Tragedje Paryża/Tom VI/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano około dziewiątej, podczas gdy Croix-Dieu spał jeszcze snem głębokim, zbudzony został nagłe przez swego lokaja.
— Niechaj pan baron wybaczyć raczy, rzekł sługa. Nie śmiałbym tu wchodzić bez nader ważnego powodu. Edmund, służący pana markiza San-Remo oczekuje. Prosi o natychmiastowe pomówienie z panem baronem. Twierdzi, ze przyniósł jakąś bardzo ważną wiadomość.
— Niech wejdzie, odparł niechętnie baron.
Uczciwy sługa Andrzeja ukazał się natychmiast.
— Masz więc mój dobry chłopcze coś ważnego mi powiedzieć? zapytał Filip.
— Tak panie baronie. Chodzi tu o ów pugilares. Croix-Dieu uśmiechnął się.
— Udało ci się. odrzekł, dostać go nareszcie?
— Nie, na nieszczęście. A nawet straciłem całą co do tego nadzieję.
— Dla czego?
— Ponieważ mój pan zgubił go wczoraj.
— Czy podobna? Wszakże mówiłeś, że pan San-Rémo nigdy się z nim nie rozłączał?
— Tak jest. Nosił go z sobą wszędzie i to spowodowało wypadek. Wczoraj wieczorem mój pan około północy wróciwszy z teatru powiedział, że potrzebować mnie nie będzie. We dwie minuty później, wybiegł z pokoju jak obłąkany, ze świecą w ręku zeszedł na podwórze, gdzie stangret wyprzęgał konie, otworzył drzwiczki powozu, przeszukiwał, a wołając: „Zaprzęgaj konie natychmiast". wbiegł do pokoju napowrót z gestami szaleńca! następnie wsiadł do powozu wołając na stangreta: „Bulwar Bonne-Nouvelles". Czekałem na jego powrót, aby się cośkolwiek dowiedzieć. Nie trwało to więcej nad godzinę i Babtysta powiedział mi że pan jeździł do teatru Gymnase, gdzie pomimo tego że widowisko od dawna się skończyło, zdołał tam wejść i rozmówić się z odźwiernym. Nie pomogło to wiele jak się zdaje, bo mój pan powrócił z tą samą miną. Nie rozumiałem o co chodzi, dopiero gdy mi pan dał przed chwilą ogłoszenie do dziennika Figaro, to rozjaśniło mi wszystko.
— Zaniosłeś już to ogłoszenie?
— Nie jeszcze. Obciąłem przedewszystkiem pokazać je panu baronowi. Oto jest.
Tu Edmund wyjął ze swej kieszeni arkusz papieru, na którym były napisane te słowa:
„Tysiąc franków nagrody temu, kto odniesie skórzany pugilares, zawierający kilka listów a zgubiony wczoraj wieczorem bądź to w teatrze Gymnase, lub przy wyjeździe z teatru w kierunku ulicy de Boulogne. Adresy tych listów są adresami osoby, która wypłaci pomienioną sumę".
— Dobrze mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu oddając papier Edmundowi, a biorąc portmonetkę ze stolika stojącego przy łóżku. Życzę ci, abyś szczęśliwie odnalazł pugilares i otrzymał nagrodę. Tymczasem masz tu dwa luidory.
— Sądziłem... zaczął Edmund, mniemałem...
— Że co?
— Sądziłem, że pan baron, któremu tak wiele zależało na otrzymaniu tego pugilaresu, zaliczy mi te tysiąc franków, ponieważ znalazca prawdopodobnie na moje ręce go złoży, a ja w takim razie mógłbym go przynieść panu baronowi, zamiast oddać mojemu panu?
— Dobra myśl, w rzeczy samej. Lecz teraz ten pugilares jest mi już niepotrzebnym. Nie jestem już ciekawy tych listów, i zaprzestaję się odtąd zajmować osobistemi sprawami pana de San-Rémo. Idź więc, zanieś to ogłoszenie mój chłopcze, idź!
