Tragedje Paryża/Tom VI/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Przypominamy sobie, że San-Rémo owładniony całkowicie swoja miłością dla Herminii, zaniedbał korzystać z propozycji barona, który chciał go wprowadzić na czwartkowe wieczory do Fanny.
Znał on Jerzego Tréjan, ale nie wiedział iż tenże od trzech tygodni nie mieszkał już w pałacu swej żony, a stąd nie przypuszczał aby cośkolwiekbądź niestosownego być mogło w jego bytności u hrabiny.
Potrzebując niezwłocznie pomówić z Filipem Croix-Dieu w wiadomej nam sprawie, wrócił do swego mieszkania, a ubrawszy się w wieczorową toaletę, udał się na ulicę Le-Sueur, gdzie go wyprzedzimy na chwilę.
Różne okoliczności, jakie uważamy sobie za obowiązek wyjaśnić czytelnikom, nastąpiły od owego pamiętnego wieczoru, tak obfitującego w nieprzewidziane wrażenia.
Książe Aleosco odzyskany zuchwale przez swoją dawną kochankę, zostawał całkowicie pod władzą jej czarów.
Rzecz rzadka, która się jednak zdarza niekiedy, iż nowa wielka namiętność zajęła w jego sercu miejsce starej, zupełnie wygasłej miłości.
Kochał on panią de Tréjan stokroć razy więcej niż kochał kiedyś Fanny Lambert, a to zjawisko daje się tem wytłumaczyć, że hrabina de Tréjan królowała obecnie w Paryżu, gdy owa eks-diva operetkowa nie była wcale światową kobietą. Pierwsza posiadała czar i powab, jakiego drugiej kiedyś całkiem brakowało.
Owóż książę Leon nie opuszczał już pałacyku przy ulicy Le-Sueur, z którego usunięcie się Jerzego dozwalało mu przebywać bezustannie. Panował tam jak władca i pan wyłączny, zapraszał na obiady swoich przyjaciół; grał rolę książęcego „protektora“ z taką swobodą, jak gdyby jego piękna faworyta nie miała legalnego małżonka. Postępował jak Ludwik XIV-ty z panią Montespan.
Fanny widocznie znajdowała przyjemność w publikowaniu swego podboju i swego upadku zarazem.
Nie poprzestając na ukazywaniu się w domu przyjaciołom, jakich Aleosco do siebie sprowadzał, posuwała swoją bezczelność do ukazywania się z nim bezustannie.
Widywano ich razem na przejażdżkach w lasku Bulońskim każdego popołudnia, we wspaniałym powozie uprzężonym w cztery dzielne konie.
Wieczorami znajdowali się razem w lożach wszystkich teatrów Paryża.
Szalona próżność Fanny Lambert jak gdyby wszystkim wygłosić chciała: Widzicie, że nic mi oprzeć się nie jest w stanie. Ktokolwiekbądź usiłuje oddalić się odemnie, powraca! Ktobądź mnie raz zobaczy, chce widzieć mnie jeszcze!
Wspomnienie Jerzego Treéjan, nie niepokoiło jej wcale.
— Dał mi to, czego pragnęłam, swoje nazwisko, szeptała, gdy wypadkiem pomyślała o nim, co jej się rzadko zdarzało. Zresztą, odszedł w tak głupi sposób po owej pamiętnej scenie. Powinien się był pojedynkować natenczas. Dziś może byłabym już wdową i księżną Aleosco. Ach! jest to bezrozumny człowiek ten Jerzy! Mimo to, jestem przekonaną, że gdyby odnalazł jaki sposób użycia przeciw mnie dowodów, jakie znajdują się w jego ręku, już byłby to uczynił. Nie może tego zrobić lub nie śmie, i jestem pewną teraz bardziej niż kiedy, iż nigdy już o nim nie usłyszę.
Książe Leon ze swojej strony, odganiał od siebie wszelką myśl o mężu Fanny; wspomnienie to burzyło go do głębi, przywodząc gorycz, coś nakształt wyrzutów sumienia.
Słyszeliśmy na owym nieszczęsnym wieczorze u pani de Tréjan jak jeden z gości twierdził, iż pan de Génin ów garbus podobny do Ezopa, obdarzony wstążeczką Legii honorowej, zajmował stanowisko naczelnika jakiegoś wydziału. Otóż ów wydział był prefekturą policji.
W następujący czwartek, korzystając z udzielonego sobie dozwolenia przez panią de Tréjan, pan de Génin przyprowadził z sobą owego przyjaciela z prowincji, bogatego ziemskiego właściciela w Périgord, pana de Lansac.
Ów parafianin, mógł mieć lat około czterdziestu sześciu, nic tak dalece wszelako nie zasługiwało na zwrócenie bliższej na niego uwagi.
Średniego wzrostu, krępy, okrągły, z wystającym brzuszkiem, przedstawiał postać dość pospolitego człowieka. Całe ubranie pana de Lansac było według dawnej mody zrobione. Tak krój czarnego fraka, jako i reszty garnituru, zdradzały niewprawną rękę krawca prowincjonalnego. Właściciel owego ubrania, nosił przy zegarku ogromne złote breloki; a trzy duże brylanty znacznej wartości, spinały gors jego haftowanej koszuli. Znać było że jest bogatym.
W zachowaniu się był nieśmiałym, i jak gdyby nieco zakłopotanym.
Wyjąknąwszy jej jakiś zwykły madrygał przy powitaniu, cofnął się i zamilkł.
