Tragedje Paryża/Tom VI/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Tegoż samego dnia rano o dziewiątej, świadkowie Jerzego de Tréjan, dwaj słynni artyści malarze, przybyli jak było ułożonem do Wielkiego Hotelu.
Książe przedstawił ich swym świadkom, wybranym z pośród swoich klubowych przyjaciół.
W ciągu kilku minut ułożono warunki spotkania.
Postanowiono bić się na szpady o czwartej po południu, w lasku Ville-d’Avray, na tej samej polance, gilzie poprzednio odbył się pojedynek księcia Leona z markizem de Braisnes.
Każdy z przeciwników miał mieć przy sobie swe szpady. Los miał rozstrzygnąć, które użytemi zostaną.
Od dziewiątej rano mały czarny powóz z zapuszczonemi storami oczekiwał przed bramą Wielkiego Hotelu.
Co chwila jakaś dłoń drobna niewieścia podnosiła story gorączkowo.
Na kwadrans przed czwartą ekwipaż księcia zajechał, po niego i świadków.
Ów tajemniczy powóz udał się tuż w trop za nimi, a zaprzężony doń biegun angielski dowiódł, że nie pozwoli się zdystansować koniom książęcym.
Aleosco i Tréjan przybyli jednocześnie na plac spotkania. Czarny powozik przystanął za karetą księcia Leona.
Los pod postacią sztuki złota wyrzuconej w powietrze, rozstrzygnął, że bić się będą szpadami księcia.
— Panie hrabio, rzekł tenże, przykro mi niewymownie, że los mi tę korzyść przysądził. Niechcę zrzekać się jej, ponieważ jestem pewien, że nie przyjąłbyś mej propozycji w tym razie.
Jerzy ukłonił się w miejscu odpowiedzi.
— Istnieje pomiędzy nami ważne nieporozumienie, mówił dalej książę Leon, jakie krwią zmyte być musi, Jest to rzecz bardzo smutna, ażeby dwaj zacni ludzie, jakimi my jesteśmy, zmuszeni byli walczyć z sobą, dla odebrania sobie życia nawzajem. Owa okrutna konieczność wynikła z mej winy, przyznaję. Żałuję tego, chciej wierzyć panie hrabio, a mimo że czuję dotąd jeszcze palące dotknięcie twej rękawiczki na moim policzku, mam dla ciebie szacunek, a żadnej nienawiści. Mimo to, oszczędzać cię nie będę, bądź tego pewnym; wszakże jednocześnie czułbym się bardzo nieszczęśliwym, gdyby mi los miał sprzyjać w tej walce, i nie pocieszyłbym się natenczas nigdy!
Jerzy ukłonił się powtórnie w milczeniu.
Wybrano losem plac walki. Traf i tym razem posłużył księciu.
Przeciwnicy stanęli na swoich pozycjach, a jeden ze świadków księcia Leona wygłosił:
— Naprzód, panowie!
Szpady się skrzyżowały. Tak Aleosco, jak Tréjan, obadwa posiadali wielką wprawę w fechtunku. Książę uczęszczał na te ćwiczenia dla zabicia czasu, a nasz paryżanin, jako artysta, chciwy wrażeń wszelkiego rodzaju.
Potężna siła fizyczna księcia, nadawała mu wyższość w tej walce, czyniąc jego ciosy szpadą nader niebezpiecznemi; wszak giętkość i zwinność Jerzego równoważyła to w zupełności.
Pierwsze starcia ze stron obu świetnie się udawały, a przedłużając czas jakiś nie przyniosły żadnych rezultatów. Przeciwnicy zachowali krew zimną, a nacierając na siebie wzajem, drasnąć się nie zdołali, ku wielkiemu niezadowoleniu świadków, którzy sądzili, że popłynięcie krwi z pierwszego draśnięcia, walkę powstrzyma.
— Czy nie zechciałbyś panie hrabio wypocząć przez minutę? zapytał grzecznie książę Leon.
Tréjan za całą odpowiedź broń spuścił ku ziemi.
Po upływie minuty ostrza na nowo się skrzyżowały. Zniknęła owa krew zimna, o jakiej mówiliśmy powyżej. Walczący ożywiać się poczęli; a zapał niepowstrzymywany, gwałtowność nerwowa kierować zaczęła ich umiarkowanemi dotąd ruchami, i popełniali błędy, jakie w następstwach mogły przynieść skutki opłakane.
Rezultat walki zależał teraz od trafu i szczęścia. Zręczność nie miała tu żadnego wpływu.
Rozstrzygnięcie zbliżało się nareszcie. Natarcie Aleosca zbyt późno odbiła szpada Trejan’a, i książę drasnąwszy w rękę Jerzego, rozdarł mu przez całą długść rękaw od koszuli.
— Zostałeś draśniętym panie hrabio, zawołał książę Leon.