Edmund wyszedł niezadowolony.
Wierny ów sługa liczył na otrzymanie tysiąca franków. Odmowa barona psuła mu jego zamiary.
Andrzej spędził noc straszną bezsennie.
Myśl o kradzieży nie przyszła mu do głowy. Wierzył w zgubę przypadkową, a następstwa wynikłe z tej zguby pożerały go, wywoływały gorączkę, wprawiały w szał prawie.
Nad ranem uspokoił się nieco. Powtarzał sobie, że listy te, nie posiadające żadnych znaków, podpisane jedynie inicjałem, bez herbu na pieczątce, nie groziły Herminii niebezpieczeństwem.
Czyż bowiem można było przypuścić ażeby osoba, w ręce której mógł wpaść ów pugilares, znała pismo pani dc Grandlieu?
Zredagowawszy to krótkie, jakie znamy, ogłoszenie, San-Rémo był pewien, że ono przyniesie mu skutek pożądany.
Znaki telegraficzne Herminii poprzedniego wieczora w teatrze Gymnase, powiadomiły go, że ukochana przybędzie dnia tego o drugiej godzinie na ulicę Castellane.
San-Rémo uprzedził godzinę schadzki, był jednak smutnym, niespokojnym, wstrząsanym złemi przeczuciami, i zapytywał z przestrachem sam siebie, czy zdoła ukryć przed wicehrabina swoje obawy?
Uderzyła druga godzina na pobliskim wieżowym zegarze. Czas biegł, minuty upływały. Minął kwadrans, a potem jeszcze pół godziny.
Herminia zwykle tak punktualna, nie przybywała.
Niewysłowiona trwoga opanowała młodzieńca; zdawało mu się, że jego przewidywania przybierają ciało, że widma wykołysane wyobraźnią, stają przed nim jako żyjące istoty, że straszny wypadek nastąpi za chwilę i że pani de Grandlieu była już zgubioną, a zgubioną z jego winy.
Męka młodego człowieka doprowadzała do szału.
Nakoniec szmer lekki, tak oddawca oczekiwany dał się słyszeć na schodach.
Młodzieniec ożywiony nagłe, zerwał się z krzesła, nasłuchiwał przez krótką sekundę, i otworzył drzwi właśnie w chwili, gdy przybywająca przestępowała ostatni stopień schodów. Wicehrabina chwiejąc się padła w jego objęcia, gdzie trzymał ją okrywając pocałunkami.
— To ty? wyszepnął, ty! moje ukochanie! Ach! gdybyś wiedziała ile się trwożyłem, ile cierpiałem! Straciłem już nadzieję zobaczenia cię dziś!
— W rzeczy samej, sądziłam że przyjść nie będę mogła, odpowiedziała. Trapiłam się ciężko, wiedząc że oczekujesz. Drażniły mnie napotykane przeszkody!
— Ależ nic tak dalece ważnego? pytał Andrzej z niepokojem.
— Zwykle utrapienia światowego życia. Narzucona mi wizyta, przez niezręczność lokaja. Zdołałam się jednak nareszcie uwolnić. Obiecałam ci że przyjdę, chciałam przyjść i otóż jestem!
— Dzięki ukochana! zawołał San-Rémo. Dzięki za roskosz, jaką mi wnosisz ze swą obecnością! Dla czego jednak tak drżysz w moich objęciach? Boże! jak jesteś mocno wzruszoną, jak jesteś bladą! Co ci jest Herminio?
Andrzej poprowadził ją ku wielkiej sofie w wschodnim guście okrążającej całą ścianę. Usiadłszy tam przy niej powtórzył zapytanie:
— Herminio, co tobie jest na Boga!
— Nic, nic, mój drogi, wyszepnęła. Niecierpliwość nerwowa z opóźnienia, jakie tyle cierpieć ci dało. Ot! wszystko.
— Mówisz mi prawdę? Nic innego?