— Ależ to jakiś głupiec skończony! pomyślała Fanny. Dlaczego pan de Génin, tak pełen poloru i ukształcenia, sprowadza mi tu taką osobistość? Poczem przestała zajmować się nowoprzybyłym.
Pan de Génin wprowadził owego parafianina do salonu gry.
Było to około godziny dziesiątej wieczorem. Partje organizować się zaczęły. Panowie de Strény i de Champloup jeszcze nie przybyli.
— Wiesz co? usiądźmy przy stole bakkara, i zaryzykujmy kilka luidorów, rzekł mały garbus do swego towarzysza.
Usiedli oba, jeden obok drugiego.
Kwadrans upłynął, gdy nagle drgnął pan de Génin i trącił z lekka łokciem swego sąsiada.
Pan de Lansac pochylił się ku niemu aby usłyszeć co mówi.
— Otóż on! szepnął garbusek.
— Hrabia de Strény? zapytał pierwszy.
— Tak. Rozdaje uściśnienia ręki na prawo i lewo. Przypatrz mu się dobrze. Znasz go?
— Nie, nieznam.
— A więc wkrótce z nim zawrzesz znajomość. Nie trać go z oczu gdy do gry siadzie. Jest to oszust, wiem o tem, widziałem! Potrzebuję tylko na to dowodu, i liczę na ciebie w tej mierze Jobin’ie!
— Panie naczelniku, będę się starał jak najlepiej wywiązać z położonego we mnie zaufania, odrzekł ów agent policji, o jakim, mamy nadzieję, nie zapomnieli czytelnicy.
W rzeczy samej był to ów Jobin, którego widzieliśmy przy spełnianiu dzieła; ów Jobin, który mimo oporu ze strony sędziego śledczego pana Bouleau-Duvernet prowadził tak zręcznie z swej strony badanie szczegółów w sprawie morderstwa barona Worms, padł pod kulami rewolwerowemi Fryderyka Müller, prawdziwego zabójcy barona.
Jobin należał ciągle do jednego z policyjnych oddziałów, i bardziej teraz niż kiedy, składał dowody rzadkiej bystrości umysłu, oraz niezmordowanej gorliwości w spełnianiu swych obowiązków.
Nie mógł się pocieszyć że potknął się wtedy, jak mawiał, a raczej został raniony śmiertelnie wystrzałem przez owego kasjera. Natychmiast jednak po wyleczeniu się z ran zadanych ręką okrutnika, przedsięwziął na nowo z zapałem poszukiwania śladów tej zbrodni.
Pan de Génin, naczelnik jednego z wydziałów w prefekturze policji, powiedział sobie, że Jobin działając pomyślnie tylekroć razy w wyprawach na różne podejrzane zakłady i szulernie, i znając na palcach osobistości uczęszczające do tych nor brudnych, był jedynym w świecie człowiekiem, będącym w stanie zdemaskować hrabiego de Strény i schwytać go na gorącym uczynku.
Stąd nastąpiła przemiana tego agenta, w bogatego a nieśmiałego parafianina podczas przedstawienia go pani de Tréjan przez garbuska, pod nazwiskiem pana de Lansac.
Pan de Génin mocno był niezadowolonym, usłyszawszy, że Jobin widzi pana de Strény po raz pierwszy w życiu.
Ścisłe czuwanie Jobin’a przez całą noc prawie nie przyniosło żadnych rezultatów.
Hrabia de Strény prowadził grę uczciwie; wzrok więc policyjnego agenta utkwiony w jego zręczne palce, nic odkryć nie zdołał.
Croix-Dieu nie ukazał się tego wieczora w pałacyku przy ulicy Le Sueur.
Tak było i następnego czwartku, a nie tylko że pan de Strény nic nie wygrywał, lecz jeszcze przegrał bardzo znaczną sumę.
— Panie naczelniku, rzekł Jobin wychodząc z małym garbuskiem, zdaje mi się że daremnie czas tu tracimy. Ów dżentlemen jak widzę został niewinnie przez pana posądzonym. Nic dotąd w całem jego zachowaniu się nie usprawiedliwia ciężkiego zarzutu jaki mu uczyniłeś! Zasięgałem bliższych szczegółów. Opinia o nim jest bez skazy. Wszyscy go być mienią bardzo bogatym.
— Musi nim być do czarta! jeżeli często udają mu się pomyślnie operacje zbierania po sto tysięcy talarów! zawołał pan de Génin. Mimo to wszystko, nie uznaję się być zwyciężonym. Nie cofam mojego mniemania. Przyjdziemy tu w przyszły czwartek, a może ów zręczny oszust mniej będzie się miał na baczności.
— Lecz jeśli i ten raz jeszcze otrzymamy sprzeczne rezultaty? rzekł Jobin.
— Wtedy zaprzestanę bojować; i przyznam wbrew własnemu przekonaniu, że miałem bielmo na oczach, gdym sądził że widzę, a raczej gdym widział owego jegomościa zmieniającego karty, jakich miał użyć!
Ów trzeci czwartek był dniem, w którym San-Rémo rozstawszy się z wicehrabina Herminią, pojechał do pałacyku na ulicę Le Sueur dla odnalezienia tam Filipa Croix-Dieu, który przez dwa tygodnie u hrabiny de Tréjan nie ukazał się wcale.
