<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Andrzej, jak wierny, postanowił nie obawiać się, gdyby pani de Grandlieu nie przybyła na schadzkę w oznaczonym czasie. Jednak gdy uderzyła szósta godzina wieczorem, San-Rémo wyszedłszy z antresoli przy ulicy Castallane, uczuł wzrastającą trwogę. Daremnie powtarzał sobie — Nic tak dalece strasznego jeszcze nam nie zagraża, ponieważ termin oznaczony przez owego nikczemnika za trzy dni dopiero upływa.
Powtarzał to wciąż sobie, jak człowiek, który się pragnie przekonać, lecz cała logika tego rezonowania nie zdołała rozproszyć mgły żałobnej, rozwijającej się coraz silniej nad jego znękanym umysłem.
O kwadrans na siódmą przybył do barona Croix-Dieu.
— Jakże przestraszająco wyglądasz, mój chłopcze! zawołał Filip. Czyż znów nastąpiło jakie nowe nieszczęście?
Andrzej potrząsnął głową przecząco.
— Widziałeś się z wicehrabiną? pytał baron.
— Nie, odrzekł San-Rémo.
— To źle! szkodliwie oddziałać może na sprawę to opóźnienie.
— Przewidywałem to, lecz może dziś późno wieczorem zobaczę panią de Grandlieu. Zrobiłeś co w tym interesie, baronie?
Croix-Dieu wydobywszy z pugilaresu ćwiartkę papieru podał ją Andrzejowi. Na nagłówku było wypisane nazwisko i adres pewnego powszechnie szanowanego domu bankierskiego, przez który poniższe objaśnienia udzielonemi zostały.
San-Rémo czytał głośno:
„Samuel Kirchen; żyd pruski, udziela zaliczki na zostające w zakwestjonowaniu papiery, jakich wartość otrzymać można po zapadnięciu wyroków sądowych.
„Umie on zadziwiająco wietrzyć w tego rodzaju operacjach. Podtrzymuje chwiejące się w podstawach domy bankowe, przywraca im kredyt w chwili gdy runąć miały, a nigdy nie wdaje się w upadłości dla sum małoznacznych.
„Główną wszak jego specjalnością, jest kupno i sprzedaż klejnotów, lub udzielanie pożyczek na zastaw tychże. Wylicza na nie gotówką, jakkolwiek wysoką byłaby suma pieniędzy.
„Bardzo bogaty, mimo pozornego ubóstwa i bardziej jeszcze nędznego mieszkania, posiada złożone w banku trzy miliony. Każdy z czeków przez niego wydanych ma wartość sztaby złota“.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu, gdy Andrzej skończył czytanie. Jakże to uważasz?
— Wołałbym traktować z mniej wstrętnym kapitalistą.
— Sprawy wątpliwe, mogą być tyłku przez podejrzanych ludzi załatwianemu wyjaśniał Croix-Dieu. Żaden z uczciwie handlujących, bądź pewnym nie kupi, ani da pieniędzy na klejnoty nie będące twoją własnością.
— Jeżeli pani dr Grandlieu powierzy mi je, wiedząc na jaki użytek obróconemi zostaną, rzekł Andrzej.
— Zgoda! Lecz w jaki sposób dowiedziesz tego Samuelowi Kirchen? Człowiek, ściśle uczciwy niezechciałby traktować z wicehrabina. która jako zamężna zostaje pod legalną opieką swego małżonka. Wynajdź sposób, którymbyś mógł usprawiedliwić posiadanie tych biżuteryj, a każdy ze znanych domów bankierskich, wyliczy ci na nie szóstą część wartości. Jestżeś w stanie to zrobić?
— Wiesz dobrze, że nie, odparł San-Rémo.
— Uważaj się więc za bardzo szczęśliwego, mówił dalej Filip, gdy ci się zdarza jeden z owych pogardzanych spekulantów milionerów, skoro nie możesz obejść się bez niego.
— Prawda, niestety, rzekł Andrzej z westchnieniem. Gdzież mieszka ów Samuel Kirchen?
— Przy ulicy de Lappe numer dwunasty.
— Skoro tylko otrzymam klejnoty, udam się do tego lichwiarza, odparł San-Rémo.
— Nie opóźniaj się. Jedź dziś wieczorem.
— Po co? W jakim celu?
— W celu poznania się z tym żydem, przygotowania go do interesu, ułożenia warunków do aktu tego zastawu. Nie ukrywaj przed nim, że te kosztowności pochodzą od pewnej, wielce bogatej damy, jaka znalazła się niespodziewanie w trudnem położeniu; inaczej mógłby sądzić, że ukradzionemi zostały. Obok tego on będzie chciał wiedzie kto jesteś, ażeby do dnia jutrzejszego zasięgnąć mógł o tobie wiadomości.
— Masz słuszność, baronie. Idę teraz na obiad, nie dla tego, abym czuł jakiś apetyt, ale że trzeba się pokrzepić, potrzebować będę albowiem całych sił do przebycia tego wszystkiego. O dziewiątej każę się zawieść do Samuela.