— Nic, nic, upewniam.
— A zatem uspokój się proszę. Uspokój co prędzej. Nie pomnę już że cierpiałem widząc że jesteś tu przy mnie. Czując się szczęśliwym o reszcie, zapominam. Pozwól mi klęknąć przed sobą. Pozwól mi patrzyć na siebie. Uwielbiać cię, i mówić o mojej miłości.
Tu ukląkł przed swoją kochanką, a wpatrując się w nią z rodzajem ekstazy szeptał:
— Jak ja cię kocham! Ach! gdybyś wiedziała ile cię kocham Herminio!
Wicehrabina pochyliwszy się nieco, dotknęła ustami czoła klęczącego przed sobą młodzieńca.
Nagle podniosła głowę.
— Nie, nie! wyrzekła, nie oskarżaj się, nie sądź iż cierpię przez ciebie mój ukochany. Nie zawiniłeś tu wcale. Czy pamiętasz ów dzień, w którym przestąpiłam raz pierwszy próg tego schronienia przygotowanego dla mnie z taką miłością?
— Ach! czy pamiętam, zawołał San-émo, jak możesz pytać mnie o to?
— Tego dnia powiedziałeś mi. „Zostało postanowione tam wyżej, że mieliśmy się poznać i pokochać. Ow dziwny zbieg okoliczności, jaki nas stawił wobec siebie, miał nastąpić niezmiennie. Mogło to wyniknąć gdzieś w innem miejscu, o innej godzinie, spotkanie jednakże nasze było nieuchronnem“.
— Powiedziałem to, prawda; i myślę o tem, myślę więcej niż kiedy, rzekł Andrzej.
— Zapytałam więc ciebie, ciągnęła dalej wicehrabina, pytałam czy wierzysz w siostrzany związek dusz naszych? Odpowiedziałeś mi wtedy: „Wierzę że one są sobie narzeczonemi, i że Bóg, który je stworzył, przeznaczył je naprzód do spotkania się z sobą, do wzajemnego się połączenia i rozpłynięcia w jedną duszę“. A więc, miałeś słuszność mój przyjacielu. Od chwili w której cię poznałam, ukochałam ciebie, sama nie wiedząc nawet o tem wtedy. Nie przypuszczałam tego, lecz wkrótce zrozumiałam. Ty nie czyniłeś ze swojej strony żadnych zabiegów ku temu! Spełniło się przeznaczenie! Widzisz więc, że jeżeli jesteś w tem coś winien, i ja nią jestem zarówno!
— Jesteśmy bez winy oboje, rzekł Andrzej. Mieliśmy się wzajem ukochać, i żadna ludzka potęga, wszelkie wysiłki naszej woli, nie mogły nas od tej miłości uchronić! Lecz pytam powtórnie ukochana, pytam, dla czego, gdy twoje przekonania tak godzą się z mojemi, pytam, zkąd to pomieszanie i wzruszenie? Dla czego tak drżysz z przestrachu, zamiast cieszyć się naszem wspólnem szczęściem.
Pani de Grandlieu chciała odpowiedzieć „Nic mi nie jest“ jak już to uczyniła. Nie miała jednak siły ku temu. Jej serce ściśnione dotąd dziwną trwogą, nagle wezbrało. Konwulsyjne drżenie wstrząsało jej ciałem. Wybuchnęła łkaniem, i grube łzy spływały po jej policzkach.
Andrzej patrzył na nią z osłupieniem pełnem obawy.
Nakoniec po kilku sekundach nastąpiło uspokojenie tego kryzysu boleści, i Herminia wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Pytasz co mi jest? Mamże ci prawdę powiedzieć? Andrzeju, gnębią mnie wyrzuty sumienia!
— Wyrzuty sumienia. Skąd, i dla czego? Cóżeś tak uczyniła złego?
— Uległam twojej miłości, szepnęła ze łzami.
— Herminio! na imię nieba uspokój się, prosił San-Rémo.