Książe Aleosco znajdował się tu, rzecz naturalna, a gospodarzył jak gdyby we własnym swym domu. Czynił z najzupełniejszą swobodą honory przyjęcia w salonach Fanny, a jego uprzejma gościnność w niczem nie była podobną do ponurej roli, jaką odgrywał niegdyś Tréjan, legalny właściciel tego mieszkania.
Wierna swemu bezczelnemu systemowi, o jakim mówiliśmy, Fanny starała się o ile można najwięcej publikować swą miłość, a raczej swoje niewolnictwo.
Czepiała się ramienia księcia Leona. Wynajdywała, sposoby wytwarzania z nim sobie owych sam na sam, pośród tłumu obecnych gości. Szeptała doń cicho, uśmiechała się, otaczała go ogniem swego magnetycznego spojrzenia, i całe jej zachowanie się głośno mówiło: Patrzcie jak się wzajemnie kochamy! Co nas świat cały obchodzi?
Croix-Dieu ukazał się nareszcie.
Złożywszy swe hołdy gospodyni domu ze zwykłą sobie swobodą, prosił ją ażeby go przedstawiła księciu, jakiego spotykał na różnych zebraniach, a który pomimo to powitał go dość zimno, przeszedł więc do salonów gry, gdzie się umieścił po za Strénym, a tym sposobem na wprost Jobin’a i małego garbuska. Dobywszy tu banknot z pugilaresu, rzucił go na zielone sukno stolika, i śmiejąc się zawołał
— Stawiam pięćdziesiąt luidorów!
Pan de Lansac, a raczej Jobin z oczyma utkwionemi w palce bankiera nie zwrócił na przybyłego uwagi. Posłyszawszy ten glos, zadrżał, podniósł głowę i wlepił wzrok nieruchomy w mówiącego. Ten niemy egzamin trwał przez kilka sekund, poczem Jobin pochylając się ku panu de Génin zapytał go cicho:
— Kto jest ten pan?
— Jest to baron de Croix-Dieu.
— Racz wybaczyć panie naczelniku moją natrętność. Lecz cóż to za osobistość ów pan baron de Croix-Dieu?
— Jest to dżentlemen znany w całym Paryżu.
— Od jak dawna jest znanym?
Mały garbusek rzucił się niecierpliwie.
— Ach! odrzekł, od iluż lat, w całym świecie widujemy barona de Croix-Dieu, i słyszymy o nim! Dla czego mnie pytasz o niego? Miałżebyś go uważać za którego z tych łotrów niebezpiecznych, jakich rysopisy masz w swojej kieszeni?
Po tych kilku wyrazach wyszeptanych do ucha tak cicho, że najbliżsi sąsiedzi słyszeć ich nie mogli, Jobin zaczął egzaminować postać Filipa Croix-Dieu, stojącego naprzeciw siebie w pełnem oświetleniu, a studjując rysy jego charakterystycznej twarzy, powtarzał w myśli.
— Cera i wyraz oblicza odmienne z pozoru. Tamten był rudym, ten jest brunetem. Kwestja ufarbowania włosów. Ale też same usta, toż samo spojrzenie! Oprócz akcentu, tenże sam głos. Nie! to chyba nie jest ten człowiek, skoro jak twierdzi pan de Génin, tego tu od dawna zna cały Paryż! Już z dziesięć razy zdawało mi się, że odnajduję tego Fryderyka Müller. Zostanę wreszcie maniakiem! Ach! cóżbym nie dał, gdybym mógł usłyszeć tego barona mówiącego po niemiecku. Choćbym miał uchodzić za głupca, a nawet i szalonego, zbadać muszę pierwiastki rodowe tego pana de Croix-Dieu.
Filip nie podejrzywając, że owe binokle i naiwny pozór parafianina ukrywały jednego z najniebezpieczniejszych mu wrogów, obrzucającego go swem przenikliwem spojrzeniem, przegrał swe tysiąc franków wciąż uśmiechnięty, poczem niechcąc próbować powtórnie szczęścia fortuny, odszedł od stołu gry, a po zamienieniu kilku słów i uściśnień ręki ze znajomymi, udał się do głównego salonu, w którym królowała Fanny.
Zaledwie tam wszedł, gdy służący otworzywszy drzwi wygłosił:
— Pan markiz de San-Rémo.
— Ha! ha! pomyślał baron. Już on. Sądziłem że dopiero jutro przybędzie. Lecz jak zmieniony! Cios widocznie był zbyt ciężkim. Biedny chłopiec! Budzi on we mnie sympatję, na honor!... Nieszczęściem dał się pochwycić w koła maszyny, a maszyna raz w bieg puszczona nie zatrzymuje się nigdy!...
Fanny postąpiwszy naprzeciw nowoprzybyłemu, stanęła zdumiona zmianą jego rysów twarzy. Młodzieniec był tak bladym, że wyłożony kołnierzyk od koszuli i krawat, równał się jego cerze.
San-Rémo ukłonił się wchodząc.
— Czuję się być tem więcej szczęśliwą z pańskiego przybycia, przemówiła z wdzięcznym uśmiechem pani de Tréjan, iż od dawna straciłam nadzieję ujrzenia pana w moim domu, między przyjaciółmi.
— Tak, w rzeczy samej pani hrabino, rzekł Andrzej. Otrzymałem dawno uprzejme zaproszenie, jakie pani wraz ze swym małżonkiem panem de Tréjan przesłać mi raczyłaś.
