Tragedje Paryża/Tom VI/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Z tą drogocenną szkatułką w ręku San-Remo przeszedłszy cztery piętra, zadzwonił do drzwi, nad któremi na tekturowej kartce wypisane nazwisko Samuela Kirchen wskazywało je. jako jego własne mieszkanie. Obecnie tak. jak poprzednio, otwarto mu drzwi za pomocą wewnętrznej jakiejś sprężyny. Głos gardłowy ze staroniemieckim akcentem ozwał ubiegłego wieczora: — Tędy, pchnąć drzfi! San-Remo wszedł do drugiej izby. Ujrzał też same trzy drewniane stołki, i okratowanie druciane, płótnem z zewnątrz zakryte, oraz z przebitern pośrodku okienkiem. Siwa kończata broda, zielone okulary, i czapeczka czarna jedwabna ukazały się i jednocześnie zniknęły, okienko nie zamknęło się jednak, a ów głos odzywał się gdzieś z głębi: — Achto tj młoda czlofiek! Jest punktualna. Todobrze! bardzo dobrze. A są djamenta? — Są, odrzekł Andrzej. Mam te klejnoty. — To dobrze. Położyć na okienko. Otforzę i zobaczę %’ c czy będzie interes. San-Remo postawił szkatułkę na deseczce okienka. Wysunięta ręka chwyciła ją żywo i wciągnęła wewnątrz. — Ach’ wykrzyknął po chwili lichwiarz, dobrze niótila młoda czlofiek, djamenty ta dama to rzadka piękność! Dam pieniądz, dużo pieniądze? — Siedemset tysięcy franków, odparł Andrzej. — Ja... ja! Myślę że można dać tyle. Choć to siedemset tysięcy frank, to ogromna suma! Powiedz mi młoda czlofiek, mówi! dalej po za okratowaniem, czy będzie mogła na pefno wypłacić za dni sześćdziesiąt to pieniądz, i sto tysięcy frank procenta?
— Z wszelką pewnością! odparł San-Rémo. Nawet przed upływem dwóch miesięcy. W każdym razie nie nastąpi opóźnienie, poręczani słowem honoru.
— Dobrze, rzeki Samuel. Pójdę zważyć djamenty na moje ważka. Napiszę mala rachunek, i zanumerujemy ta fant. Wiem kto pan jest, i wiem według moja informacja, że można z tobą uczcifie traktofać; poczem wyliczyć będę pieniądza w banknoty po tysiąc frank, albo dać będę bona do banku.
— Wołałbym banknotami, rzekł Andrzej.
— Jak pan chciec, ale trzeba mi na to wszystka pół godzina czasu zostawić. Proszę być cierplifa, usiąść na krzesło i czekać. Ja będę spieszyć.
Według powyższej rady Samuela, San-Rémo usiadł na jedynem ze stołków drewnianych i pogrążył się w myślach, zupełnie prawie uspokojony.
Miał pewność, iż ta śmiertelna trwoga, jakiej doznawał od wczoraj skończy się nareszcie. Tego nawet wieczora, dzięki siedmiuset tysiącom franków lichwiarza, i stu tysiącom talarów barona Croix-Dieu mógłby wykupić te listy fatalne. Od jutra, Herminią wiedząc iż minęło niebezpieczeństwo odetchnie swobodniej.
Kołysanemu tak błogiemi marzeniami Andrzejowi, czas nie zdawał się być zbyt długim.
Zegar gdzieś w pobliżu wydzwaniający czwartą go dzinę zwrócił jego uwagę.
San-Rémo wstał, i zaczął nasłuchiwać.
Głębokie milczenie go otaczało. Nie było słychać za zielonem płótnem okratowania, dźwięku przy kładzeniu drogocennych klejnotów i ich zetknięciu się z szalkami delikatnych ważek.
— Żyd, pomyślał Andrzej, ukończywszy ważenie djamentów, zajął się układaniem rachunku.