— Nie sądzę, odpowiedział Jerzy, wymierzając cios wprost siebie, i zagłębiając go w przeciwnika.
Ostrze jego szpady przebiło piersi Aleosca i wyszło mu plecami pod ramieniem, zadając ciężką ranę, podobną te, jaką otrzymał San-Rémo od kapitana Grisolles w lasku Winceńskim.
Aleosco zachwiał się. Kałuża krwi z ust mu wypłynęła: i jak dąb nagle podcięty upadł na ziemię. Taka jednakże była u tego człowieka wielka siła żywotna, że uniósł od ziemi swój tors potężny, a wsparłszy się na lewym łokciu, rzekł chrypliwie świszczącym głosem do Jerzego:
— Zabiłeś mnie panie hrabio, lecz na to zasłużyłem. Przebacz jaką masz do mnie urazę, jak ja ci przebaczam z głębi serca śmierć moją.
— Bóg świadkiem, zawołał Jerzy, nie pomnę wcale, że mnie pan obraziłeś!
Książe Leon mówił coraz słabszym głosem:
— A więc na znak zapomnienia i przebaczenia, panie hrabio podaj mi swą rękę, dopomoże mi ona do wzniesienia się tam wyżej, gdzie oczekują mnie ojcowie moi, szczęśliwsi i godniejsi nademnie, bo oni poświęcili życie nie tak nędznej sprawie, lecz padli walcząc z chwałą na polu bitwy!
Jednocześnie gdy upadł Aleosco, z po za gwałtownie otworzonych drzwiczek czarnego powozu wybiegła kobieta w czarnem ubraniu, i jakby obłąkana boleścią, w kilku susach przebywszy dzielącą ją przestrzeń, padła na kolana obok ranionego, oplatając go rękoma.
Tą kobietą była Fanny Lambert, hrabina de Tréjan.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jerzy się podniósł.
— Książe, zawołał, chciałem ci podać rękę, uścisnąć twoją. Zapóźno! nie cznjcsz tego!
— Zabiłeś go! krzyknęła Fanny z gestem zaciekłej nienawiści i groźby, a pochwyciwszy kilka kropli krwi płynącej z rany poległego, rzuciła je w twarz Jerzemu, wołając: Niech jego krew spadnie na ciebie!
Tréjan się cofnął, jak się cofamy ze wstrętem na widok jadowitej gadziny.
— Strzeż się! zawołał, strzeż się pani! Przez ciebie ta krew została przelaną! Przez ciebie zginął ten człowiek! Bóg karze jak widzisz, a dziś dosięgnął najmniej winnego. Strzeż się więc, powtarzam!
Drgania konwulsyjne wstrząsnęły po kilkakrotnie ciałem poległego, poczem nieruchomy, bez życia, odrętwiały, przedstawiał pozór trupa.
Tréjan pochylił głowę z uszanowaniem przed owem ciałem, w jakiem zdawała się nie pozostawać najmniejsza iskierka życia, skłonił się jego świadkom, i w towarzystwie swoich opuścił skrwawiony plac walki.
Fanny objęta rozpaczą łkała głośno, okrywała pocałunkami blade czoło księcia i jego oczy bez blasku patrzące przed siebie.
— Pani, mówił chirurg, musimy się stąd oddalić, zabrawszy ciało księcia.
— Gdzie chcecie je zawieść?
— Do Paryża, do jego mieszkania. — Jakto? zawołała, do hotelu? gdzie obcy przypatrywać się będą jego konaniu. Gdzie wobec ludzi zupełnie sobie obojętnych miałby wydać ostatnie tchnienie? Nie! nigdy, nigdy na to nie pozwolę!
— Lecz...
— Ani słowa! krzyknęła Fanny. Dopóki najmniejszy ślad życia w zranionym pozostanie, on do mnie należy, i przysięgam, że tego prawa nie ustąpię nikomu! Jeżeli uratowanie go jest możebnem, u mnie on oczy otworzy, jeśli zaś zawyrokowanym jest na śmierć bez odwołania, u mnie umrzeć powinien! Taką jest moja wola, która byłaby i jego wolą! Czyliż nie zechcecie jej uszanować? i przemocą będziecie mi chcieli wydrzeć to jeszcze niezastygłe ciało?
Chirurg ze świadkami odeszli na bok dla wspólnego naradzenia się, z czego wynikło przypuszczenie, iż książę, gdyby posiadał przytomność umysłu, życzyłby sobie zostać przeniesionym do mieszkania swojej kochanki. Poddać się zatem temu było trzeba i unikać za jakąbądź cenę skandalu, jaki mógłby nastąpić ze stawienia oporu.
Postanowiono więc, że żyjący czy zmarły książę do pałacyku przy ulicy Le Sueur przewiezionym zostanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.