Tragedje Paryża/Tom VI/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pierwszą po północy wydzwoniły zegary Paryża. Przejeżdżające powozy dawały się dostrzedz gdzieniegdzie w głównej alei pól Elizejskich; boczne wszelako aleje były zupełnie pustemi.
Jeden z takich powozów zatrzymał się przy budynku, mieszczącym w sobie wieki skład mebli. Wysiadł zeń Andrzej San-Rémo, i przebywał pieszo kilkaset kroków, dzielących go od ogrodu i pałacu de Grandlieu.
Serce mu silnie uderzało w piersiach, uciskanych jakąś trwogą. Bo w rzeczy samej ów nieszczęśliwy młodzieniec ujrzał się wobec niesłychanie przykrej i upokarzającej sytuacji. Czul, iż będzie zmuszonym powiedzieć swej uwielbianej:
— Zgubiłem cię przez moją nieroztropność, a ocalić cię nie mogę. Sama będziesz zmuszoną zapłacić okup własnego honoru! Daj mi swoje klejnoty!
W jakichkolwiekbądź wyrazach złożyłby jej to tak upokarzające dla siebie wyznanie, uniknąć niepodobna mu było tego przykrego wstydu, owej najcięższej tortury, żądania pieniędzy od kobiety, od swojej kochanki.
Przybył do osztachetowania dzielącego ogród pałacowy od pól Elizejskich, a wsunąwszy rękę pod krzak bluszczu, nic tam nie znalazł.
Herminią otrzymała list, a zatem przyjdzie na umówioną schadzkę, ponieważ mogące się nadarzyć w ciągu dnia przeszkody, w nocy nie istnieją wcale.
Rozsunąwszy wiotkie zwoje bluszczu, młodzieniec usiłował przebić wzrokiem ciemność, jaką gałęzie wielkich drzew tem głębszą czyniły.
Nie było słychać szmeru żadnych kroków na wysypanych piaskiem alejach.
Po za ciemnym ogrodem wznosił się szary fronton pałacu. Jedno, jedyne światło błyszczało po za szybami apartamentu pierwszego piętra. Były to pokoje wicehrabiny; Andrzej o tem wiedział.
Nagle to światło na inne miejsce przestawionem zostało; poczem zbladło i zniknęło zupełnie.
— Przyjdzie! wyszepnął z cicha San-Rémo.
Rzucił wzrokiem wprost i po za siebie, i upewnił się że samotność zupełna w ogrodzie panowała.
Nie wahał się dłużej. Pochwyciwszy obiema rękami za sztaby okratowania, zawiesił się na niem z siłą i giętkością, właściwa, swemu wiekowi, przerzucił się na druga stronę i stanął w ogrodzie.
Tu ukryty po za kępą drzew, oczekiwał.
Oczekiwanie to niedługo trwało. Po upływie kilku minut, cichy, zaledwie dosłyszany szelest sukni sunącej po piasku, dobiegł mu do uszu, i jednocześnie wiotkie prawie eteryczne kształty kobiecej postaci, wypływały z cienia i coraz bardziej wyraźniejszemi się stawały.
Podtrzymywana ową nerwową energią, jaką najsłabsze kobiety potrafią w sobie wzbudzić w razie zagrażającego im niebezpieczeństwa, wicehrabina szła z pośpiechem. Sądziła iż Andrzej znajduje się po drugiej stronie osztachetowania, po za ogrodem, od strony ulicy; nie należało więc jej przestraszać nagłem ukazaniem się. Zrozumiał to młodzieniec, i skoro zbliżyła się na odległość kilku kroków od kępy drzew jakie go osłaniały, wyszepnął cichym, jak szmer wiatru, głosem:
— Herminio!
Pani de Grandlieu zadrżała i przystanęła.
— Herminio, powtórzył, nie obawiaj się. To ja, ja jestem.
Pani de Grandlieu iść zaczęła.
San-Rémo ukazał się przed nią. Podała mu rękę, i gorączkowo płonące dłonie obojga złączyły się w serdecznym uścisku.
— Jakim sposobem przedostałeś się tu? pytała cicho. Drzwi są zamknięte, klucz zabrałam do siebie.
— Przeskoczyłem przez okratowanie.
— Nieszczęśliwy! mógłbyś się zabić, wyszepnęła, i młodzieniec uczuł jak przy tych słowach jej ręka w jego dłoni zadrżała.
— Nie obawiaj się, odrzekł, umrzeć nie mogę, ponieważ ty potrzebujesz ażebym żył!