Czekał jeszcze chwilę, poczem zbliżywszy się do okratowania zapytał głośno:
— Panie Kirchen, czyś pan już ukończył swą robotę?
Żadnej odpowiedzi.
— Panie Kirchen, powtórzył San-Rémo zdumiony, czy pan mnie nie słyszysz? Co robisz? Dla czego nie odpowiadasz?
Głuche milczenie. Ani głosu, ani najmniejszego szmeru od strony okratowania.
Krew w nim zlodowaciała. Jak gdyby obrzucony ponurem światłem błyskawicy rozdzierającej ciemności, młodzieniec ujrzał nagle przepaść w jakiej miał zginąć wciągając w nią wraz z sobą Herminię. Nowy cios w niego uderzył, stokroć straszniejszy od poprzednich, i w chwili, gdy sądził się być ocalonym, ratunek znikał na zawsze.
Skoczył na okratowanie, usiłując je złamać, lub wyrwać.
Zapora ta tak wątła z pozoru, okazała się być niezwyciężoną. Oczka siatki elastycznej, ściśle z sobą złączone, oparły się jego wysiłkom.
Widocznie, że w owem przegrodzeniu, dzielącem izbę na dwie połowy, drzwi się znajdować musiały. San-Rémo szukać ich zaczaj, a mimo iż oszołomiony trwogą, i oślepiony napływem krwi do mózgu, wkrótce je odnalazł. Silne podważenie ramieniem Andrzeja, wysadziło zawiasy i drzewo. Drzwi z łoskotem wypadły na podłogę, i młodzieniec wbiegł wewnątrz tej długiej, ciasnej klatki.
Była ona pustą zupełnie. Pod okienkiem stał stół drewniany, a przy stole krzesło. Na wierzchu stołu leżała siwa peruka, przyprawiła kończata broda, zielone okulary i czapeczka czarna jedwabna.
W przeciwległej ścianie drzwi były na oścież otwarte. Andrzej wszedł temi drzwiami, i przebiegi ogarniony wściekłością dwa puste pokoje następnie trzeci, tak jak i tamte ogołocony zupełnie z mebli.
Straszna prawda zabłysła mu nagle przed oczyma.
Obszedłszy w około to opróżnione mieszkanie, wrócił na punkt, z którego wyszedł przed chwilą.
— Okradziony zostałem! wołał załamując ręce. Djamenty, honor Herminii, życie nasze, wszystko to. wszystko ukradł nikczemnik!
Należało jednak opuścić co prędzej owe djabelskie mieszkanie. Trzeba było biedź coprędzej odszukać owego Samuela Kirchen, tego rozbójnika, odebrać mu klejnoty, a gdyby ich nie posiadał, zabić jak psa na miejscu!
— Człowiek mający w banku złożone miliony, zniknąć nie może! Muszę go odnaleźć! powtarzał sobie San-Rémo, nie popierając jednak tych słów wlasnem wewnętrznem przekonaniem.
Wrócił do pierwszego pokoju, z którego drzwi: grube, silnie zbudowane, wychodziły na schody.
Chciał wyjść temi drzwiami.
Przezorny złodziej zapewnił sobie spokojny odwrót, i czas do swobodnej ucieczki.
Zamknął na klucz zamek tych drzwi, które ciężkie, masywne, jak drzwi więzienia, nie mogły uledz łatwemu wyłamaniu.
Otworzył natenczas szklarnie okienko, znajdujące się nad drzwiami, i z całych sił krzyczeć zaczął:
— Na pomoc! Złodziej! na pomoc!
Lokatorowie z niższych pięter wchodzić zaczęli na czwarte, z wyższych schodzić niżej zaczęli. Wkrótce zebrało się kilkanaście osób na przedziale schodów, na wprost drzwi o które Andrzej rozbijał sobie pięści chcąc się wydostać na zewnątrz.
— Co pan tu robisz u djabła? zapytał jeden z sąsiadów.
— Zamknięto mnie! wołał Andrzej, na imię nieba, otwórzcie!
