po ukończeniu aktu, widzowie wychodzić zaczęli jedni za drugimi, i wkrótce pozostało w orkiestrze zaledwie kilkanaście osób, między któremi znajdował się ów miody łotr i San-Rémo.
Andrzej zdawał się uparcie chcieć pozostawać w miejscu, jak to czynił od chwili rozpoczęcia widowiska. Na skinienie barona Croix-Dieu powstał i zbliżył się ku niemu.
— Co chcesz baronie? zapytał ściskając rękę Filipa.
Croix-Dieu spojrzawszy na bok upewnił się że ów złodziej wstał także; a ująwszy natenczas ramię Andrzeja i pochylając się ku niemu rzekł z cicha:
— Chcę cię wyłajać mój chłopcze.
— Mnie, za co?
— Działasz jak trzpiot, bez zastanowienia i możesz w fatalny sposób skompromitować osobę, która jest tyle ci drogą, a jakiej nazwiska niechcę tu wymienić.
Andrzej mocno się zarumienił.
— Mówisz zagadkowo baronie, wyjąknął. Wytłumacz się jaśniej.
— Jakto, nie rozumiesz?
— Nie.
— A więc skoro trzeba, kategoryczniej ci powiem. Sądzisz więc, że młody mężczyzna może podczas trzech antraktów zatapiać wzrok bezustannie w pewnej loży naprzeciw, bez zwrócenia na to ogólnej uwagi, bez głośnego prawie opublikowania!
— Ależ baronie, zawołał żywo Andrzej.
— Zaprzeczasz bezużytecznie, przerwał mu Filip. Nie mam zamiaru stać się niedyskretnym, i mieszać wbrew twojej woli w sercowe twe sprawy. Przestrzegam cię tylko, co uważałem za konieczne. Korzystaj z rad moich i przejdźmy się po korytarzach.
I uprowadził z sobą młodzieńca nie stawiającego mu w tem oporu.
Umówiony złodziej za nimi postępował.
Pozostał teraz tylko jeden akt sztuki do przedstawienia. Spektatorowie odbierający swoje okrycia i kapelusze, zapełniali korytarze przylegle do kontramarkarni. Tłoczono się na schody wiodące na pierwsze piętro.
Chwila zdawała się być przyjazną baronowi. Spojrzał przez ramię na swego współpracownika stojącego w niewielkiej odległości, i wykręcił się nagle, jak gdyby chcąc powracać.
Andrzej, którego Croix-Dieu wciąż trzymał pod rękę, także ten ruch uczynić.
Złodziej znalazł się naraz przed nimi, jak gdyby idąc naprzeciw, zamyślony, z opuszczoną głową. Nie zatrzymując się, uderzył w markiza San-Rémo tak silnie, że ten zachwiał się na nogach wołając z gniewem:
— Czyż pan u djabla jesteś ślepym, albo pijanym? O małoś mnie nie wywróci!!
Łotr cofną! się niby wylękniony, zmieszany, a zdejmując kapelusz wyjąknął:
— Po tysiąc razy przepraszam! Nie spostrzegłem pana. Mocno żałuję jeżelim panu jaką przykrość wyrządził.
Andrzej zlekka skinął mu głową.
Złodziej szedł dalej w swą drogę.
— Mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu do markiza San-Rémo, zaczekaj tu na mnie chwilę. Dostrzegłem kogoś z kim potrzebuję się widzieć.
I nie czekając na odpowiedź Andrzej pobiegł za rzezimieszkiem, a doścignąwszy go rzekł z cicha:
— Masz pugilares?
— Mam.
— Dawaj go.
— Wszak pan wiesz warunki: Dane za dane.
— Masz swoje dziesięć luidorów! rzekł Croix-Dieu dając pieniądze.
— Oto jest przedmiot żądany. Zulmo! to dla ciebie, dla ciebie!
Baron drżący z radości, pochwycił pugilares. Rzezimieszek wsunąwszy w kieszeń sztuki złota wybiegł z pośpiechem z teatru.
Wszystko to zostało dokonanem w ciągu dwóch minut.
Filip powrócił do Andrzeja stojącego w temże samem miejscu, a wziąwszy go pod rękę, rozpoczął z nim przechadzkę po korytarzach, przerwaną wkrótce dzwonieniem oznajmującem, iż ostatni akt się rozpocznie.
— Wracajmy, rzekł San-Rémo. Już czas.
— Wracaj mój drogi chłopcze, odparł Croix-Dieu, ja cię pożegnam.
W ciągu dziesięciu minut Croix-Dieu przybył na ulicę św. Łazarza.
Zamknąwszy się w swojej sypialni, wyjął z kieszeni ów cenny pugilares, o którego zgubie San-Rémo nic jeszcze niewiedział.
Baron wyjąwszy z pugilaresu listy, przypatrywał się odciśniętym markom pocztowym, aby ułożyć je w porządku, datami, co ukończywszy, wydobył list najdawniejszy i czytać go zaczął.
W miarę czytania zmarszczył brwi a wyraz dzikiego niezadowolenia zawidniał na jego twarzy.
List pomieniony był jednym z tych, których treść znamy, zawierał on strofy hymnu seraficznego dla idealnej miłości i cnoty Andrzeja.
Wyjął z koperty drugi list, następnie trzeci, a potem dwa ostatnie. Twarz jego rozjaśniła się. Błyskawica gniewu we wzroku zniknęła.
— Doskonale! zawołał. Brawo! pani wicehrabino! Gdzież twoja niewinność? Jakże ona daleko umknęła od twojej idealnej miłości platonicznej! Tego właśnie oczekiwałem! Przewyższa to moje nadzieje!
Nigdy listy bardziej znaczące i szalone zarazem nie mogły być napisanemi tak, jak je nakreśliła ta szczera istota, pomimo spełnionego błędu, a dla której ta szczerość stawała się obecnie zgubą.
Biedna Herminia! winna bezwątpienia, ale w trzech częściach bardziej naiwna, wyjawiała z najlepszą wiarą w święcie w tych listach gorączkowe uniesienia swojego serca, w tak ognistych wyrazach, których ważności nie odgadywała.
— No, no! wyszepnął, wsuwając w koperty owe bileciki z podpisem H. Zawcześnie posądziłem Andrzeja. Prowadził grę swoją doskonale; wogóle jest to szczęśliwy chłopiec, bo ma czarownic piękną kochankę!
Listy zniknęły w pugilaresie a pugilares spoczął w głębi szuflady zamkniętej na potrójny zamek, którego sposób otwierania znał tylko sam Filip.
Po dokonaniu owej czynności, położył się spokojnie na łóżku, jak człowiek z najczystszem sumieniem, i usypiając powtarzał:
— Nadchodzi chwila rozegrania wielkich partyj, partyj stanowczych, wygrać je muszę! I wygram!
Tu zasnął snując złote marzenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.