— Mam twój list od rana, mówiła. Uspokoił on mnie nieco, lecz zwiększył zarazem gorące pragnienie dowiedzenia się co nastąpiło? Czyniłam wszystko by zyskać możność udania się na ulicę Castellane. Niepodobna było! Wypadnie nam mieć z sobą długą rozmowę teraz? pytała dalej.
— Tak, ważna i długą.
— Pozostać nam więc w tem miejscu nie możliwe. Białość mej sukni zdała dostrzedz się daje na tle czarnych liści. Wejdźmy do pawilonu. Idź naprzód, ja pójdę za tobą.
San-Rémo starał się stąpać jak najciszej, wchodząc na drewniane schody małego wiejskiego budynku, pokrytego słomą, jaki służył niegdyś za schronienie Herminii podczas tej strasznej burzliwej nocy, o jakiej pewno nie zapomnieli czytelnicy.
Wyplatana trzciną kanapka, takież krzesełka i stolik okrągły, tworzyły tu całe umeblowanie. Szerokie okno weneckie wychodziło na Pola Elizejskie. Weszli oboje razem do tej izby.
— Opowiadaj mi coprędzej, opowiadaj! rzekła siadając na kanapce. Napisałeś w liście: „Ocalenie jest możebnem; lecz trzeba będzie okupić je drogo!“ Wytłumacz co to znacz?
Andrzej zadrżał. Nadeszła straszna chwila; mówić było trzeba.
— Moja uwielbiana Herminio, wyjąknął z cicha, dotąd sądziłaś zapewne, że jestem bogatym. Niestety! pozór to tylko majątku nic więcej! Ów powierzchowny dostatek nie jest opartym na żadnych trwałych podstawach. Podtrzymuje mnie tylko dłoń wspaniałomyślna. W dniu, w którym ta ręka usunęłaby się odemnie, zostałbym bez żadnych środków ratunku. Wystarcza powiedzieć ci, że sam nic w tej naszej sprawie zrobić nie jestem w stanie. Mam jednak przyjaciela, na którego mogę rachować, a na szczęście, ów człowiek jest bogatym. Otóż mu wszystko opowiedziałem.
— Wszystko! zawołała wicehrabina z dźwiękiem boleści, zakrywając twarz rękoma, jak gdyby otaczająca ciemność nie zdołała dostatecznie pokryć jej rumieńca. On wszystko więc wie! Andrzeju cóżeś uczynił?
— Nie obawiaj się, odrzekł San-Remo, usiłując kłamstwem ją uspokoić, Co znaczy że wie, skoro nieznanem jest mu twoje nazwisko? Herminio! jak możesz sądzić, ażebym zdradził podobną tajemnicę?
— Przebacz mi wyszepnęła nieszczęśliwa. Zresztą dodała z goryczą, masz słuszność. Co nas to może obchodzić. Ta tajemnica już do nas nie należy! Jesteśmy oddani na łaskę i niełaskę pierwszego lepszego człowieka. Jakiś nikczemnik trzyma ją w swem ręku.
— Wydrzemy mu ją.
— Proszę, opowiadaj dalej.
— Ów tak oddany mi przyjaciel, o którym mówiłem, kończył młodzieniec z wzrastającem zmięszaniem i trwogą, on pragnie mi być pomocnym, z braterskiem zaparciem się siebie. Chce się ogołocić ze wszystkiego. Poświęca dla naszego ocalenia znaczną część własnego majątku. Nie tracąc chwili czasu chce dług zaciągnąć na hypotekę, lub sprzedać swoje posiadłości, wszak pozyskane za cenę tak wielkich ofiar pieniądze, nie mógłbym otrzymać jak po upływie miesiąca.
— A nam zaledwie trzy dni czasu pozostąje, przerwała Herminia. Dla czego więc mówisz o ocaleniu?
— Ponieważ to ocalenie od ciebie zależy.
— Odemnie... nierozumiem odparła zdziwiona. Wiesz dobrze, iż ja podobnie jak ty otoczoną jestem zbytkiem i dostatkiem, lecz nie posiadam majątku.
Andrzej przywołał cala odwagę i przez ściśnione gardłu drżącemi usty wyjąknął:
— Wszakże posiadasz klejnoty.
Głuche milczenie zaległo po tych wyrazach. Pani de Grandlieu zadrżała i gdyby nie otaczająca ją ciemność, dostrzedz by było można iż śmiertelnie pobladła.
— Mylisz się, wyrzekła po chwili. Te drogocenne djamenty nie są moją własnością. Należą one do pana de Grandlieu.
— Są one twojemi, odparł San-Rémo. Wicehrabia w przedślubnej intercyzie przekazał ci je na własność.