— Łatwo to mówić otwórzcie! Aby otworzyć drzwi, na to mieć klucz potrzeba, a my go niemamy.
Jeden z obecnych chłopców zbiegi ze schodów, a po upływie kilku minut wrócił ze ślusarzem zaopatrzonym w pęk kluczów.
Haczyk wprowadzony w zamek wprawną ręką robotnika. dobrze posłużył. Drzwi się otwarły. San-Rémo był wolnym.
Dał ślusarzowi jako i chłopcu po sto sous, i chciał wybiedz na schody, lecz nieprzebyty tłum ciekawych otoczvł go w około. Każdy z nich pragnął się czegoś dowiedzieć.
— Co pan tu robisz? Dla czego cię tu zamknięto?
— Sprowadzono ranie podstępnie do tego domu, ażeby mnie okraść, odpowiadał Andrzej z pośpiechem. Złodziej mnie zamknął aby zapewnić sobie czas do ucieczki, a tym złodziejem jest żyd tu zamieszkały, Samuel Kirchen.
— Samuel Kirchen? co pan powiadasz, zawołał jeden z sąsiadów. On wyprowadził się ztąd przed ośmioma, dniami!
Andrzej spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— To niepodobna? zawołał. Widziałem się z nim dwukrotnie. Wczoraj wieczorem, i dziś przed godziną. Miał kupić odemnie klejnoty wielkiej wartości. Oddałem mu tę drogocenną biżuterję jaką miał zważyć, jak mówił, a on tymczasem ociekł, zabrawszy ją z sobą.
Obecni spojrzeli na siebie wzajem. To wyjaśnienie zdawało się im być niezbyt prawdopodobnem, nie ulegało jednak wątpliwości, że ów młody człowiek sam się nie zamknął w tem mieszkaniu.
— Wszak jeśli pan rzeczywiście okradzionym zostałeś, ozwał się głos jakiś, to trzeba iść powiadomić o tem komisarza policji.
— Trzeba przedewszystkiem ścigać i odnaleść złodzieja, odparł żywo San-Rémo.
— Komisarz policji za pomocą zręcznych agentów lepiej to od pana uczynić potrafi.
— Tak!.. tak! wołali chórem zaintrygowani tą tajemniczą sprawą ciekawi.
Niepodobna było Andrzejowi opierać się temu żądaniu.
W razie odmowy stawienia się przed tym urzędnikiem, jaki dla ludu jest najwyższem i niezłomnem wcieleniem prawa i sprawiedliwości, mógłby zostać w ich mniemaniu jakąś podejrzaną osobistością.
Trzeba wiec było chcąc niechcąc, na to się zgodzić, pod grozą zostania przyaresztowanym przez lokatorów jako złodziej, mimo że w tem mieszkaniu z którego wychodził nic nie było do ukradzenia; udał się przeto do biura policji, eskortowany przez tłum zwiększający się z każdą chwilą.
Nie mogąc tam opowiedzieć całej prawdy, poprzestać musiał na ułożeniu krótkiego wyjaśnienia danego poprzednio swoim nieufnym słuchaczom.
Komisarz po zapisaniu nazwiska i adresu wnoszącego skargę, zadał mu kilka krótkich pytań, a zanotowawszy odpowiedzi Andrzeja rzekł:
— Samuel Kirchen posiada w rzeczy samej nader podejrzaną opinię ten człowiek jest gotów na wszystko się odważyć dla zwiększenia majątku; mimo to jest rzeczywiście bardzo bogatym, a stąd nie sądzę ażeby mógł być sprawcą kradzieży o jaką pan go obwiniasz.
— Ale natenczas kogoż widziałem przed sobą i kto mnie obdarł? zawołał San-Rémo.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, odrzekł komisarz, wpadłeś pan w zadziwiająco zręcznie zastawioną zasadzkę. Śledztwo dziś przed wieczorem zostanie rozpoczęte w tej sprawie. Pragnąłbym, mimo iż nie spodziewam się wiele, ażeby ono dozwoliło panu odnaleść klejnoty, których opis szczegółowy nadesłać mi proszę jutro z rana.