Jak tylko wyszedł San-Rémo i Croix-Dieu wyszedł także, wsiadł do przejeżdżającego fiakra, wołając:
— Na plac Bastylii i róg przedmieścia świętego Antoniego.
O dziewiątej Andrzej przybył powozem na ulicę de Lappe i wysiadł pod wskazanym numerem.
Ulica ta jest błotnistą i cuchnącą, wszakże nie wązką, ani ponurą.
San-Rémo zagłębił się w ciemny cuchnący korytarz, szukając daremnie odźwiernego, a wiedząc że ów żyd mieszka na czwartem piętrze, szedł po chwiejących się schodach, słabo oświetlonych na piętrach dymiącemi się lampkami.
Na białej tekturowej kartce, przybitej pod okienkiem czterema żelaznemi gwoźdźmi, wypisane było grubym charakterem samo nazwisko: „Samuel Kirchen“.
Andrzej zadzwonił.
Drzwi otwarły się za pomocą sznura, którego to sposobu otwierania używają przy bramach odźwierni. San-Rémo, znalazłszy się w pokoju ciemnym zupełnie, spostrzegł naprzeciw siebie drzwi, nawpół uchylone, przez które wybiegał słaby promyk światła, a głos jakiś chrypliwy z przerażającym tentońskim akcentem wymówił te słowa:
— Tędy. Pchnąć drzfi.
Młodzieniec stosując się do powyższego objaśnienia, przestąpił próg obszernego pokoju, w którym całe umeblowanie stanowiły trzy proste stołki drewniane. Pokój ten przedzielonym był na dwoje w całej szerokości silnem żelaznem okratowaniem, osłoniętem z wewnątrz płótnem zielonem. Okratowanie to sięgało od podłogi aż do sufitu.
W pośrodku wycięty był otwór, zamykany na blachę ruchomą, a opatrzony deszczułką w rodzaju tych na jakich kasjerzy podają i odbierają pieniądze.
— Co pan życzyć? ozwał się ów głos gardłowy, wychodzący z jakiegoś niewidzialnego ciała.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Kirchen, odparł San-Rémo.
— Ja... ja być! ozwał się tenże sam organ.
Jednocześnie uniosła się w górę blacha zakrywająca okienko, i Andrzej ujrzał przed sobą nie twarz, ale długą siwą kończatą brodę, zielone okulary, i myckę czarną, jedwabną, zasuniętą po uszy, słowem, jak gdyby jakieś fantastyczne widmo. Ów głos, staroniemieckim akcentem ozwał się zwolna na nowo:
— Kto... pan... jest?..
— Jestem markiz de San-Rémo, rzekł Andrzej.
— Ja nie znać!
— Chcę panu zaproponować pewien interes.
— Sprzedać czy kupić?
— Ni jedno, ni drugie, odrzekł San-Rémo. Chcę panu złożyć zastaw z prawem wykupienia tego fantu w ciągu dwóch miesięcy.
— Jaka towar?
— Klejnoty.
— Wartoszcz?
— Milion dwieście tysięcy franków.
— „Der teufel!“ wykrzyknął lichwiarz. Czy to być pańska te djamenty?
— Nie.
— A czyja?
— Pewnej damy, potrzebującej pieniędzy.
— Ja... ja! Ja to rozumieć. A czy to z panem interes, czy z ta dama?
— Ze mną samym.
— Dobrze. To proszę opofiedzieć historja ta dama, a potem będzie interes.
San-Rémo wynalazł dość prawdopodobne szczegóły wyjaśniające, jak jedna z kobiet światowymi, której nie wymienił nazwiska, znalazła się w potrzebie pozyskania na zastaw tych biżuteryj wymienionej sumy pieniędzy, wypłacalnej w ciągu dwóch miesięcy.
Samuel Kirchen zdawał się uważać to za rzecz bardzo naturalną. Okazał się być nader przystępnym, i oświadczył, że jeżeli pan markiz de San-Rémo przyniesie mu nazajutrz brylanty, wartujące w rzeczy samej milion dwieście tysięcy franków to on nie zawaha się wyliczyć na nie siedemset tysięcy na przeciąg czasu dwóch miesięcy, po upływie których zwróci biżuterję za wypłatą ośmiuset tysięcy franków. Gdyby zaś powyższa suma nie została mu wyliczoną po dniach sześćdziesięciu, djamenty te sprzedanemi zostaną.
— Jeżeli pan przyjść jutro, mówił Samuel Kirchen swojem łamanem narzeczem, to przyjść punktualnie o czwarta godzina, czas będzie mi potem potrzebna na moja własna interesu.
Andrzej uspokojony wyszedł z ulicy de Lappe.
W kilka minut po jego odejściu, po za żelaznem okratowaniem. pozostała tylko leżąca na stole kończata siwa broda, zielone okulary, i mycka czarna jedwabna, a baron Filip Croix-Dieu wyszedł z tego domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.