Fanny zmarszczyła brwi zlekka, usłyszawszy w tak niewłaściwych okolicznościach wymienione nazwisko swojego męża.
— Trzeba być tak dobrą jak pani jesteś, mówił Andrzej dalej, aby mi wybaczyć to mimowolne zaniedbanie. Wszak nie odmówisz mi pani przebaczenia, choćby ze względu, aby nie karać dwa razy, ponieważ ta moja nieobecność była już pierwszą dla mnie karą.
— Dla wszelkich grzechów miłosierdzie, odpowiedziała Fanny z uśmiechem, przebaczani panu. Oto ma ręka.
Andrzej ujął tę drobną rączkę wyciągniętą ku sobie, wszak nie mając odwagi ponieść jej do ust, jak to był powinien uczynić, dozwolił jej opaść po nader słabem uściśnieniu.
Zdumiona, i prawie zraniona tem wykroczeniem przeciw zwykłej salonowej galanterji, hrabina skrzywiła pogardliwie usteczka, i zmierzyła Andrzeja od stóp do głowy wzrokiem, który zdawał się mówić: „O! biedny chłopcze“... poczem wykręciwszy się, odeszła.
San-Rémo z ulgą odetchnął. Skończywszy z owemi słowami próżnej grzeczności, mógł teraz swobodnie poszukać pana de Croix-Dieu, i wkrótce go odnalazł.
Filip zbliżył się ku niemu, a ująwszy go pod rękę rzekł zcicha:
— Jakim sposobem mój kochany znalazłeś się tu dziś w tym salonie, gdzie przedtem niechciałaś mi towarzyszyć?
— Przybyłem dla ciebie baronie, odparł młodzieniec. Dla ciebie tylko jedynie.
— Masz mi więc coś ważnego powiedzieć?
— Bardzo ważnego, niezmiernie ważnego!
— Mów, co takiego? Mów prędzej!
— Tu... niepodobna!
— Dla czego?
— Ponieważ będę to musiał szczegółowo ci opowiadać, a podczas opowiadania wymienić nazwisko, które niepowinno wyjść z moich ust w miejscu, w jakiem się znajdujemy!
— Nie jestem cię w stanie zrozumieć.
— Zaraz mnie zrozumiesz! Zaklinam cię baronie odjeżdżajmy! Miej litość nad moją boleścią!
— Odmówić ci nie mogę. Wychodzę wraz z tobą. Ale uczyńmy to w ten sposób aby hrabina nie spostrzegła, inaczej nie przebaczyłaby nam tak nagłego wydalenia się.
— Lecz patrzaj, pani de Tréjan nie zwraca wcale na nas uwagi, rzekł Andrzej.
— Pójdź więc, odparł Filip.
I oba zwrócili się ku drzwiom.
Jednocześnie, gdy je otwierać mieli, tenże sam służący, który przed trzema tygodniami pośród ogólnego zdumienia oznajmił: Jego wysokość książę Aleosco, ukazał się, wygłaszając teraz: „Pan hrabia de Tréjan“.
Nazwisko de Tréjan rozległo się jak ponury huk gromu w owym salonie, tak pełnym wrzawy i wesołości.
Skoro przebrzmiało, zaległo głębokie milczenie, i wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom, w których Jerzy miał się ukazać.
Fanny objęta nerwowem drżeniem, przytuliła się instynktownie do swego kochanka, jak gdyby dla ukrycia się pod jego opiekę.
Książe odsunął ją zlekka, i z podniesioną głową, skrzyżowanemi na piersiach rękoma oczekiwał.
Tréjan ubrany w czarny tużurek, zapięty pod szyję, zręcznie uwydatniający jego kształtną postać, trzymał kapelusz w lewej ręce opiętej czarną rękawiczką. W prawem, gołem ręku, miał drugą rękawiczkę. Był najzupełniej spokojnym. Twarz jego, nieco blada, wyrażała jakieś zimne, niecofnione, straszniejsze nad gniew postanowienie. Zwolna, lecz pewnym krokiem, przeszedł około grup osłupiałych jego obecnością.
Nikt nie pomyślał o powitaniu go, i on nie witał nikogo.
Na dwa kroki przed księciem przystanął.
— Panie, rzekł, przed trzema tygodniami oznajmiono twoje tu do mnie przybycie. Role się nasze teraz zmieniły. Dziś mnie anonsują u ciebie. Moja wizyta zadziwia cię być może?
— Nie, panie hrabio, odrzekł kłaniając się Aleosco. Nie spodziewałem się jej wprawdzie, wszak ją przewidywałem.
— Powinieneś pan był ją przewidywać, jak mi się zdaje, rzekł Jerzy, ponieważ ty mnie to zmuszasz do przestąpienia po raz ostatni progów tego domu, z którego pragnąłem wyjść na zawsze. Oddałeś się na moje rozkazy przed trzema tygodniami, jak to powinien był uczynię każdy szlachetny człowiek; ofiarowałeś mi zadość uczynienie, jakiego nie przyjąłem. Bo i cóż zresztą mogłem zarzucić dawnemu kochankowi dziewczyny nazywającej się Fanny Lambert? Zostałem oszukanym przez zwykłą ladacznicę, wszak pan nie miałeś w owem oszustwie udziału. Pozostawało mi się tylko oddalić, co uczyniłem. Dziś, wszystko się zmieniło! Dziś, pan jesteś kochankiem nie Fanny Lambert, ale hrabiny de Tréjan, i nie masz nawet o tyle wstydu abyś to ukryć się starał! Zapominasz pan że ta istota tak nisko upadła, nosi moje nazwisko! Kompromitujesz pan publicznie moją żonę! W błocie kalasz mój honor! Jest to zniewaga dla mnie, śmiertelna zniewaga! Tej nie przyjmuję! A ponieważ obelga ta była publiczną, publicznie ci ją oddaję!