Andrzej zaledwie żywy ze zgryzoty i wstydu, wsiadł do fiakra i pojechał na ulicę św. Łazarza do barona de Croix-Dieu.
Filip zdając się niespostrzegać zmiany tak w fizjognormi jako i chwiejnym chodzie młodzieńca, powitał go radosnemi słowy:
— Jak dobrze żeś przybył, mój chłopcze! Oczekiwałem cię z pomyślną wiadomością. Mój agent wekslowy dał dowód niezrównanej dobrej woli. Pieniądze są do twego rozporządzenia.
San Rémo w milczeniu upadł na krzesło i ruchem urywanym, bezwiednym, zerwał krawat z szyi, jaki dusił go prawic.
— Wielkie nieba! zawołał natenczas Croix-Dieu z udaném osłupieniem. Co się stało? na Boga. Wyglądasz jak widmo!
— Stało się, powtórzy! Andrzej z boleścią, stało się to, że obecnie ani ty, baronie, ani nikt w świecie już nas ocalić nie zdoła!
— Wytłumacz mi jaśniej. Przestraszasz mnie! rzekł Filip.
— Okradziono mnie, rozumiesz? zawołał młodzieniec rozpaczliwie. Okradziono już po raz drugi! Ukradziono mi klejnoty, jak ukradziono i listy. Tu opowiedział całe zdarzenie. Skończona! dodał, teraz jedynie zabić mi się pozostaje!
— Zabić? powtórzył Croix-Dieu.
— Czego dokonam w ciągu godziny! zakończył z stanowczem postanowieniem.
Działo się to w sobotę wieczorem.
W nadchodzący poniedziałek, o godzinie dziewiątej, korespondencja Herminii miała być sprzedaną wicehrabiemu de Grandlieu przez uprzejmego człowieka, potrzebującego miliona, jeżeli ów milion nie zostanie złożony w oznaczonym czasie na ręce pana Zimmermanna, zamieszkałego pod numerem 4-tym przy ulicy de l’Echiquier.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawiliśmy Sariola z przerażeniem uciekającego drogą ku Charenton. Biegł on, nie wiedząc sam dokąd idzie, a niewytrzeźwiony jeszcze z pijaństwa, miał jedną tylko myśl teraz, a to oddalić się jaknajdalej od objętego pożarem domostwa, w jakim pozostawił Dinę Bluet, a które w kilka chwil później zapaść się miało nad Nemorynem.
Po kwadransie takiego szalonego biegu, czuł iż nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Mimo to, nie zatrzymywał się wcale, strach przemagal znużenie. Przy rogatkach, mimo że to była druga godzina nad ranem, znalazł jakiś opóźniony fiakr, i przybył bez szkody na ulicę de Saussaie, do znanego nam pałacyku, gdzie za pomocą klucza, z jakim nie rozstawał się nigdy, otworzył drzwi i wszedł do swego mieszkania.
Nazajutrz wstał późno, a zjadłszy obfite śniadanie w towarzystwie pani Saint-Angot. Sariol stał się znów zwykłym Tamerlanem, w włókniastej, jasnej peruce, błękitnych okularach, żółtawym paltocie i kapeluszu z szerokiemi brzegami, przechadzał się po bulwarach idąc ku przedmieściu de Temple.
Celem tej jego przechadzki była chęć dowiedzenia się, czy Dinah Bluet ocaliła się z pożaru i wróciła do domu.
Uwagę jego zwrócił nadjeżdżający fiakr, który zatrzymał się o dwa kroki od niego. Spojrzał machinalnie i wzdrygnął się, jak gdyby po otrzymaniu silnego ciosu w piersi.
Oktawiusz Gavard, pokryły przyschniętem błotem, wysiadał z tego powozu.
— Do milion piorunów! mruknął bandyta, ten idjota Maquart więc chybił! W kimże teraz u czarta ufność mieć można? Co baron na to powie? Otóż znów umkną mi moje sto tysięcy talarów!