— I te rodzinne klejnoty, noszone przez całe wieki przez uczciwe kobiety, małżonki bez skazy, miałyby stać się okupem mego honoru. Honoru niegodnej, występnej żony? Czyliż podobna uczynić coś podobnego, Andrzeju? A gdybym nawet przyjęła tę upokarzającą mnie tyle propozycję, wyrzekła głosem złamanym, w jakiż sposób, powiedz, spełnićbym ją mogła? Jak wytłumaczyć przed panem de Grandlieu, że te djamenty, ów święty depozyt nie są już w mojem posiadaniu? Przepaść stoi ciągle otwarta przed nami; dobrze to widzisz. Prędzej, czy później, wpaść w nią będzie trzeba.
— Przed upływem miesiąca, wyjąknął Andrzej, klejnoty zwróconemi zostaną. Któż wiedzieć będzie, że one wychodziły z rąk twoich?
Tu jasno w najdrobniejszych szczegółach wytłumaczył jej kombinację dobrze nam znaną.
Herminia potrząsnęła głową.
— Nie! mój przyjacielu odpowiedziała z niezłomnem postanowieniem. Nie! tego nie uczynię! Wicehrabina de Grandlieu nie okupi dla siebie ocalenia hańbiącemi środkami! Okazałam się słabą aż do upodlenia, do kłamstwa, do zdrady! W odpokutowaniu winy okażę się mężną i silną. Podźwignę się z upadku odwagą! Wielkim był błąd popełniony, sprawiedliwie jest abym zań ukaraną została! Pochylę głowę pod wybuchem słusznego gniewu: a jeżeli człowiek, którego posiwiałe włosy hańbą okryłam, jeżeli on o tyle szanuje mnie jeszcze by mi chciał śmierć zadać, umrę żałująca, ze skruchą i z przebaczeniem z jego strony, być może!
— A więc, zawołał San-Rémo stłumionym głosem, u więc, jesteś umrzeć gotową?
— Tak! odpowiedziała.
— I nic nie zdoła już zmienić twego postanowienia?
— Nie!
— A więc daj mi swą rękę po raz ostatni Herminio! Zegnam cię, żegnam na zawsze!
— Gdzie idziesz? co zamyślasz uczynić, zawołała pani de Grandlieu zrywając się nagle, zatrwożona ponurym dźwiękiem głosu swego kochanka.
— Uprzedzę cię tam, wysoko! Jeżeli mamy zostać ukarani oboje, trzeba, ażeby najbardziej winny szedł pierwszy, i wskazał drogę drugiemu!
Wicehrabina zakryła twarz rękoma jak gdyby rozproszyć pragnąc ogarniający ją obłęd. Nagły zwrot nastąpił w jej zamąconym umyśle.
— Lecz gubiąc siebie, mnie zgubisz! wyjąknęła. Wydając na siebie wyrok śmierci, ja ciebie na śmierć skazuję. Ach! w przystępie ogarniającego mnie szału o tem zapomniałam! Dla siebie, przyjęłabym zgon, jako najwyższe dobrodziejstwo, ale go nie chcę dla ciebie. Pragniesz się zabić. Nie! nigdy! Zbrodnia, po popełnionym występku! Nie! nie! wszystko, niżli to raczej! Ratujmy się, skoro tak trzeba Andrzeju, ratujmy za jakąbądź cenę! Chwytajmy jakiekolwiek środki ocalenia! Zabraniam ci wychodzić stąd! Słyszysz mnie, zabraniam? Oczekuj tu na mnie. Idę po klejnoty!
I nie pozostawiwszy czasu na odpowiedź młodzieńcowi, wybiegła z pawilonu, i pomknęła ogrodem w stronę pałacu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na ciemnym frontonie tegoż, drugie światło jednocześnie zabłysło.
Ukazało się ono po za szybami apartamentu zajmowanego przez wicehrabiego de Grandlieu.
Kilka minut upłynęło.
Andrzej osiadał na trzcinowej kanapie w temże samem miejscu, gdzie przed chwilą siedziała Herminią, i oczekiwał z głową w rękach ukrytą, licząc sekundy.
Herminią wreszcie się ukazała.
Trzymała w ręku hebanową szkatułkę srebrem inkrustowaną a obłożoną z wierzchu pokrowcem z czerwonego safianu, na którym były wyryte podwójne herby Grandlieu i Randalów.
— Weź, rzekła stanowczym głosem. Klejnoty są tu. Nie pozostawiłam sobie ani jednego. Oto klucz od tej szkatułki.
Chciała wydostać kluczyk, ale nie mogąc tego dość prędko uczynić, rozerwała z nerwowym pośpiechem ogniwko łańcuszka od zegarka, na którym ów maleńki złoty kluczyk był zawieszony i podała go Andrzejowi.