— Ach! czyliż mogę? Gdybyś wiedział jakiem jest moje życie teraz, ulitowałbyś się nademną! Nie mam jednej godziny, jednej minuty spokoju! W każdem spojrzeniu mojego męża, którego zdradzam tak nikczemnie, zda mi się dostrzedz rodzące się podejrzenie, jakie wzrastać nie przestanie. A! niech nie sądzą, że miłość występna szczęście dać może! Nie! nigdy! to nieprawda! Żaden występek na ziemi nie ujdzie bezkarnie. Bóg moją winę ukarze! Ukarał ją już nawet!
— Bóg ma cię ukarać Herminio? powtórzył San-Rémo przestraszony wzrastającą egzaltacją młodej kobiety. Karze cię mówisz, lecz w jaki sposób?
— Karze, myślami, jakie ścigają mnie w dzień! Snami dręczącemi mnie podczas nocy!
— Snami powiadasz?
— Tak, jest to katusza nie do pojęcia! Dzisiejszej nocy miałam sen straszny, sen, którego wspomnienie mrozi mnie i obezwładnia, tak wszystko tam miało dziwny pozór prawdy!
— Cóż ci się śniło takiego?
— Byłam w tym domu, w tym pokoju, gdzie teraz jesteśmy, i na ciebie oczekiwałam. Oczekiwałam przez długie godziny; a niepokój i trwoga przyprowadzały mnie do szału!
— Przed chwilą wszystkiego tego doświadczałem, pomyślał San-Remo. To dziwna!
— Nagle usłyszałam szmer lekki, mówiła dalej Herminia. Klucz obrócił się w zamku. Sądząc że ty przybywasz, zerwałam się, ażeby biedź na twoje spotkanie, gdy drzwi nagle się otworzyły.
I cóż? pytał San-Rémo widząc że młoda kobieta zamilkła, blada, patrząc przed siebie jakoby błędnem spojrzeniem. Nie ja więc to byłem? Nie! był to ktoś inny, wyszepnęła cicho. Oniemiała. umierająca prawie z obawy i wstydu cofnęłam się pod ścianę. Pan de Grandlieu stał przedemną blady jak widmo, groźny jak sędzia. W wyciągniętej ręce trzymał list, pokazując mi go.
— List? powtórzył Andrzej, owładniony niepokojeni.
— Ten list poznałam, mówiła dalej. Był on jednym z tych, jakie nierozważna pisywałam do ciebie. Był on niezaprzeczonym dowodem mej winy! Upadłam na kolana. Chcialam wołać: „Łaski! przebaczenia!“ lecz głos uwiązł mi w gardle, nie mogąc się wydobyć na zewnątrz, a inne silniejsze głosy wznosiły się wokoło mnie powtarzając: „Biada przeniewierstwu i zdradzie, biada!“
Tu wicehrabina zakryła twarz rękoma, a powstrzymywane przedtem jej łkania wybuchnęły na nowo.
— Och! moje przeczucia! myślał Andrzej.
Przykląkł powtórnie u stóp Herminii a otaczając ją tkliwie rękoma wyszepnął:
— Biedna! och biedna! Jak mi boleśnie jest patrzeć, że tyle cierpisz dla mnie, przezemnie! Przezemnie. który radbym oddać swe życie, aby cię widzieć szczęśliwa!
Pani de Grandlieu utuliwszy łkanie, mówiła cichym, zaledwie dosłyszanym głosem:
— Obudziłam się zimnym potem oblana. Otworzywszy oczy, widziałam przy świetle nocnej lampki obicia i meble w moim pokoju. Zegar, pamiętam to dobrze, uderzył czwartą nad ranem. Nie spałam więc, a mimo to słyszałam nad sobą jeszcze owe ponuro powtarzające glosy: „Biada przeniewierstwu i zdradzie, biada!“ Trwało to długo, bardzo długo! A teraz nie pytaj dla czego jestem bladą, dla czego drżę cała! Wspomnienie tego strasznego snu ściga mnie od rana. Nawet tu jeszcze, przy tobie mnie ściga! Andrzeju, wszak masz te moje listy, masz je wszystkie u siebie? pytała, niespokojnie wpatrując się w niego.