Sariol przechadzał się jeszcze przez kwadrans przed domem.
Oktawiusz ukazał się nareszcie, a wsikdłszy do fiakra zawołał:
Na ulicę Caumartin!
Młodzieniec był rozpromieniony.
Wystarczyło to Sariolowi, nie potrzebował dowiadywać się o więcej. Gavard jaśniał radością i zadowoleniem, a więc Dinah Bluet cała i zdrowa wróciła do domu.
— Lepiej że się tak stało! pomyślał, będę miał przyjemność sam pomścić się nad nią.
Tak więc, biedne to dziewczę zostało bezwiednie przez tego łotra na śmierć skazanem. Główną myślą Sariola było obecnie wynaleść jakiś zręczny sposób któryby mu pozwolił wykonać swą groźbę.
— Niezręczny mówił sobie, gdy mu się projekt nie uda, używa sztyletu albo trucizny! Są to wprawdzie środki zbyt pospolite, i gminne, do których jak najmniej uciekać się trzeba, bo wtedy mięsza się w taką sprawę sprawiedliwość, co może niemiłe następstwa sprowadzić. Najlepiej jest i najgładziej, usunąć co nam zawadza, nadając zbrodni pozór wypadku. Nie niepokoi się wtedy nikogo, i żandarmi na swoich stanowiskach pozostają.
Przed wieczorem dnia tegoż, Sariol zacierając ręce szepnął z zadowoleniem:
— Odnalazłem!
Istnieje przy ulicy de Bondy w suterynie jednego z nagromadzonych tu domów, poczynających się od teatru Ambigu, a kończących na Renaissance, kawiarnia, a raczej piwnica, nader podejrzana z pozoru, mimo że uczęszczająca tu ludność nie zasługuje na ten zarzut bynajmniej.
W ciągu unia bywała ona zawsze prawie pustą zupełnie. Wieczorem jej klientelę składali po większej części pracujący przy oświetleniu sceny, i pomocnicy maszynistów z sąsiednich teatrów.
Tego wieczora około dziewiątej, wspomniona knajpa była napełnioną gośćmi.
Teatr, w którym występowała Dinah Bluet, uczynił przerwę w widowisku dla próby mającego się wkrótce wystawić dramatu.
Na tę to próbę maszyniści ustawili bardzo ważną dekorację. Akt odbywający sie przy niej trwał blisko trzy kwadranse, obecność ich więc na scenie była chwilowo niepotrzebną: odpoczywali przeto sobie w pomienionej kawiarni, popijając na ochłodzenie rozgrzewające napoje.
Rozmawiając z sobą złorzeczyli dyrektorowi, o którego legendowej ekonomii wiedział całv Paryż, kończąc swe oskarżenia temi słowy:
— Mały August przy ustawianiu dekoracji został uderzony silnie drągiem w nogę. Okulał na dobre. Na nas znów spadnie tym sposobem większa robota.
Wejście nowej osobistości przerwało rozmowę.
Mężczyzna ów, ukłoniwszy się grzecznie obecnym, kazał sobie podać szklankę grogu i paczkę tytoniu za dziesięć, centymów.
Ów przybyły nie był to elegancki lecz o dwadzieścia lat starszy Sariol.
Mimo, iż starzej wyglądał po nad swój wiek, ów łotr w rzeczy samej nieco się podstarzał, i łatwo wziąć go było można za jakiegoś wałęsającego się robotnika.
Pośród swojej ruchliwej i awanturniczej egzystencji. Sariol dawniej próbował po trosze wszystkiego. Pełnił czynności figuranta w sztukach militarnych na starym bulwarze du Temple, a w razie potrzeby pomagał w ustawianiu dekoracji, i zmianach tychże na czarodziejskich przedstawieniach.