To mówiąc Jerzy szybko podniósł rękę i uderzył rękawiczka twarz księcia.
Aleosco wydał okrzyk wściekłości. Oczy mu ogniem zapłonęły. Co tylko było dzikiego w jego naturze, naraz wybuchnęło. Chwycił za ramię swego przeciwnika z siła i wściekłością zapalczywego zwierzęcia, i ściskał go, jakby chcąc skruszyć na miazgę.
— Jeżeli mi pan złamiesz rękę, rzekł Jerzy z przerażająco krwią zimną, nie będę mógł w niej szpady utrzymać. Strzeż się więc.
Książę zbladł. Ozwał się w nim człowiek światowy. Palce się jego rozplątały i wyszepnął:
— Masz słuszność panie hrabio, proszę o przebaczenie. Nie byłem w stanie zapanować nad mem uniesieniem. Obelga była zbyt ciężką. Dlaczego mnie spoliczkowałeś? Tak nie postępuje dżentlemen.
— Uderzyłem cię dla tego, rzekł Jerzy, ponieważ bez tej zniewagi starałbyś się mnie może w pojedynku oszczędzać, a ja tego niechcę! Słyszysz pan, ja niechcę! Jestem twoim wrogiem. I zabiłbym cię gdybym mógł! Spoliczkowałem cię, ażeby być pewnym, że i ty równic byś mnie zabił, gdyby ci los posłużył ku temu.
— Jestem na pańskie rozkazy, panie hrabio, rzeki Aleosco.
— Otóż więc, mówił Tréjan, zwracając się z dumną wyniosłością do zaproszonych swej żony, proszę słuchać dobrze i uważać co mówię. Nie będę się bił za tę kobietę, którą pogardzam, ale za honor mego nazwiska, jakie mi ukradła, i błotem skalała!
Fanny wsparłszy swe obie ręce na ramieniu księcia, pochyliła się do jego ucha szepcząc z zapalczywą nienawiścią:
— Zabijesz go! nieprawdaż? Przysięgnij mi, że go zabijesz?.
Aleosco nie odpowiadając, odsunął ją powtórnie, i rzekł do Jerzego:
— Panie hrabio, jestem na twoje rozkazy. Gdzie można ci przysłać mych świadków?
— Jestem bardzo ubogim, rzekł Jerzy. Mieszkam na wyżynach hotelu Saint-Phar. Nie chciałbym ażeby pańscy świadkowie po tylu piętrach do mnie się trudzili. Racz mi pan powiedzieć gdzie moi z twoimi porozumieć się mogą?
— W Wielkim Hotelu, rzekł Aleosco. Tam dotąd mieszkam jeszcze.
— Jutro więc o dziesiątej rano będą u pana.
— Oczekuję ich.
Oba pokłonili się sobie wzajem, i Tréjan nie spojrzawszy wcale na Fanny, wyszedł z salonu.
Zaraz po jego odejściu powstał szmer, coś nakształt burzliwego brzęczenia. Każdy udzielał zcicha sąsiadowi swych uwag i komentarzy nad tylko zaszłą co sceną.
Fanny zakłopotana swem dziwnem położeniem, osądziła iż najlepiej będzie udać omdlenie, i uczyniła to z taką naturalnością, iż wszyscy uwierzyli w to zasłabnięcie.
Książe Leon ująwszy ją na ręce jak dziecko, wyniósł do sypialni.
Było to hasłem do ogólnego się rozejścia. Mała tylko liczba zaciętych graczów pozostała w około zielonego stolika kończąc partje rozpoczęte.
San-Rémo wyprowadził Filipa Croix-Dieu, który nie chciał odejść podczas wyzwania Jerzego Tréjan, i oba z Andrzejem wsiedli do dowozu barona.
— Gdzież jedziemy? zapytał tenże.
— Do ciebie baronie.
— Dobrze. James! wracamy do domu.
Powóz ruszył z miejsca.
— No, teraz mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu, jestem na twoje rozkazy. Słucham cię z uwagą i ciekawością bez granic. Mówże mi prędko o co chodzi?
— Opowiem skoro przybędziemy.
— Dla czego nie teraz?
— Baronie, możesz mnie uważać za warjata, lecz ruch tego powozu powiększa nieład mych myśli. Czuję się być niezdolnym do opowiedzenia czegoś jasno i prędko. A jednak potrzeba, ażebym był jasnym w tym razie.
— Dobrze, zaczekamy pięć minut. Ale ci wyznam, że to wszystko niepokoić mnie zaczyna.
Biegun barona mógł iść z wichrami w zawody. Przebył odległość tę w kilka minut, i zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy świętego Łazarza.
Croix-Dieu wysiadł z Andrzejem; a odesławszy swego lokaja, pozamykał drzwi na klucz i umieściwszy się wygodnie w fotelu naprzeciw młodzieńca, rzekł:
— No, teraz nic nam nie przeszkadza. Otwórz więc twoją duszę i serce.
— Baronie! zaczął San-Rémo, jesteś moim przyjacielem, moim opiekunem, ojcem dla mnie prawie!