San-Rémo zawahał się z odpowiedzią. Mógłże jednak wyjawieniem tego co zaszło wczoraj wieczorem zadać cios ostatni tej biednej istocie złamanej katuszą nad siły? Odpowiedział więc w sposób wymijający:
— Czy je mam wszystkie! Dla czego pytasz mnie o to moja ubóstwiana Herminio? Miałażbyś wątpić że te listy są dla mnie najdroższem skarbem?
— Nie wątpię o tem, jestem przekonaną. Lecz trzeba z nich zrobić ofiarę, wielką ofiarę! Bądź więc wspaniałomyślnym, spal je wszystkie! Uczynisz to, wszak prawda?
— Uczynię, przyrzekam.
— Ach! jak jesteś dobrym, szlachetnym, szeptała w uniesieniu. Uspokoiłeś mnie wiele, prawie nawet zupełnie. Od chwili tego strasznego snu, który zdawał mi się być przestrogą, przerażającą wróżbą nieszczęścia, myśl o tych listach mnie zabijała!
— Przestrogą, wróżbą, pomyślał San-Rémo. Ol dałby Bóg ażeby się to nie ziściło!
Widzenie się kochanków tak smutno rozpoczęte.
wkrótce się ukończyło.
Herminia pożegnawszy Andrzeja, udała się do kościoła św. Magdaleny, gdzie korna, pełna skruchy, jak owa niegdyś biblijna grzesznica patronka tej świątyni, w której klęczała, wznosiła swą duszę i serce ku Bogu, wołając: „Łaski“, jak to czyniła we śnie podczas ubiegłej nocy.
Pani de Grandlieu po długiej modlitwie wsiadła do oczekującego na nią przy kościele powozu.
Kilka wizyt, jakie złożyć miała znajomym, usprawiedliwiały w domu jej wyjście. Nie czuła jednak do tych odwiedzin odwagi, nie była w stanie, w usposobieniu w jakiem się znajdowała, słuchać banalnych grzeczności, odpowiadać na nie, i uśmiechać się do zupełnie sobie obcych twarzy.
Hermina rozesławszy swe domach przez służącego, wróciła do pałacu, gdzie biadowała z panem de Grandlieu, który jej zaproponował spędzenie wieczoru w cyrku na Polach Elizejskich.
— Jestem nieco strudzoną i słabą, odpowiedziała. Proszę cię zatem pozwól mi pozostać w domu mój przyjacielu, i wcześniej udać się na spoczynek.
Jakoż około dziewiątej, wróciła do swoich pokojów, a wicehrabina udał się do klubu, gdzie zwykle spędzał godziny, w których jego żona pragnęła pozostać w samotności.
Zaledwie odjechał pan de Grandlieu, ukazała się pokojówka Marietta, a zapukawszy zlekka do drzwi swej pani, weszła z miną tajemniczą, podając jej list na srebrnej tacy.
Nic w tem nie było tak dalece niepokojącego, a mimo to, Herminia zadrżała.
— Co to jest? zapytała.
— List do pani wicehrabiny, odrzekła Marietta.
Pani de Grandlieu wzięła z tacy czworograniastą kopertę z szarego papieru, kopertę najpospolitszego rodzaju, zaklejoną na gumę, bez żadnego śladu pieczęci.
— Ten list nie nadszedł pocztą?
— Nie pani, odpowiedziała pokojówka. Przyniósł go posłaniec. Został za kurs naprzód zapłaconym i odszedł.
— Możesz odejść.
Pani de Grandlieu zostawszy samą, rozdarła drżącą ręką kopertę, ogarniona jakąś niewysłowioną trwogą i wzruszeniem. Zaledwie przebiegła pierwsze linie mocno pobladła; źrenice się jej rozszerzyły, a ciało drżało jakby w paroksyzmie febry.