Poznał siedzącego przy sąsiednim stole starego maszynistę o posiwiałych włosach. Sięgnąwszy pamięcią w dawne wspomnienia wstał z krzesła, a podszedłszy ku temu człowiekowi, zawołał uderzając go po ramieniu:
— Jeśli się nie mylę, kolego, jesteś ojcem Eustachym?
— Eustachy Trumeau, nazywam się, odparł maszynista. Zkad jednak znać mnie możesz?
— Poznałem cię odrazu. Wszak pracowaliśmy razem.
— Gdzie? Kiedy?
— W cyrku, w dawnych dobrych czasach, gdy piękne sztuki tam przedstawiano. Ustawiałem wraz z tobą dekoracje, w „Księciu Eugeniuszu“, w „Rogatce Clichy“, w „Turlururu“. Jakże przypominasz to sobie?
— Nie zupełnie, odrzekł maszynista. Tak niby coś mi się zdaje. Lecz powiedz jak się nazywasz?
— Zwano mnie „Dużym Ludwikiem” albo „Konopiastym” z przyczyny jasnych mych włosów: No! teraz powinno ci to wszystko przyjść na pamięć.
— Konopiastym? wiem, wiem, przypominam sobie. Lubiałeś wdawać się w różne podejrzane sprawki, nieprawdaż?
— Co począć, skoro się człowiek znajdzie w ciężkiem położeniu? Mimo to wszystko jestem kontent, żem się z tobą spotkał, ojcze Eustachy, mówił, uśmiechając się Sariol, i na cześć naszej starej znajomości funduję napitek tak wam, jako i wszystkim waszym towarzyszom, Hej!.. chłopiec, wołał, waza gorącego wina, a nie szczędzić cukru i korzeni!
Powyższe zlecenie przyjęto z ogólnem zadowoleniem, i jednomyślnie oświadczono, ze „Duży Ludwik” był dobrym chłopcem.
— Wróciłbym chętnie do dawnego rzemiosła, mówił Sariol dalej. Lubię teatr, i to w nim życie koleżeńskie razem. Gdyby więc można było przy twojej protekcji, ojcze Eustachy, dostać się tam.
— Dobrze trafiłeś, odparł ojciec Eustachy, może się to i da zrobić. Pomocnik maszynisty został przed chwila zraniony. Będzie musiał zapewne przerwać swą czynność przez dni kilka. Przedstawię więc ciebie jako zastępcę dyrektorowi. Zaczekaj tu trochę. Pójdziemy ustawiać dekoracje do czwartego aktu, i powrócimy za kwadrans; wtedy ci powiem o rezultacie.
— Dobrze, rzekł Sariol. Waza ponczu będzie gotowąą Wkrótce ukazał się ojciec Eustachy, przynosząc pomyślna, wiadomość.
Ów „Duży Ludwik“ w skutek życzliwej rekomendacji starego maszynisty został przyjęty przez dyrektora na czasowe zastępstwo małego Augusta, ciężko zranionego w nogę. Sariol miał pełnić czynność tamtego, i mógł natychmiast objąć swe obowiązki.
— Przyjdź jutro punktualnie na oznaczoną godzinie, rzekł ojciec Eustachy.
— Bądź spokojnym, przybędę.
— Jutro ostatnia próba. Próba jeneralna, w kostjumach, w całym komplecie, wobec prasy i panów z ministerjum.
— Dobrze. Zobaczę przy tej sposobności i nowy ów dramat, nieprawdaż, ojcze Eustachy?
— Dla czego nie? Wszystkie drzwi będą otwarte przez czas trwania próby. Jak ustawimy dekoracje, będziesz mógł zejść na parter.
Nazajutrz sekretarz pani Angot stawił się w teatrze punktualnie. Przybył najpierwszy ze służby. Podwajał pracę i starania. Robił za trzech ludzi, a w każdym antrakcie wychodził i siadał w głębi sali.
Treść sztuki jak wiemy, nie obchodziła go wcale. Lecz potrzebował dla ścisłego wykonania swoich haniebnych zamiarów poznać dobrze sytuację sceniczną, odnoszącą się do roli biednej Diny Bluet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.