San-Rémo wsunął go machinalnie w kieszeń od kamizelki.
— A teraz, mówiła dalej, trzeba się nam rozdzielić. Odejdź proszę, lecz nie tą drogą niebezpieczną, jaką, tu przybyłeś. Otworzę ci małą furtkę w okratowaniu. Oddaję tobie załatwienie tej sprawy Andrzeju. Będę się starała odegnać rozpacz i trwogę, jaka od dwóch dni trapiąc mnie bezustannie, zabija mnie prawie! Chcę żyć dla ciebie. Nakażę mym myślom senne obezwładnienie. Będę oczekiwała bez udręczenia i niepokoju. Nic zobaczymy się, dopóki nie zapewnisz obojgu nam ocalenia! Staraj się by to co rychlej nastąpiło.
— Zanim nastąpi jutrzejszy zachód słońca, odrzekł San-Rémo, nie będziesz się już miała czego obawiać.
— Oby tak było! wyszepnęła Herminia z ciężkiem westchnieniem. Jednem krótkiem słowem chciej mnie powiadomić, że się to dokonać udało, a znajdę sposobność wydostania się na jaki kwadrans na ulicę Castellane. Jakaż ulga natenczas! jaki spokój po tylu torturach!
— Nie myśl już o tem ukochana! rzekł Andrzej. Jak tylko otrzymam twe listy, wszystkie spalonemi zostaną.
— Nie, nie! zawołała żywo Herminia. Ja chcę je odebrać, przerachować i sama je zniszczyć.
— Spełnię twą wolę.
— Idź teraz, mówiła, odejdź prędko. Albo nie. Ja wyjdę pierwsza, pójdę naprzód, otworzę furtkę; zaraz wyjdź po mnie, a skoro wyjdziesz nie mów do mnie wcale. Nie wiem czemu, ale się dziś obawiam wszystkiego.
Tu zwróciła się ku drzwiom wpół uchylonym wychodzącym na schody. Doszedłszy progu, gdy już go przestąpić miała, cofnęła się z gestem przestrachu, i pochwyciwszy za ramie Andrzeja szepnęła doń cicho:
— Ktoś chodzi po ogrodzie!
Oboje oniemieli pod grozą tej instynktownej trwogi, jaka zwykle bywa pierwszą karą występnych, zbliżyli się do drzwi nasłuchując.
Herminia się nie omyliła.
Piasek na drodze alei wiodącej do pawilonu, trzeszczał pod ciężkim chodem mężczyzny.
— Nie wychodź! wyszepnęła nieszczęśliwa załamując ręce. Opóźniliśmy się.
Szmer kroków się zbliżał.
— To mój mąż, wyjęknęła z cicha. Poznaję go po tem szybkiem, pewnem stąpaniu. Znać powziął podejrzenie i przychodzi. Ach! tym razem jesteśmy zgubieni!
— Nie zupełnie, wyszepnął Andrzej usiłując uwolnić swą rękę, jaką ściskała konwulsyjnie zaciśnięta dłoń Herminii. i cofnął się w głąb izby.
— Cu chcesz uczynić? pytała.
— Na imię nieba, milczenie! odpowiedział Andrzej.
Gdyby ów nocny przechodzień szedł do pawilonu, mógłby był tu stanąć w ciągu trzydziestu sekund.
Andrzej cicho, ostrożnie, otworzył okno wychodzące na Pola Elizejskie i wychylił się po za nie.
Jednocześnie glos pana de Grandlieu rozległ się w ogrodzie zapytując:
— Czy jesteś tu Herminio?
Wicehrabina nie odpowiedziała; zdawało się że nawet nie słyszy tego zapytania.
Odwróciła się oddychając przyspieszonem tchnieniem, patrzyła ha rysującą się niewyraźnie pośród ciemności sylwetkę Andrzeja stojącego pod oknem.
— Jesteś tu Herminio? powtórzył ów głos.
Taż sama cisza.
Trzeszczenie schodów drewnianych oznajmiało iż pan de Grandlieu wchodzić zaczął na pierwsze stopnie.
Wysokość do szesnastu stóp dzieliła okno od gruntu. San-Rémo nic wahał się dłużej. Pochwyciwszy za ramę okna, na ryzyko zabicia się w upadku, wyskoczył w ogród.
Wicehrabia przeszedłszy schody wszedł do pawilonu.
Ciemność tu głębsza niźli na dworze z razu go oślepiła, po paru jednak sekundach zdawało mu się, że dostrzega jakąś białą postać leżącą na podłodze. Zbliżył się do tej postaci, pochylił się nad nią, a dotknąwszy jej:
— Herminia! zawołał z przerażeniem, to Herminia!