Mimo to, list przeczytała do końca. Skończywszy go, powstała. Wdziała kapelusz, zarzuciła na ramiona okrycie i spieszno wybiegła z pokoju, a następnie z pałacu; podobna do wskrzeszonej umarłej uciekającej z trumny, wymknęła się na ulicę.
O kilka kroków za progiem bramy jechał fiakr próżny, od strony ulicy Royale. Wicehrabina go zatrzymała, a kładąc luidora w rękę woźnicy osłupiałego tak wspaniałą zapłatą, zawołała:
— Na ulicę de Boulogne!
Herminia wciśnięta w kąt powozu, ściskała w ręku machinalnie ów list, którego wyrazy sprawiły na niej tak piorunujące wrażenie.
Oto treść tego listu:
„Pani wicehrabino! Przesłałaś pani pewną liczbę listów miłosnych w stylu nieco zbyt żywym, panu markizowi de San-Rémo, obdarzonemu przez ciebie wyjątkowemi względami.
„Cała serja dziwnych wypadków sięgających do nieprawdopodobieństwa, o których zbyt długo byłoby tu opowiadać, dozwoliła „Pięciu“ tym listom wpaść w ręce uprzejmego człowieka, jaki ma zaszczyt pisać do pani.
„Pomieniona osobistość radaby wprost odesłać pani autografy o które chodzi, czując się dostatecznie wynagrodzonym wdzięcznością pani wicehrabiny.
„Nieszczęściem osobistość ta nie jest miljonerem, a pragnęłaby nim zostać. Nie wyobrazisz zaś sobie pani, jak trudno jest zdobyć majątek w tych ciężkich czasach w jakich obecnie żyjemy! Naiwnym więc i nieroztropnym byłby ten człowiek, któryby nie chciał korzystać z „jedynej“ sposobności jaką mu los zsyła.
„Majątek pana wicehrabiego de Grandlieu, męża pani jest olbrzymim. W roku 1850 dosięgnął cyfry sześciu milionów. Ludzie dobrze poinformowani w tym względzie twierdzą, że dzięki szczęśliwym spekulacjom pana wicehrabiego odtąd się potroił. Dziś zatem pan de Grandlieu posiada dwadzieścia miljonów kapitału, a około miljon dochodu. Jest to dobrobyt zapewniony.
„Z ręką przeto na sercu zapytuję pani wicehrabino, czyliż nie słuszna, ażebym ja coś zyskał od tak bogatego człowieka, będąc sam ubogim?
„Otóż, jeżeli łaska, ułożymy warunki, któreby nadały tej sprawie nieco równowagi. Ja będę trochę bogatszym, a pan de Grandlieu uboższym przez to nie będzie; ponieważ daleką jest odemnie myśl, abym ci pani miał chęć umniejszenia zbytku, jaki otacza twoją czarującą piękność.
„Jaśniej tłumacząc: Przez cztery następujące dni, licząc od dzisiejszego czwartku, to znaczy do poniedziałku wieczorem, będę miał zaszczyt oczekiwać z oddaniem do pani rozporządzenia „Pięciu“ wspomnionych listów o jakie chodzi.
„Zostaną one oddanemi bądź to do rąk pani, lub osobie przez panią upoważnionej, w zamian za okrągłą sumę miliona franków, bez jakiej wspomniona równowaga o jakiej mówiłem powyżej, żadną miarą ułożoną być nie może.
„Gdyby proponowana powyżej zamiana nie nastąpiła w nadchodzący poniedziałek „do godziny dziewiątej wieczorom“, byłbym zmuszony z wielkim żalem, zaproponować w godzinę później nabycie pomiecionej korespondencji panu de Grandlieu, który, jak to pani dobrze pojmujesz nie targowałby się ze mną.
„Racz przyjąć pani wicehrabino zapewnienie mego najgłębszego szacunku i poważania z jakim pozostaje najniższy sługa.