— Zdaje mi się żem tego dowiódł, wyszepnął Filip.
— Dwukrotnie ocaliłeś mi życie, mówił Andrzej dalej, a jeżeli zachowuję w świecie pozory zamożnego, twojej wspaniałomyślności to winienem!
— Nie mówmy o tem, przerwał Croix-Dieu. Działam tak przez czysty egoizm, a jeżeli pragnę za to wszystko nieco dla siebie przywiązania z twej strony, nie nakazuję ci i nie wymagam żadnej wdzięczności.
— Chcę złożyć w twe ręce mój honor, me szczęście! Ocal mnie, ratuj! Ty jeden możesz tylko to zrobić! mówił z zapałem Andrzej.
— Co mówisz, wyjąknął z udaną trwogą Croix-Dieu. Drżę cały słuchając słów twoich. Miałżebyś spełnić jakiś czyn nikczemny, który za jakakolwiek bądź cenę okupić potrzeba?
— Nie, dzięki niebu. Nie to wcale! Będę wszelako równie zgubionym, jeżeli nie otrzymam potrzebnej mi sumy pieniędzy.
— O pieniądze więc chodzi? odpowiedział Filip. Oddycham swobodniej. Ileż ci potrzeba.
— Wiele, bardzo wiele!
Croix-Dieu podniósłszy się poszedł do biórka, a otworzywszy szufladkę, wrócił z dobrze wyładowanym pugilaresem banknotami.
— Otóż pieniądze! rzekł. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt tysięcy franków może ci są potrzebnemi? Daję je do twego rozporządzenia. Bierz! oto są. i wierzaj mi drogi mój chłopcze, że czuje się bardzo szczęśliwym mogąc ci je ofiarować!
— Niestety drogi baronie, odparł młodzieniec, te pięćdziesiąt tysięcy franków byłyby dla mnie kroplą wody w morzu.
— Wielki Boże! chodzi więc o jakaś ogromna, suma? wołał Filip z przerażeniem. Cyfra jej?
— Milion! wyszepnął San-Rémo. Potrzebuję miliona
Croix-Dieu zerwał się z krzesła.
— Miljon! powtórzył dwukrotnie z doskonale udanem osłupieniem. Co mówisz Andrzeju? Jesteżeś przy zdrowych zmysłach me dziecię?
— Sądzisz baronie żem zwarjował, nieprawdaż? Nie, na nieszczęście nie jestem obłąkanym, odparł młodzieniec. A jeśli nie zdołam odnaleść tego miljona, wysadzę sobie mózg strzałem z rewolweru; tym razem nieodwołalnie, bo inaczej zostałbym zhańbionym!
— Lecz nieszczęśliwy, co się stało? pytał dalej Filip. Grałeś w karty i przegrałeś?
— Byłoby to niczem. Tu gorzej jest jeszcze. Przegraną w karty załatwić można. Człowiek wygrywający milion, czas na to pozostawia.
— A tobie odmawiają tego czasu?
— Pozostawiają mi na to tylko dni cztery. W przyszły poniedziałek, przed godziną dziewiątą wieczorem, ma być wypłaconym ów miljon!
— Cztery dni tylko
— Ani jednego więcej!
— Ależ to niepodobieństwo.
— Nic mi więc w tem pomódz nie możesz baronie?
— W ciągu dni czterech, jest to niemożebnem. Trzeba by być Bankiem Francuskim, ażeby ci potwierdzającą — odpowiedź udzielić.
Andrzej wstał z krzesła.
— Byłeś ostatnią moją nadzieją, rzekł głosem złamanym. Pozostaje mi więc zrobić to zaraz, com miał uczynić w poniedziałek. Zegnam cię!
— Gdzie idziesz? zawołał Filip, chwytając go za ramię.
— Wszakże wiesz dobrze.
— Otóż to teraz jesteś prawdziwie szalonym! Zaczekajże trochę, pomyślimy razem! Nieco cierpliwości do czarta! Kto wie czyli nie odnajdziemy jakiegoś wyjścia z fatalnego tego położenia.
— Jedno jest tylko wyjście, zapłacić! a mówisz baronie że to jest niemożebnem.
— Gdy nie można przeskoczyć zapory, obchodzi się ją w około, rzekł Filip. Dobrześ zrobił żeś przyszedł do mnie mój chłopcze. Będę się starał znaleść jakąś radę. Usiądź więc i pogadajmy.
Andrzej posłuszny słowom mniemanego przyjaciela, upadł na krzesło, z którego powstał przed chwilą.
— Przedewszystkiem, rzekł Croix-Dieu, wytłumacz mi skąd i dla czego ta tak ogromna suma pieniędzy stała ci się tak nagle potrzebną, a potrzebną w tak krótkim czasie?
Andrzej milczał, siedząc z opuszczoną głową.
— Czyliż mam prawo odkrywania tajemnicy, która nie jest moją własną?
— Czyń jak chcesz, odparł Croix-Dieu poważnie. Jeżeli nie pokładasz we mnie zaufania, lepiej uczynisz zachowując milczenie. Przychodzisz do mnie żądając bym cię ocalił. Czyliż to mogę uczynić jeśli nie wyznasz przedemną z najzupełniejszą szczerością powodów, jakie cię wtrąciły w to ciężkie położenie?
— Ufam ci baronie, chciej wierzyć, ale tu chodzi o honor kobiety! odrzekł San-Rémo.