Miał ją już podnieść, gdy okno otwarte zwróciło jego uwagę. Straszne podejrzenie ścisnęło mu serce. Podszedł do tego okna, a wychyliwszy się, spojrzał ku Polom Elizejskim. Samotność panowała zupełna.
— Dzięki niebu! wyszepnął, omyliłem się. Była tu sama.
Powrócił do zemdlonej, a wziąwszy ją na ręce, zaniósł na trzcinową kanapkę, na której ją położył.
Obecnie wróćmy do Andrzeja.
Dzięki zręczności i odwadze, młodzieniec po niebezpiecznym tym skoku, stanął na nogach zdrów i cały.
— Jeżeli wicehrabia powziął jakie podejrzenie, mówił sobie Andrzej, pierwszym jego czynem będzie wyjrzeć przez okno. Nie trzeba aby mnie widział.
O kilkanaście kroków od niego, wznosił się pień starego ściętego u wierzchu drzewa. San-Rémo ukrywszy się za nim, dostrzegł Armanda de Grandlieu ukazującego się w oknie i z nieufnością badającego przestrzeń. Po chwili wicehrabia uspokojony zniknął w ciemnościach pokoju, San-Rémo nic tracąc chwili, z oczyma zwróconemi w stronę pawilonu, przemykając się pomiędzy drzewami dość gęsto rosnącemi w tem miejscu, biegł szybko w kierunku placu Zgody.
Mamyż potrzebę upewniać iż w swoim skoku nie upuścił drogocennej szkatułki, ściskając ją silnie w ręce.
W pobliżu składu mebli odnalazł swój powóz; który zawiózł na ulice de Boulogne, gdzie złamany znużeniem dnia poprzedniego, rzucił się na łóżko, a pozamykawszy wszystkie drzwi na klucz, wsunął szkatułkę pod poduszkę w ten sposób, iż było rzeczą niemożebną, aby się nie przebudził, gdyby mu ją ktoś chciał ukraść.
Tak wielkiem było jego fizyczne znużenie i moralne zdenerwowanie, iż się nie przebudził jak nazajutrz, około dziesiątej rano. Ubrawszy się z pośpiechem, miał zamiar udać się na ulice św. Łazarza, gdy Edmund oznajmił wizytę pana Croix-Dieu.
— Wprowadź pana ile Croix-Dieu. odpowiedział.
Filip się ukazał.
— Miałem właśnie jechać do ciebie, gdy oznajmiono żeś przybył, zawołał z radością Andrzej. Mam wiele szczegółów do opowiadania.
— Złych, czy pomyślnych? pytał Croix-Dieu.
— Pomyślnych, jeżeli przypuścimy, że może znajdować się coś pomyślnego w podobnej sytuacji.
— Widziałeś się z Samuelem Kirchen?
— Widziałem. Ów Izraelita wydał mi się być bardzo przystępnym. Gotów jest ze mną traktować w wiadomym interesie. Będzie mnie oczekiwał dziś u siebie pomiędzy trzecią a czwartą godziną.
— Dobrze, ale czy masz klejnoty?
— Mam je.
Oczy Filipa zapłonęły tak żywo, iż spuścił głowę, ażeby ukryć ów blask chciwości, jakiego powstrzymać nie zdołał.
— Pani de Grandlieu musiała cierpieć nie mało, zanim zdecydowała się na tę wielką ofiarę, narzuconą sobie okolicznościami? wyrzekł po chwili.
— Tak, bardzo wiele, odparł San-Rémo, a nawet tej nocy omal że uniknęliśmy niebezpieczeństwa, jakie udaremnić mogło tę wielką z jej strony ofiarę.
Croix-Dieu drgnął.
Andrzej opowiedział wiadome nam już szczegóły.
— Obecnie więc, pozostaje mi tylko przypomnieć ci twoją wspaniałomyślną ofiarę baronie, począł Andrzej. Spodziewam się otrzymać od Samuela Kirchen siedemset tysięcy franków. Pamiętaj proszę o dostarczenie mi stu tysięcy talarów potrzebnych dla skompletowania miljona.
— Pieniądze będą gotowe, rzekł Filip. Odchodzę, ażeby wydać w tym względzie polecenia memu wekslowemu agentowi.
San-Rémo punktualnie o trzeciej godzinie posłał po fiakra, nie chcąc używać własnego powozu, i kazał się zawieść na ulicę de Lappe.
Rzecz naturalna iż zabrał z sobą szkatułkę wicehrabiny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.