„P. S. Owe pięć listów w stylu nieco zbyt żywym, znajdują się obecnie u pana Zimmermann, niemieckiego negocjanta, mieszkającego przy ulicy de l’Echiquier Nr. 4. który się podjął załatwienia tej sprawy. Zastać można pana Zimmermanna codziennie, od czwartej do szóstej po południu do poniedziałku; a w poniedziałek od siódmej do dziewiątej wieczorem“.
Wynajęty fiakr zatrzymał się na ulicy de Boulogne, przed okratowaniem pałacyku.
Herminią wysiadłszy, zadzwoniła; przeszła podwórze chwiejącym się krokiem, nie spostrzegłszy iż nie wzięła woalki, i że tym sposobem ktoś ze znajomych Andrzeja, lub jego służba mogli widzieć jej oblicze. Weszła, na schody, a spotkawszy Edmunda w korytarzu, zapytała cichym, drżącym głosem:
— Jest pan twój w domu?
— Jest, pani wicehrabino, odrzekł służący.
Usłyszawszy wygłoszonym swój tytuł, Herminią zadrżała od stóp do głowy.
— Pójdę oznajmić panu o przybyciu pani wicehrabiny, rzekł Edmund.
Pani de Grandlieu nie słyszała słów jego. Instynktownie przypomniawszy sobie drogę, jaką przebiegała przed kilkoma miesiącami, ażeby przybyć do leżącego w agonii Andrzeja, otworzyła drzwi dostrzeżone na wprost siebie i wbiegła do pokojów na parterze.
San-Rémo dosłyszawszy gwałtowne dzwonienie do bramy, wzdrygnął się z trwogą. Przeczucie jakiejś katastrofy ścisnęło mu serce; gdy posłyszał krok szybki i lekki w salonie.
Drzwi tego pokoju nagle się otworzyły. Herminią w progu się ukazała.
Była tak bladą, jak gdyby jednej kropli krwi w żyłach jej nie pozostało. Zaledwie postąpiła parę kroków, wzburzenie nerwowe, jakie ją dotąd podtrzymywało, nagle zniknęło. Siły ją opuściły, nogi zachwiały się pod nią, i gdyby był Andrzej nie podbiegł ażeby ją podtrzymać, byłaby padła na posadzkę, jak kwiat sierpem skoszony.
Oplótłszy rękoma szyję swego kochanka, ukryła twarz na jego piersiach, i głosem złamanym przez łzy płynące strugą wyjąknęła:
— Zgubiona jestem! zgubiona! Słyszysz, rozumiesz mnie Andrzeju? Jestem zgubiona!
— Co się stało? pytał Andrzej, na imię nieba odpowiedz!
— Miesza mi się w głowie! myśli zebrać nic jestem w stanie, wołała zalewając się łzami. Andrzeju, jeśli mnie kochasz, ratuj mnie, ocal! Och mój sen, jakąż on prawdę wywróżył!
Ukląkłszy przed Herminią, która się z płaczem rzuciła na kanapę, San-Rémo wypytywał ją o szczegóły z niepokojem.
Przerażenie jednak wicehrabiny było tak wielkiem, taki chaos panował w jej umyśle, że urywanemi bez związku prawie zdaniami, odpowiadała na zapytania kochanka.
Nakoniec markiz dostrzegł w lewej ręce wicehrabiny list zmięty, podarty, który ściskała konwulsyjnie. Łagodnie, z cierpliwością, rozprostował jej zaciśnięte palce, a wydobywszy list pochłaniał go oczyma. Zrozumiał wszystko! Blask ponurego światła rozjaśnił sytuację.
— Nieprawdaż, że jesteśmy zgubieni? pytała śledząc wzrokiem ruchy i wyraz twarzy czytającego.