— Chodzi o pokuszenie się do szantażu, nieprawdaż?
— Tak, wyszepnął głucho Andrzej.
— A ofiarą tego jest pani de Grandlieu?
Młodzieniec spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
— Skąd wiesz o tem baronie? wyjąknął z cicha.
— Przyznam ci, odrzekł, iż sądzisz mnie być nazbyt naiwnym! Od dnia w którym przestałeś mnie powiadamiać o rezultatach swojej miłosnej intrygi, od dnia w którym mi objawiłeś iż zniechęcony niepowodzeniem przestajesz myśleć o wicehrabinie de Grandlieu, zrozumiałem że jesteś jej kochankiem! Było to jasnem jak słońce! Młody, uczciwy mężczyzna mówi o tej którą kocha, dopóki ona opór mu stawia; lecz powodzenie nakazuje milczenie. Zamilkłeś więc bo jesteś szlachetnym człowiekiem.
— A więc, zawołał Andrzej, powziąwszy nagłe postanowienie, nie będę dłużej ukrywał. Przysięgnij mi jednak na honor baronie, że nie wyjawisz nikomu w świecie tego co odgadłeś.
— Daję ci na to moje słowo.
— Czytaj więc, wyrzekł San-émo, podając Filipowi,, list adresowany do pani de Grandlieu.
Croix-Dieu szybko zaczął przebiegać papier oczyma.
— Do djabła! zawołał. W rzeczy samej to niebezpieczne!
— A zatem wierzysz, jak i ja wierzę zarówno, rzekł Andrzej, że w razie gdyby ów nędznik w oznaczonym terminie nie odebrał swoich pieniędzy, będzie miał odwagę spełnić swą groźbę i sprzedać owe dowody wicehrabiemu de Grandlieu?
— Wierzę w to niezachwianie! Człowiek pragnący miliona, i chcący go pozyskać takiemi sposobami, jest zdolnym do wszystkiego — Nie przesadziłem więc przerażających następstw tej sytuacji? mówił San-Rémo.
— Według mego zdania,, nic wcale. Widzisz rzeczy sprawiedliwie.
— A teraz, skoro wiesz prawdę, czy przyjdziesz mi z pomocą baronie? pytam cię powtórnie? Będę mógł dostać ów tak potrzebny mi miljon, lub też nie mogąc ocalić Herminii mam sobie życie odebrać, nim piorun ów zabłyśnie nad jej głową?
Przez kilka sekund Croix-Dieu zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie.
Niepewność Andrzeja stawała się męką do niewytrzymania.
— Ach! przez litość, wyszepnął, nie dozwalaj mi tak cierpieć! Mam spodziewać się lub też utracić nadzieję?
— Będziemy walczyć, rzekł baron poważnie.
— Jak, w jaki sposób? zawołał San-Rémo. Wszak wiesz że walka jest niemożebną!
— Skoro mówię o walce, rzekł Filip, to znać, że nie uważani tej sprawy za straconą zupełnie. Posłuchaj mnie mój chłopcze, posłuchaj z cierpliwością. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zostałem powiadomionym o ogromnym majątku wicehrabiego de Grandlieu. Aktem przedślubnym przekazał on jako posag swej żonie rozległe dobra położone w Touraine, wartujące co najmniej pół-trzecia miljona!
— Jakaż to łączność z tą sprawą mieć może? zagadnął San-Rémo.
— Bardzo wielka, rzeki Filip. Wiem doskonale, że wicehrabina zostając pod władzą męża, nie może według prawa zawierać z nikim żadnych umów ani kontraktów sprzedaży, ponieważ jej podpis bez legalizacji małżonka niema żadnej wartości. Znajduje się jednak w Paryżu znaczna liczba kapitalistów, nie krępujących się przesądami, którzy wiedząc dobrze, że wicehrabia nie naraziłby się nigdy na skandal procesu, zgodziliby się na udzielenie pani de Grandlieu grubej sumy pieniędzy, a możeby i pożyczyli jej całą potrzebną tęż sumę.
Andrzej rzucił się z niezadowoleniem.
— Zły środek! niepraktyczny! zawołał. Znam dobrze dumną naturę wicehrabiny. Nie zgodzi się ona nigdy na łączność z krzywemi sposobami nabycia pieniędzy, na uczynienie kroku do ich pozyskania, któryby był razem z jej strony wyznaniem.
— Tonący chwyta się pierwszej lepszej gałęzi, rzekł Filip.
— Gdyby przyszło wybierać pomiędzy hańba, a śmiercią, pani de Grandlieu, jestem pewien śmierć by wybrała!
— Poszukajmy więc co innego.
— Tak jest, szukajmy.
— Przypominam sobie pewien bal w Angielskiej ambasadzie, zaczął Croix-Dieu, na którym wicehrabina ubraną była w familijne klejnoty swojego męża. Prześliczne są te djamenty. Można łatwo odnaleść jakiegoś żyda który z zastrzeżeniem wykupu tych klejnotów w oznaczony czasie, w którym to akcie pani de Grandlieu figurować wcale nie będzie, da na zastaw owych biżuteryj siedemset lub osiemset tysięcy franków. Ja sprzedam moje wartościowe papiery, i miljon dokompletujemy. Jakże ci się zdaje ten projekt?
— Zdaje mi się być łatwiejszym do wykonania niż poprzedni. Zawiera on jednak w sobie niektóre ważniejsze trudności.