Bądź to, że młody markiz pragnął pocieszyć swoją kochankę, wskazując jej nadzieję, jakiej sam nie miał i mieć nie mógł; bądź, że istotnie dojrzał jakieś słabe światełko pośród groźnych ciemności położenia, zawołał:
— Ocalę cię Herminio! przysięgam!
Pani de Grandlieu wyrwana nagle z rozpaczy ukazana sobie nadzieją, podniosła głowę.
— Ocalisz mnie? wyszepnęła. Skoro to mówisz, wierzę! Lecz w jaki sposób mnie ocalisz?
— Jedyny tylko środek na to pozostaje, odrzekł.
— Jaki?
— Wyrwać z rąk nędznika listy, które mi ukradzionemi zostały, bo że mi je ukradziono, teraz dopiero rozumiem! Zapłacić w ciągu dni czterech sumę, jakiej żądają w zamian za zachowanie tajemnicy.
— Ależ ta suma przestraszające jest wielką, zawołała pani de Grandlieu. Milion! czyś ty zrozumiał? Na to miliona potrzeba! A ja nic nie posiadam! Pomimo olbrzymiego majątku mojego męża, jestem zupełnie ubogą!
— Co to znaczy? odparł San-Rémo po chwili namysłu. Nie obawiaj się ukochana! Mówiłem że cię ocalę i muszę ocalić! Tak, zostaniesz uratowaną przysięgam! Licz na mnie.
— Wierzę w twe dobre chęci, wierzę w twoje starania. szepnęła Herminia, której bladość zwolna ustępowała. Wierze w ciebie i jestem spokojną!
Wobec tego, tak niezachwianie położonego w sobie zaufania, Andrzej uczuł iż serce ściska mu trwoga na nowo.
W jaki sposób mógł tego dokonać co przyrzekł? Na jakże kruchych i niepewnych podstawach spoczywały jego nadzieje! Lecz jak tonący wyczerpany z sił zmierzając do dna otchłani, ratować się pragnie do ostatniej chwili, tak on spodziewał się, oczekiwał jakiejś nieprzewidzianej, nieprawdopodobnej pomocy.
— Mówisz więc, że moje listy zostały ci ukradzionemi? zaczęła pani de Grandlieu.
— Tak. Jestem obecnie tego pewnym. Ciemne dotąd szczegóły, rozjaśniły się nagle przedemną. Odgaduję jak, i w którem miejscu kradzież spełnioną została.
— Znasz więc złodzieja?
— Widziałem go, ale nie znam. Był to młody mężczyzna, widocznie narzędzie jakiejś ułożonej zmowy. Daremnie szukam tu jakiejbądź nici przewodniej. Nie trudźmy się jednak obecnie nad rozjaśnieniem szczegółów. Myślmy o przyszłości raczej, o naszem ocaleniu! Ale bez łez, zaklinam, dodał, okrywając pocałunkami ręce Herminii. Cała ta sprawa jakimbądźkolwiek sposobem załatwioną być musi. Uspokój swoją główkę i serce ukochana. Wracaj do pałacu, a przedewszystkiem przebacz temu, który cię kocha nad życie, przebacz przykrości jakie przebywasz przez miłość dla niego!
Herminia odpowiedziała tkliwym, melancholijnym uśmiechem. Uspokoiła się, jak to zaznaczyliśmy, ów list wszelako przeraził ją tak gwałtownie, że dotąd jeszcze nerwowo drżała, i od chwili do chwili łza ukazywała się na jej długich rzęsach spływając na policzki.
Andrzej odprowadził ją do wynajętego powozu, którym odjechała na przedmieście świętego Honorjusza, następnie, aby nie tracić czasu na zaprzęganie koni do własnego ekwipażu, wskoczył do przejeżdżającego fiakra, któremu kazał jechać na ulicę świętego Łazarza, i wszedł do Filipa Croix-Dieu.
— Niema pana barona w domu, rzeł mu służący.
— Czy nie mówił gdzie jedzie?
— Owszem. Zabrał do swego powozu pana Saint-Aubin, i oba pojechali do hrabiny de Tréjan.