— Jakie?
— Najprzód ta biżuterja nie jest własnością Herminii, ale jej męża, pana de Grandlieu.
— Otóż się mylisz, rzekł Filip. Wicehrabia darował je jej na własność, zeznając to w tejże samej przedślubnej intercyzie, o jakiej ci przed chwilą mówiłem.
— Zresztą, mówił dalej Andrzej, gdyby się zdarzyła sposobność przywdziania tych djamentów, i gdyby wicehrabia zażądał aby Herminia w nie się ubrała. Rzecz cała wyjawiłaby się natenczas.
— Eh! wynajdujesz jak gdyby umyślnie przeszkody, zawołał Croix-Dieu, Przypuśćmy tę rzecz nieprawdopodobną, przypuśćmy, że się wydarzy jakaś sposobność tego rodzaju. Chcąc się uchronić od konieczności ukazania się na niej, pani de Grandlieu potrzebowałaby tylko wynaleść pozór lekkiego zasłabnięcia. Wszakże to jasne i prawdopodobne. Przed upływem miesiąca zaciągnę pożyczkę na moje dobra, za którą będziesz mógł wykupić klejnoty wicehrabiny. Prawda, że w połowie zrujnowanym zostanę, ale ty będziesz ocalonym, o co głównie chodzi. Cóż na to mówisz?
— Mówię, zawołał z uniesieniem San-Remo, mówię, że na wyrażenie mojej głębokiej, nieskończonej wdzięczności, jaka przepełnia mą duszę, słów niemam, i proszę Boga jedynie, aby mi pozwolił poświęcić dla ciebie baronie kiedyś me szczęście i życie!
Dobrotliwy uśmiech zawidniał na twarzy Filipa, łza rozrzewnienia w oku mu zabłysła.
— Moje postępowanie, odrzekł, jest rzeczą bardzo naturalną, i nie zasługuje na takie oznaki wdzięczności. To co ci chcę dać teraz, otrzymałbyś później. Jest to zaliczka na twój spadek po mnie, nic więcej.
— Co teraz więc robić?
— Widzieć się z wicehrabiną jak najprędzej, i otrzymać od niej te biżuterje.
— Biedna kobieta nie odmówi oddania mi ich, jestem tego pewny, rzekł Andrzej. Co znaczą dla niej owe djamenty? Lecz skoro je otrzymam do kogo się udać, ażeby dostać można na ten zastaw pieniądze?
— Teraz nie mogę ci na to odpowiedzieć. Wyjdę jutro bardzo rano, i dowiem się. Powiedz mi kiedy będziesz się mógł zobaczyć z panią de Grandlieu?
— W ciągu dnia dzisiejszego być może, lubo i to nie jest pewnem. Tysiączne nieprzewidziane przeszkody mogą zatrzymać ją w domu. Wieczorem jednak niewątpliwie będę chciał z nią pomówić choć przez kilka minut.
— A więc, przyjdź o szóstej jutro wieczorem do mnie. Będę mógł jak się spodziewam dać ci adres wypożyczającego na fanty, takiego ma się rozumieć, któryby był w stanie załatwić w ciągu pięciu minut tak grubą sprawę.
Andrzej się podniósł, Chciał już pożegnać barona; gdy nagle zatrzymał się w zamyśleniu — Pozwolisz mi, rzekł, napisać słów kilka u siebie?
— Wejdź do mego gabinetu, znajdziesz tam wszystko czego potrzeba, odparł Filip.
San-Rémo usiadł przy biurku, a wziąwszy zwykłą ćwiartkę papieru bez monogramu, nakreślił na niej wyrazy których bezład zdradzał stan jego umysłu, a które, mimo to nie mogły skompromitować Herminii, gdyby wypadkiem ów bilet wpadł w obce ręce. List ten brzmiał:
„Miałem słuszność mówiąc ze wszystko nie jest jeszcze straconem. Ocalenie jest możebnem, lecz trzeba będzie okupić je drogo.
„Starajmy się usunąć obawę, ażeby przed oznaczonym terminem, nie pozostał ślad niebezpieczeństwa.
„Dziś od południa do szóstej wieczorem będę oczekiwał w zwykłem miejscu. Gdyby nikt nie nadszedł, będę przekonanym że wyjść niemożna było, a stąd nie będę się niepokoił. Najrychlejsze jednak widzenie się jest hardziej niż koniecznem, jest ono niezbędnem.
„Wraz z nadchodzącym wieczorem przyjdę w miejsce, gdzie ten list składani, i od północy aż do godziny trzeciej nad ranem, na nowo oczekiwać będę, jak w dzień oczekiwałem.
„Trzeba przyjść koniecznie; trzeba módz to uczynić, inaczej wzrośnie niebezpieczeństwo!“
San-Rémo włożył list w białą kopertę i pożegnał Filipa, lecz zamiast się udać na ulicę de Boulogne, zwrócił się ku polom Elizejskim, i wsunął ową kopertę jak zwykle pod krzak bluszczu przy sztachetach ogrodu, pewien że Herminia rano wydobyć ztamtąd go przyjdzie.
Załatwiwszy to wrócił do siebie, a rzuciwszy się na łóżko, złamany znużeniem, zasnął snem napełnionym przerażającemi marzeniami.
Na ulicę Castellane przybył w samo południe, gdzie oczekiwał do godziny szóstej wieczorem.
Pani de Grandlieu nie ukazała się wcale.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.